KOCMOŁUSZEK

 

     Chce mi się płakać… ale tego nie zrobię, nie rozryczę się, nie dam im tej satysfakcji. O nie! Nie tym razem…

     A! Szlag, znów zadarłem paznokcie o  krawędź kamiennych płytek kuchennej podłogi. A już myślałem, że są odpowiednio krótkie, by nie zahaczać o cokolwiek, nawet podrapać się nimi trudno. Jeśli ktoś chce nazwać mnie „kokietką” w chwili, gdy wieczorami piłuję i przycinam paznokcie, to niech najpierw przejedzie swoimi po naszej kuchennej podłodze –wtedy mnie zrozumie. Ledwo odrósł mi ten, którego ostatnio straciłem i nie mam ochoty na więcej –a bólu wyrywanego paznokcia nie musze chyba przybliżać.

     Ale mnie nie złamią, już nie ma chyba sposobu…

-Kocmołuszek, pośpiesz się, jeszcze została podłoga w holu i trzepanie dywanu z gościnnego.

-Kopciuszek!

     Własna siostra… jak ona mogła wejść w tych brudnych buciorach na moją lśniąca już niemal podłogę? Jak mogła…

-Co się stało? –zapytała niewinnie, oglądając się za siebie i stawiając kosz czereśni na stole. –Dlaczego krzyczysz?

     Jęknąłem tylko i wskazałem na plamy ziemi, jaką naniosła na butach z ogrodu. Godzinna praca zmarnowana w kilka sekund.

     Kopciuszek wzruszyła ramionami, podeszła i schyliła się nade mną, pogłaskała po głowie.

-Przepraszam, bracie.

     A potem, dobijając tą podłogę, wybiegła znów do ogrodu, wołając jeszcze żebym się pośpieszył.

     Pośpieszyć się?! Teraz?! Mam zdążyć do wieczora zmyć podłogę w holu i wytrzepać ten gigantyczny dywan?! Czy ona na głowę upadła?! A sama co robi? Poszła zbierać owoce, a potem upierze firanki. I to cała jej ciężka praca. A ja szoruję te cholerne kamienie od południa, przedtem czyściłem stajnie i ledwo zdążyłem się umyć w beczce deszczówki –oczywiście gorącej wody i mydła możemy używać wyłącznie w niedziele. I co z tego mam? To, że kochana siostrunia, która całe dnie narzeka na swój los, wzruszyła ramionami i kazała się pośpieszyć. A na mój los kto ponarzeka? Sam nie mam czasu. Co ja jestem? Przecież to mój cholerny dom!

     Poprawka, nasz dom. Mój i Kopciuszka. Ale jeśli brać pod uwagę codziennie odwalaną w nim robotę, to mój jest od piwnicy do poddasza, strych jest jej.

     Kolejna poprawka, dom był nasz. Dopóki nie zmarł ojciec, macocha była dla nas słodka jak miód, jej bliźniaki jak rodzeni brat i siostra. A po śmierci ojca… Właśnie, harówa bez chwili przerwy. Przynieś, odnieś, sprzątnij, zmyj, postaw, odstaw… zwariować można. Chyba niedługo zwariuję.

     Mam już szesnaście lat, powinienem chodzić do jakiejś szkoły, uczyć się przynajmniej… A ja co? Czytać umiem i liczyć. Macocha uznała, że tyle mi wystarczy, skoro i tak nie opuszczam domu, i nie wykonuje prac wymagających myślenia. To miłe, że ktoś o mnie myśli tak ciepło.

-Ej, Kocmołuszek! Coś taki padnięty?

     O nie, tylko nie to… Za późno.

-Gdzie się chowasz? Zgłupiałeś?

     Chwycił mnie za koszulę na plecach i wyciągnął spod stołu. Że też ja ich nie potrafię węchem wyczuć, to moja wielka bolączka. Ale teraz trzeba wybrnąć.

-Nie chowam się –warknąłem. –Chcę umyć podłogę pod stołem.

