Drutem kolczastym oplotłeś mi ramiona i szyję. Zawiesiłeś mnie na przydrożnym drzewie w nadziei, że zdechnę i  zgnije tam, na gałęzi, na rozstajnych drogach...

     Źle myślałeś, ale cóż. Nie było komu ci o tym powiedzieć, nie było nikogo tam na rozstajnych drogach...

     Nikt nie widział jak wiatr kołysał leniwie mym ciałem. Nie słyszał skrzypienia gałęzi, na której wisiałem, tam na rozstajnych drogach...

     Zabrałeś mi wszystko co miałem, kochających i kochanych, dom i bezkres, wydarłeś każde schronienie i zatrzymałeś w wiecznej ucieczce, gdzieś na rozstajach dróg życia...

     Deszcz siekł szmaty, które na mnie butwiały, siekł moją wyblakłą twarz i moje spękane usta, ptaki nie raz brały mnie za kawałek martwego mięsa i siadały na moich ramionach. W zamian za kęs ciała i kilka kropel krwi czarne kruki przynosiły mi wieści i nowiny, zastąpiły oczy, które im oddałem... na rozstajnych drogach...

     Zbierałem świat kawałek po kawałku do małej szklanej kuli, a w samym jej centrum umieściłem ciebie. Szara mgła poiła ledwie żywe ciało, a kolce drutu wrastały stopniowo w skórę, sięgały duszy i przekazywały jej swą mądrość, tam, na rozstajnych drogach...

     Przez lata ciało zbielało i utraciło wszystkie ludzkie kolory –wywiał je wiatr, wypłukał dziki deszcz, wyssały go w końcu pnącza bluszczy, które mnie obrosły i ukryły przed świadkami tego powolnego zmartwychwstania. Zmartwychwstawałem przez lata w samotności, czerpiąc siły z drzewa i słuchających mnie ptaków, tam, na gałęzi na rozstajnych drogach...

    Aż w końcu zmartwychwstałem. Ostre druty wrosły w me ciało i już nic mnie nie trzymało na drzewie. Po raz pierwszy stanąłem na ziemi, jak opadły owoc, dojrzałe jabłko, gotowa do życia istota. Nabrałem powietrza do płuc i otworzyłem nowe oczy. Zobaczyłem całkiem nowy świat, w którym nadal główne miejsce zajmowałeś ty. Świat stworzony z samotności, tam, na rozstajnych drogach...

     Pierwsze zabiłem dziecko, które wysłano do strumienia po wodę. Było słodkie i nie cierpiało długo.

     Potem młodego pasterza, który prowadził zabłąkaną owcę do stada. Temu pozwoliłem sobie zadać ból i oglądałem jego powolną śmierć.

     Następny był bogaty hrabia, który wybrał się w moim lesie na polowanie. Jego strój pasował na mnie, więc przywdziałem go i wszedłem między ludzi. By znaleźć ciebie –tego kto wypełniał cały mój świat, który istniał, tam, na rozstajnych drogach...

     Czarne kruki zaprowadziły mnie pod twój próg i czekały pokornie na swój kąsek, którego z czasem zapragnęły równie mocno co ja. Postarałem się im go ofiarować, zaraz po zaspokojeniu własnego głodu, który drążył mój umysł przez wieki tam, na rozstajach dróg...

     Zestarzałeś się, zmieniłeś, ale mnie poznałeś. Widać nigdy nie wyblakło piętno jakie nosiłeś w sercu od mojej śmierci. Nie bałeś się, a ja nie miałem litości. Dziwne, ale tak już zawsze będzie. Od chwili, gdy po raz pierwszy mój las przemówił do mnie, tam, na rozstajach dróg...

     Krukom smakowało twoje ciało. Mi też... i twoich dzieci, i wnucząt, i naszej dawnej rodziny... Dopóki jeszcze istnieli, ścigałem ich po świecie, prowadzony przez czarne kruki i cichy głos swego drzewa, które zapuściło korzenie w mojej duszy i przez nie przemawiało do mnie, od chwili gdy zawisłem po raz pierwszy na gałęzi na rozstajach dróg...

     Ale w końcu moja wędrówka dobiegła końca. Nie pozostał już nikt, kogo mógłbym ścigać, na kim mógłbym ostrzyć zęby... sens się skończył, księga zamknęła, mój nowy świat bez was okazał się wybrakowany... i postanowiłem wrócić do mojego drzewa, na rozstajne drogi.

     Ale po drodze czarne ptaki pokazały mi inną rzecz. Inną zemstę i inne drzewa. Ludzie nigdy się na mnie nie poznali, jeśli do nich nie przemawiałem, więc dlaczego nie pozostać wśród nich?

     Znów zawisłem na gałęzi mojego drzewa, ale tym razem z dala od niego. Znaleźć nowe miejsce w nowym świecie, stało się jasne... Spojrzałem w obie strony i wysłałem w obie czarne ptaki... jak dawniej, na moich nowych rozstajnych drogach...