Takie dwie smutne łezki...

Takie dwie smutne łezki, takie smutne jak te dwa opowiadania, takie dwie smutne łezki, którymi płaczą gwiazdy i w których tonie cały świat... Tak ciężko nam czasem na serduszku i tak ciężko nam czasem żyć, że tylko płaczemy takimi dwoma smutnymi łezkami, które tak wysmucają świat... Dedykuję to opowiadanie Mice, która sprawiła, że te dwie smutne łezki popłynęły daleko w zapomnienie i dedykuję je wszystkim, którzy mają w oczach takie dwie smutne łezki... nie płaczcie kochani, po burzy zawsze nadejdzie słońce, choćby nie wiadomo jak daleko było...

Na początku był Bóg, co stworzył aniołów
Na początku był Bóg, co powstał z mozołów
Na początku był Bóg a potem był Szatan
Na początku był Bóg a potem węża strata
Na początku był Bóg i były kamienie
Na początku był Bóg, co miał wielkie zmartwienie:
Czy warto było?
Czy nie?
Czy człowieka ubyło?
Czy nie?
Czy diabeł mi go zabrał?
Czy nie?
Czy do snu mu zagrał?
Czy nie?
Czy człowiek jest mój?
Czy nie?
Czy zniszczyć twór swój?
Czy nie?

***

Stał przy drzewie.
Taki piękny, taki jasny, taki cudny i taki kuszący...
I ona też stała.
Taka piękna, taka moja, taka cudza i taka niczyja...
Było ich dwóch aniołów, a ja byłem trzeci, ale nigdy nie dowiem się, kto zdradził nasze trio.
Czy on, bo jabłko podsunął?
Czy ona, bo je wzięła?
Czy ja bo skosztowałem?
A Bóg patrzył i Bóg wiedział, ale milczał, milczał wciąż odmierzając czas.
Anioły z białymi piórami też patrzyły.
Każdy milczał i wiedział, każdy patrzył i czekał, czekał wciąż aż wszyscy trzej umrzemy.
Ja bo zginie on.
Ona bo zginę ja.
I on, bo zabraknie nas dwóch.
Jabłko turlało się po trawie, gdy je upuściłem.
Turlało się, gdy ona dała mi drugie.
Turlało się, gdy on na mnie patrzył.
Turlało się nawet wtedy, gdy zdradziłem siebie, czyli ją i przytuliłem się do jego skrzydeł.
A Bóg patrzył, patrzył srogo, patrzył nienawistnie, Bóg dobry i okrutny, Bóg zazdrosny i miłosierny...
On był Boga, on był tylko Jego.
A dla mnie byłem ja sam, czyli moje żebro moje nic, i tylko nic, bo kawałek mnie.
I cisza trwała i trawiła mą duszę niczym ogień suche drzewo, niczym woda liżąca strugami gładkie tafle jezior...
A on był tylko Jego. Był Jego, mimo że był mój, był Jego, mimo że dla mnie został stworzony.
Ona patrzyła i nie widziała, bo zakazałem jej patrzeć, ona słuchała i nie słyszała nic, bo zabroniłem jej słuchać.
I patrzyłem mu w oczy i prosiłem głośno nie przerywając morderczej ciszy i płakałem bez łez...
I on szeptał cicho i on mnie tulił i on mnie trzymał za rękę i liczył ze mną gwiazdy...
A Bóg patrzył i patrzył, patrzył zazdrośnie, patrzył nienawistnie, patrzył srogo i zabierał mi go.
A ona stała obok i podawała mi czerwone jabłka, których tak nie chciałem.
Cisza była wszystkim, była mną i nim, była wszystkim i niczym, była zawsze i nigdy, była zewsząd i znikąd...
Skończyła się, gdy jeden z aniołów zapłakał.
A płacz był bolesny i rozdzierający, płakał krwią swoją, płakał nad nami, płakał nad tym, co ma się zdarzyć.
Jedna krwista łza spadła na jabłko i zatruła je.
Druga krwista łza spadła na nią i zrobiła z niej odrębną istotę.
Trzecia krwista łza spadła na niego i zakaziła go.
Czwarta krwista łza spadła na mnie i otworzyła mi oczy.
Piąta krwista łza spadła na ziemię i zamknęła Eden.
A Bóg patrzył i patrzył, patrzył miłosiernie, patrzył dobrotliwie, patrzył czule...
Bo go wreszcie miał. Był Jego, został z Nim.
Ten jeden raz mylił się.
On uciekł z Edenu, zabrał krwiste jabłka i podążył za mną gnębiąc mnie swą istotą.
Gnębił mnie jabłkami, jabłkami z których nasion wyrosło nowe uczucie, jabłkami, których jedzenie dostarczały goryczy i smutku, ale które miodem płynęły po gardle i cukrem lepiły podniebienie.
Synowie moi i córki moje nazwali je "miłością".
A on i synowie jego pokochali mnie i mój ród, pokochali szczerze i raz, bo kocha się tylko raz.
A ona stała z boku i patrzyła na uczucie, była i zrywała jabłka do koszów, patrzyła w niebo i widziała płaczącego krwistymi łzami anioła.
Bóg nas przeklął i myśmy go odrzucili, a Szatan został z nami obdarowując nas słodkimi jabłkami z rajskiego ogrodu.