-Ach tak…

     Mój blond-włosy niby-brat sięgnął do koszyka z czereśniami, wziął kilka i usiadł na stole. Jedząc je powoli, przyglądał mi się uważnie. Ja starałem się naprawić szkody wyrządzone przez moja siostrę, nie oglądając się na niego, ale… Jak tylko czuje to spojrzenie na plecach to ciarki mnie przechodzą. Ręce mi drżą i serce szybciej bije.

     Wcale się ich nie boję. Wcale, a wcale. Nawet jeśli są okrutni, apodyktyczni, bez uczuć, nienormalni, a każde z osobna jest pochrzanione na umyśle… nie boję się…

     O, Boże!

     Uderzyłem głową o posadzkę, gdy silnym szarpnięciem odwrócił mnie i cisnął na podłogę. Nie miałem dane zastanawiać się nad tym bólem długo, ponieważ zaraz potem mój niby-brat usiadł mi na brzuchu i żebrach. Jest trzy lata starszy, więc proporcjonalnie cięższy –a ja od jakiś czterech lat systematycznie chudnę. Więc efektem nawet krzyknąć mi się nie udało. O czym to ja myślałem, że są nienormalni? 

     Na niewątpliwie przystojnej twarzy Neremu rozszerzał się właśnie uśmiech zadowolenia, że udało mu się mnie zaskoczyć. Włożył do ust kolejną czereśnię i przyglądał mi się dalej. Jak ja tego nienawidzę, kiedy patrzy na mnie, jak na owada przybitego do ramki. Jakbym już był martwy, a jego ten fakt cieszył jak cholera. 

     Na szczęście, dla nich nie musieliśmy być uprzejmi do bólu.

-Chory jesteś? –wydusiłem z trudem. –Żebra mi połamiesz… Neremu, ja mam pracę… ała!… dużo pracy… Ała! Neremu… AŁA!

     A on nadal się uśmiechał i zaciskał kolana na moich nieszczęsnych żebrach. Co ja poradzę, że nie jestem na tyle silny żeby mu się wyrwać?

-Poproś –rzucił we mnie czereśnią.

     Dostałem dokładnie w oko. Dzięki Neremu, prawe oko jeszcze dziś mnie nie bolało.

     Roześmiał się, bardzo rozbawiony, gdy wyjąkałem „proszę”. Zaczynało brakować mi powietrza i to nie było śmieszne.

     Poprosiłem jeszcze raz. Bardziej… uniżenie i pokorniej.

     W odpowiedzi dostałem w drugie oko. Nie… tego już za wiele…

     Wbiłem mu palce w boki –coś co zawsze skutkuje na Kopciuszka – i zacisnąłem na skórze. Wrzasnął i zmiękł, co natychmiast wykorzystałem, zrzucając go na podłogę. Momentalnie zebrałem się z posadzki i otworzyłem drzwi… i nie zdążyłem za nie wybiec. W progu wiadro z wodą uderzyło mnie w plecy i znów znalazłem się na poziomie chodnika –tylko, że tym razem dodatkowo skąpany w brudnej wodzie. Chyba na chwilę mnie ogłuszyło…

     A odzyskałem przytomność niesiony przez Neremu na ramieniu, a potem znów oberwałem, gdy rzucił mnie na stół kuchenny.

     O jasna cholera…

 

-Kocmołuszek?!

     Podbiegła do mnie, wytrzeszczając oczy. Po drodze chwyciła nóż z szafki.

-Co się stało? –zawołała, przecinając sznurki.

-A co mogło się stać? –zakaszlałem, siadając i wzniecając chmurę mąki. –Znów wykorzystano mnie jako blat do robienia ciastek.

     Dosłownie i w przenośni. Cały byłem pokryty mąką, sokiem malinowym, cukrem, roztartymi porzeczkami, miodem… i tym co Neremu, pochłoniętemu w swą pasją twórczą, udało się znaleźć w kuchennych szafkach. Nawet nie chciałem myśleć co na mnie jeszcze jest. Ręce i nogi bolały mnie strasznie –chyba trzy godziny spędziłem w ten sposób, rozciągnięty na stole.

     Tak, nasz niby-brat potrafi być pomysłowy, gdy się zdenerwuje. Ponad pół godziny zajęło mu zrobienie ze mnie ciastkowego ludzika. Potem najzwyczajniej w świecie sobie poszedł. Zostawił mnie…

-To znaczy, że nie dokończyłeś podłogi w holu i nie wytrzepałeś dywanu –stwierdziła z wyrzutem Kopciuszek.

