Barwy świata.

 

I: Ludzie mnie nienawidzą.

 

Kap, kap...

Obudziłem się i spojrzałem w sufit. Był taki szary i pusty... taki codzienny...

Taki jak zawsze.

Kap, kap...

Za oknem znów pada deszcz. Szklane strugi monotonnie sieką brudną jałową ziemię chcąc dać jej pożywienie, rześkość. Ziemia nie pije. Ma za mało roślin.

Kap, kap...

Przyglądam się widokowi za oknem. Wiele nie widać. Tylko szklane smugi, szara ziemia i gęsta mgła. Taki zwykły obrazek. Taki codzienny.

Taki jak zawsze.

Kap, kap...

Zimno jest. Wstaję i okrywam się kołdrą. Cienki materiał delikatnie opływa moje ciało nie odpędzając lodu otoczenia. Nasuwam ją na głowę, tą kołdrę.

Kołdrę?...

Przecież to płaszcz.

Kap, kap...

Czuję to. Czuję, że muszę już odejść. Że nie mogę zostać dłużej. Dlatego ten płaszcz. Dlatego ten chłód. I dlatego ten deszcz.

Zimno mi.

Kap, kap...

Patrzę po otoczeniu. Ściany są szare, zbutwiałe ze starości. W pomieszczeniu nie ma wielu rzeczy. Tylko to łóżko i stolik. Też szare.

Wszystko takie szare.

Kap, kap...

Powolutku wychodzę przez drzwi. Moje zziębnięte stopy ledwo poruszają się po zbutwiałych deskach. Chcę iść szybciej, a jednocześnie w ogóle się nie ruszać. To pewnie przez ten deszcz.

Zimno mi.

Kap, kap...

Za drzwiami są schody. Powoli schodzę w dół ostrożnie stawiając stopy na każdym kolejnym stopniu. W tej części domu doskonale słychać deszcz. Deszcz...

Co to jest deszcz?

Nie muszę się zastanawiać, wiem przecież. Wiem nie od dziś.

Deszcz to płacz aniołów.

Kap, kap...

Nareszcie wędrówka po schodach dobiegła końca. Stara drewniana podłoga zaskrzypiała pod naciskiem moich stóp. Widzę drugie drzwi. Wystarczy przez nie przejść i już mnie tu nie będzie. Odejdę, jakby nigdy mnie nie było.

Ale nie mogę muszę jeszcze coś zrobić.

Kap, kap...

Wchodzę do dużego pokoju. W szarym kominku płonie dogasający ogień.

Mówi się, że ogień to ciepło. A ten jest zimny.

W fotelu, przed kominkiem, siedzi młody chłopiec. Ma przymknięte oczy, gazeta wysuwa mu się z rąk. Zaraz spadnie na podłogę. Na tą szarą, zimną podłogę.

No to co.

I tak przecież jej już nie podniesie.

Kap, kap...

Staję przed nim. Śliczny jest. Ma taką białą cerę i takie szczupłe blade rączki. Nawet te puste niebieskie oczy są śliczne.

Bo są moje.

Kap, kap...

Moje, moje...

Wszystko jest moje. I ta biała cera i bladziutkie rączki. Puste oczy też.

Moje, moje, wszystko moje.

Aż do teraz.

Kap, kap...

Tak, do teraz.

Bo za oknem pada deszcz.

Bo na ramionach mam płaszcz.

Bo jest mi tak zimno.

A nie powinno tak być.

Powinno być mi ciepło, bo ty powinieneś być.

Ale ciebie nie ma.

Kap, kap...

Wiem, muszę odejść, niewiele mam czasu. Nie wolno mi tu zostać. Ale chcę po raz ostatni dotknąć twych rączek.

Niech zadrżą.

Pogładzić skóry na ciele.

Niech zesztywnieje.

Spojrzeć ci w oczy.

Niech zapłaczą.

I dotknąć bladych usteczek.

Niech wydadzą krzyk. Ten specjalny krzyk, krzyk tylko mój. Tylko dla mnie.

Krzycz dla mnie po raz ostatni!

Kap, kap...

Dotknąłem twych rąk.

Zabolało cię, wiem.