***

Był domek i był trup
Był cmentarz i był Bóg
Trup prosił o łaskę i szukał życzliwości
A gdy ją odnalazł zapłakał z żałości.
"Czemu płaczesz?" - pyta dobrotliwie Pan.
"Bo to nie dla mnie" - odpowiada on.
"Nie dla mnie, lecz dla niego"
Wskazuje ręką anioła białego
"Ależ dlaczego tak sądzisz kochany?"
"Gdyż ma wszystko, a ja tylko trumny ściany!"
Pan patrzy zaskoczony na białopiórego
"A czegóż ty nie masz? Co jest tylko jego?"
"Jego jest miłość" - żali się niebożę
"Jego jest człowiek i diablęce łoże"
"Łoże diablęce?" - dziwi się Bóg
"Przecież on przestąpił tego nieba próg!"
Trup płacze nadal, jęczy i szlocha,
Bóg zakłopotany patrzy na truposza
A anioł się śmieje widząc Jego męki
Ściskając swe palce w dnie Diablęcej ręki...

***

Pamiętasz?
Było takie drzewo pełne owoców drobniutkich jak perełki. Były takie czerwone jak twe jagody gdy spłonęły niewinnym rumieńcem podczas naszego pierwszego pocałunku. Uwielbiałeś je, kochałeś ich słodki smak. A ja kochałem twój śmiech i twe smukłe dłonie gdy obejmowały mnie za szyję.
Byłeś tylko mój, mój jedyny.
I tylko trochę Jego.
Tylko troszkę, naprawdę, bardzo niewiele. Bo w końcu z kim siedziałeś godzinami pod tym drzewem, z kim liczyłeś gwiazdy i dla kogo uciekałeś codziennie przed świtem?
Przed świtem by Cię nie zauważył.
Dla mnie kochanie, tylko dla mnie.
Swe skrzydła srebrzyste składałeś dla mnie bo nie lubiłem ich. Nie lubiłem tej różnicy, która się między nami malowała, gdy błyszczały zwodniczo w świetle księżyca. A ja tuliłem Cię w swych ramionach gdy widziałeś moje.
Nie płacz kruszynko, nie płacz, dla ciebie wyrwałbym je sobie bez żadnego wahania.
Byłeś tylko mój, a On wiedział to.
Widział jak twe białe dłonie zaciskają się na tych szmatach, w których codziennie się wlokłem.
Widział, jak oddajesz mi swe różane usteczka i Jego oczy płonęły gniewem.
A ja trzymałem Cię w swoich objęciach, nigdy nie chciałem Cię puścić gdy zapadał zmrok.
Byłeś mój, nie chciałem Cię oddawać nikomu.
Zwłaszcza Jemu.
Ale ty zawsze mówiłeś, żebym się nie martwił, że wrócisz. Wierzyłem Ci, ale bałem się o Ciebie, drżałem jak liść na wietrze na myśl, że On mógłby Cię powstrzymać. Odchodziłem od zmysłów gdy spóźniałeś się choćby minutę. Chciałem wtedy biec do Niego, płaszczyć się przed Nim i błagać o wybaczenie, którego nie był mi winien.
A potem przychodziłeś Ty i ze śmiechem patrzyłeś na to jak się złoszczę i krzyczę byś więcej tego nie robił. Śmiałeś się a w oczy twe błyszczały jak dwie najpiękniejsze gwiazdy we Wszechświecie. Kochałem Cię kruszynko, kochałem bardzo mocno i nie mogłem bez Ciebie żyć. Wiedziałem też, że jestem stworzony by cierpieć, więc mój szczęście nie potrwa wiecznie. Dlatego tak bardzo bałem się Ciebie puścić, gdy odchodziłeś.