     Spojrzałem na nią…

-Niby jak?! –wydarłem się. Nie wytrzymałem. –Nawet tego nie zacząłem, a zobacz jaki tu pieprznik!  Sam miałem się odwiązać?! Ciekawe jak! Moja wina, że on jest chory?! Mogłabyś wrócić trochę wcześniej, a nie przesypiać w sadzie, wtedy bym zdążył! A teraz zobacz jak wyglądam! –machnąłem jej przed twarzą ręką, z której posypała się mąka i ściekł miód. –Idę się umyć, a ty zajmij się kuchnią! Raz zrób coś porządnie!

     Nie chciałem na nią krzyczeć, ale byłem zbyt zdenerwowany na wszystko wokół, nawet siebie –że nie byłem silniejszy niż Neremu. Poza tym, to była szczera prawda –ja haruję jak dziki osioł, a ona wyleguje się w sadzie - wystarczyło ją tylko wypowiedzieć głośno. Może nie tak głośno…

    Oczy mojej starszej siostry zeszkliły się grubo, usta zadrżały… Wiedziałem czym to grozi –nagłym wybuchem płaczu.

     Cofnąłem się przezornie. Stało się.

-Jak możesz na mnie krzyczeć?! Jak śmiesz mówić takie rzeczy?! Całe dnie pracuję, chwili odpoczynku nie mam, traktują mnie jak sprzątaczkę w moim własnym domu. A ja przecież jestem baronówną! Panią tego zamku! Nigdy nie zrozumiesz co może czuć istota taka jak ja, przeznaczona na panią, a musząca usługiwać tym… tym…

     Tu miałem dość. Zgarnąłem z podłogi swoją mokrą koszulę i wyszedłem. Poszedłem się umyć.

     Tak jest zawsze. Ona traktuje siebie jak najnieszczęśliwsze stworzenie na świecie. Bo jest baronówną, której wszyscy winni pokłony, a musi sprzątać. A ja co mam powiedzieć?! Mi się to podoba? Gorszy jestem od mojej własnej siostry, że nie muszę się o siebie żalić? Wcale nie. Ale ona tylko siebie widzi. Tylko swój „nadludzki trud”. A co ona robi? Pójdzie do sadu i przez pół dnia zbierze kosz czereśni czy jabłek. Wypierze zasłonki lub wytrzepie dywan, albo pozmywa naczynia i już czuje się jak męczennica. A ja to robię cały czas! Dzień w dzień zmywam naczynia, szoruję podłogi, trzepię dywany, sprzątam stajnie, karmie zwierzęta i robię setkę innych rzeczy, jakie wpadną do głowy mojej niby-rodzince. Na dodatek to właśnie ja jestem ich maskotką do meczenia.

     Co ja mam powiedzieć o swoim życiu? Że jest usłane różami i cukierkami?

     A ta woda znów lodowata.

     O Boże, chyba się jednak rozpłaczę.

  

 

    

-Czegoś mi tu brakuje –stwierdziła Nara, moja niby-siostra, spoglądając na bukiet. –Czegoś mi tu brakuje.

     Ja się nie wypowiadam na temat jej bukietów. Jak dla mnie to jedynym czego w nich brakuje to gust. Złożyła żółte tulipany z różowymi różami, suszoną celozją i fiołkami. Dla mnie ten twór powinien zostać uśmiercony już w tej chwili, bez cienia wahania.

     Ale mnie nikt nie pytał. Ja jestem tu tylko od ścierania kurzy. Więc je ścieram.

-Jak myślisz, Neremu?

     Jedyne co jest według mnie z nim w porządku to jest to, że jemu też nie podobają się aranżacje swojej siostry bliźniaczki. Jedyne za co jestem gotów zaproponować nasze pokrewieństwo –ma odrobinę dobrego smaku.

-Mi brakuje tu gustu –rzucił, gapiąc się za okno.

     Uśmiechnąłem się do siebie. Wypowiedział moje myśli na głos.