Dotknąłem skóry.

Setki, setki ran...

Spojrzałem w oczy.

Tak dużo pustych łez.

I ucałowałem czule.

Szloch, szloch straszny i rozpaczliwy.

Jesteś mój.

Kap, kap...

Rzuciłeś się na podłogę i krzyczałeś.

A potem zamilkłeś i już nic nie widziałeś.

Nawet tego szklanego deszczu za oknem.

Kochanie moje, umiłowałem cię, a tyś mi sprzedał swe serce.

Ludzie mnie nienawidzą.

Ale ty mnie kochasz. Jesteś jedynym, który mnie kocha.

Dlatego odchodzę.

Kap, kap...

No i co skarbie?

Wychodzę i nigdy nie wrócę. Powinieneś się cieszyć. Za mną się nie tęskni.

Ale ty wcale tego nie chcesz.

Mój, mój jedyny. Nie patrz tak. Zawsze będziesz mój, nieważne dokąd pójdziesz i co zrobisz.

Boli.

Zimno mi.

Kap, kap...

Odwracam się, wychodzę. Drewniane drzwi skrzypią, gdy je otwieram. W twarz uderza mnie zapach wilgoci i jęku. Nie odwracam się. Ty nie krzyczysz. Nigdy mnie tu nie było. Nie znamy się.

Kap, kap...

Deszcz wściekle zacina powodując, że moknę. Płaszcz działa niezawodnie. Idę powoli ślizgając się po rozmiękłym błocie. Do słupa przywiązany jest rumak.

Mój rumak. Ale tak nie do końca.

Nie tak do końca, jak ty.

Kap, kap...

Patrzę na zwierzę. Czarny koń parska cicho wypuszczając obłoki pary ze swych rozdętych nozdrzy.

Czekał na mnie cały czas.

Wiesz, nie lubię go.

Kap, kap...

Powoli, jakby w zwolnionym tempie, dosiadam konia.

Rumak rży cicho i czeka aż odetnę uprząż.

Poczekaj chwilę koniku, chcę to zabrać ze sobą.

Ostatnie spojrzenie na dom, przypomnienie ciebie...

Mój chłopiec. Został w tym starym domu.

A ja odjeżdżam.

Kap, kap...

Odcinam uprząż, koń rusza. Niezbyt szybko, lecz i niezbyt wolno.

W sam raz.

Deszcz zacina mocno, ziemia jęczy z nadmiaru wody.

Ja nie płaczę.

Kap, kap...

Taki codzienny widok, nic się nie zmienia. Ale coś się dzieje.

Czuję ból.

I zimno.

Coraz więcej chłodu, coraz więcej lodu...

Nagle koło mnie przelatuje anioł.

Biały z pierzastymi skrzydłami.

Widziałeś koniku? Chłopiec też go zobaczy. Już za chwilę.

Kap, kap...

Krzyk.

Krzyk mojego chłopca.

Taki rozpaczliwy i rozdzierający.

Słychać go wszędzie. Moje kochanie. Już zobaczyło anioła.

Już go tu nie ma. Ale wciąż jest mój...

Kap, kap...

Szklany deszcz zacina wściekle karmiąc brudną ziemię.

Anieli płaczą nade mną i nad moim kochaniem.

Niebieska peleryna łopocze na wietrze okrywając moje zimne plecy.

To cały mój ubiór.

Zimno i lód krwawią powoli w mojej piersi sygnalizując ból.

Tego mi nikt nie odbierze.

Czarny rumak wiezie mnie przez świat zalany łzami ani na moment nie przyspieszając kroku.

Bez niego nie istnieję.

Kap, kap...

Zostawiłem mojego chłopca mimo że tak bardzo go umiłowałem.

Biedny chłopiec.

On tak bardzo kochał Samotność.

Ale Samotność go opuściła i serce pękło mu z żalu.

Szkoda, że tak musiało być.

Kap, kap...

Chrzęst kopyt, mgła i płacz aniołów...

Deszcz, ból, peleryna i wspomnienie o moim kochaniu...

Spójrz blady człowieku, spójrz mi w twarz. Nie widzisz?

To ja: Samotność, kolor niebieski.