Mówiłeś zawsze, że wrócisz.
I wracałeś. Ale wtedy wróciłeś po raz ostatni.
Twą cudną szatę splamiła krew tak czerwona jak te owoce na drzewie, oczy zaszły łzami, których nie mogłem zetrzeć a twe piękne usteczka wykrzywił ból, gdy patrzyłeś na mnie. Prosiłeś bym nie płakał, bo przecież wróciłeś.
Ale ja płakałem, płakałem cały czas, wyłem z bólu gdy twe piękne białe dłonie ozdobione w szkarłatne linie objęły moją szyję i dusiłem się płaczem, gdy dotknąłem tej wielkiej rany na twej pięknej piersi.
Błagałem byś mnie nie zostawiał, modliłem się do Boga by mi Cię nie zabierał. Tak, ja grzesznik i okrutnik sypałem nieskładnie złożonymi pacierzami do Niego, by mi Cię zostawił. A ty kruszynko śmiałeś się przez łzy, nawet nie krzyczałeś, gdy zacząłem Mu bluźnić. To tak bardzo bolało. Byłem obok i nic nie mogłem zrobić, jedynie trzymać Cię za tą piękną rączkę i szeptać Ci ostatnią bajkę na dobranoc jaką mogłeś ode mnie usłyszeć. Opowiadałem Ci o tym, jakby nam pięknie było razem, gdyby nie zdarzyła się ta okropna rzecz, pocałowałem twe różane usteczka po raz ostatni gdy o to poprosiłeś. Pięknie nam było, cudownie, tylko jakoś tak smutno i tak jakoś strasznie, zupełnie jakbyśmy się przenieśli do Piekła gdzie wszystko tak bardzo boli. Szepnąłem Ci na pożegnanie te słodkie słowa od których tak bardzo płonęły twe jagody, gdy padały z mych ust. Tym razem policzki twe tylko zbladły, a oczy zgasły sprawiając, że całe niebo zapłakało po stracie tych dwóch najpiękniejszych gwiazd. Usnąłeś słodko z uśmiechem na różanych ustach i tym słodkim szeptem, od którego zazwyczaj miałem ochotę skakać jak pies, gdy dostanie swą ulubioną zabawkę.
Ale tym razem nie śmiałem się, tylko płakałem, wyłem z bólu gryząc w boleści zieloną trawę i żyzną glebę, która przecież dawała życie, a Ciebie jednego pochłonęła w ciemnej czeluści by dać mi ukojenie szare i mętne ale jakże piekące.
I siedzę tu pod tym drzewem już kolejny rok i pilnuję twego grobu tak mizernie ułożonego z suchych patyczków. Księżyc świeci zimno i gwiazdy toną we łzach po tej smutnej stracie, tak bardzo bolesnej i okropnej. Drzewo nasze rośnie nadal, ale już usycha już więdnie, tak jak i ja umieram bez Ciebie lada moment runie pod nawałem starości. A ja będę tu czekał i będę wspominał, dopóki ten który mi Cię zabrał nie wybaczy mi i nie pozwoli do Ciebie dołączyć.
Ale póki co to śpij słodko miłości moja, niech Ci się śnią kolorowe sny!... Kiedyś może się spotkamy i znów będziemy razem trzymali się za ręce, jednak teraz śpij kruszynko, ja będę czuwał by nikt nie zakłócił Ci snów...

For you, Mika...