-Kocmołuszku.`

     Aż podskoczyłem w miejscu. Czyżby widziała ten uśmiech? Jeśli tak to mam problem…

-Tak? –wymruczałem potulnie.

-Idź nad rzekę i przynieś mi michałków, brakuje ich w bukiecie.

-Ale…

-Słucham?

     Odwróciła się w moją stronę i zmarszczyła blond brwi. Dreszcz mnie przeszedł –Neremu może i jest nieco szalony, ale Nara to wariatka przed duże W. Więc potulnie skinąłem głową, odłożyłem szmatkę i czym prędzej opuściłem komnatę.

 

 

     Zachciało jej się tego cholernego zielska! Niech to szlag!

     Nie dość, że do rzeki jest prawie godzina szybkiego marszu, to jeszcze te jej chwasty rosną na samym brzegu i kłują. A żeby jej ten poroniony bukiet zwiędł zanim wrócę!    

     Ale wtedy dostanę za powolność…

     Błagam, głupie badyle, nie więdnijcie dopóki nie wrócę!

     Wredna to praca. Stoję na samym brzegu skarpy, pode mną dwa metry wartko płynącej wody, dzikie jeżyny sięgają mi do pasa, a na ramieniu pełno mam kłującego zielska. Chyba znów się rozpłaczę.

      Zerwałem chyba wystarczająco na trzy  bukiety  i dwa  wieńce, teraz  szybko  wracać. Jakoś wygrzebałem się z tych jeżyn i stanąłem na ścieżce. Schowałem się w cień stuletnich wierzb i pozwoliłem sobie na chwilę odpoczynku… a raczej stwierdzenia odniesionych obrażeń. Obejrzałem podrapane łydki i dłonie, pokłute do krwi. Dopiero zaczynało piec, co będzie za kilka minut?

     Gdyby to zmoczyć w zimnej wodzie…

     Dobra, wiem, że nie mam czasu i musze gonić do zamku w podskokach, ale chwila stracona na zmniejszenie bólu, chyba nie zaszkodzi. I tak już zdecydowałem.

 

    Znalazłem odpowiednie miejsce, gdzie brzeg był niemal poziomy i piaszczysty, całkiem wolny od wszędobylskich jeżyn, które mogłyby służyć za drut kolczasty. I woda tu wolniej płynęła, wstrzymywana przez pas gęstego sitowia, wcinający się prawie do połowy koryta. Na tej mieliźnie kiedyś ojciec uczył mnie pływać… do dziś tego nie umiem… ale woda nadal jest tak czysta i jasna…

      Ale nie czas wspominać, to tylko sprawia dodatkowy ból, a niczego nie zmienia na lepsze. Powoli zrobiłem kilka kroków wgłąb mielizny. Woda okazała się przyjemnie chłodna i płytsza niż się spodziewałem. Na krawędzi sitowia dostrzegłem maleńkie srebrne rybki, kryjące się między ciemnozielonymi łodygami… gdyby tak przyjść tu na ryby… posiedzieć kilka godzin, pławiąc się w słodkim nieróbstwie…

     Tak, tak, pomarzyć sobie zawsze można.

     Szybko ochlapałem wodą łydki i ręce, i wyszedłem na brzeg. Naciągnąłem buty i już miałem brać te chwasty na ramię…

     Gdy usłyszałem parsknięcie konia. Całkiem niedaleko, chyba za tymi krzakami, na tym samym brzegu. Nie wiem co mnie podkusiło, ale zbliżyłem się, ostrożnie stąpając po piasku, odgarnąłem wiszące pnącza płaczącej wierzby, wysokie trzciny i spojrzałem. I zamarłem…   

     Nie wiem ile czasu trwało nim w końcu rozum wrócił mi na tyle, że mogłem się poruszyć. To mogło być równie dobrze kilka minut, jak i kilka lat. Kilka czegokolwiek wpatrywania się w niego. W niego…

     Leżał na płaszczu rozłożonym na złocistym pisaku. Niewątpliwie starszy o kilka lat ode mnie, młody mężczyzna. Ręce puścił wzdłuż ciała i wystawił twarz na słońce. Tak piękną twarz… Tak piękną, że musiałem przyjrzeć się jej z trochę bliższej odległości.

     Jedyny jego strój stanowiły płócienne spodnie, zawinięte do kolan i schnące powoli. O tym, że się kąpał świadczyły też mokre włosy, układające się na płaszczu w grube pierścienie intensywnej kasztanowej barwy –jeszcze połyskujące kropelkami wody. Skórę miał smagłą, w słońcu błyszczała ciemnym złotem. Wydawała się atłasowa i miękka, a jednocześnie rysujące się pod nią wyraźnie mięśnie, nadawały temu ciału posągowego wyglądu.

     Jak piękna rzeźba wyrzucona przez rzekę.

     Stanąłem na ciepłym piasku, nie mogąc oderwać oczu od jego twarzy.

     Idealna –tym jednym słowem mogłem ją opisać. Idealna i piękna. Jakby wyrzeźbiona przez artystę, który potrafił uwięzić duszę w kamieniu i tchnąć w niego życie. Prosty nos, wąskie wargi –mógłbym przysiąc, że przez sen leciutko się uśmiechał, leciutko zmarszczone płowe brwi, brunatne rzęsy… chwila, w jaki sposób widzę aż jego rzęsy?

Jestem aż tak blisko?

     Jestem. Klęczę przy nim i wpatruję się w niego –i uświadamiam sobie, że wcale mi to nie przeszkadza. Czuję tylko coś dziwnego, co rozlewa się w sercu i pulsuje ciepłem w brzuchu. Nigdy nie czułem się tak… dziwnie. Jakbym zanurzał się w ciepłej wodzie, wszystko traci na realności. Śpiew ptaków, niespokojne parskanie konia i szum wiatru w trzcinach odchodzą na dalszy plan, o ile nie nikną całkowicie –jest tylko on. Mój złoty bóg o rudych włosach i najpiękniejszej twarzy na świecie. Mój złoty bóg, którego muszę dotknąć, żeby przekonać się, że to tylko sen…

     Czując jak serce mi bije, wyciągnąłem ostrożnie dłoń i zawiesiłem ją milimetry nad jego ramieniem. Obojętne mi było, czy go to obudzi –wtedy ujrzę jego oczy. Bałem się jedynie chwili kontaktu –że nie dam rady cofnąć dłoni. Ale powstrzymać się też nie mogę…

     Samymi opuszkami palców dotknąłem tej złocistej skóry. Ledwie ją musnąłem, a zdążyłem poczuć jej ciepło, gładkość i własne serce podjeżdżające mi do gardła. Chcę jeszcze raz. Tym razem zatrzymałem palce na dłużej, na bardzo długo.

     Dotknąłem ramienia i przesunąłem palce na pierś, na szyję… ręka sama pokierowała palcami tak, że w końcu znalazły się na jego policzku. Gładki, miękki… cudowny.

     Uniosłem do twarzy pasemko wilgotnych, jasno-rudych włosów, lekko falujących. Pachniały wodą i wiatrem, może jeszcze macierzanką.

     Opuściłem je na płaszcz i spojrzałam na swoje dłonie. Podrapane i zniszczone, paznokci prawie nie ma. Okropne. A ja? Cały taki nijaki. Brzydkie kaczątko… nie to co Kopciuszek, ona jest śliczna, a ja… takie nic, Kocmołuszek.

     A on jest tak piękny, że to ciepło w brzuchu zmienia się w gorąco, które zaraz mnie spali. Nie ważne kim jest. Nie ważne jaki jest. Ja… ja nie wytrzymam dłużej…

     Muszę… Pochyliłem się do jego twarzy i pocałowałem go. Leciutko, nie miał prawa poczuć, gdy musnąłem jego chłodne wargi swoimi. Tylko na ułamek sekundy… a potem jeszcze raz, delikatnie opierając palce o jego pierś. Nie ważne…

     Nagle zamarłem. Jedna ręka chwyciła mnie za tę dłoń, druga zacisnęła się na włosach i nie pozwoliła cofnąć głowy, przyciągnęła mnie jeszcze bliżej.

     On wcale nie śpi! Bo nie można odwzajemnić pocałunku przez sen, nie tak…

     Jejku, jejku, jejku! Co robić? Co robić… chyba nic nie trzeba…

     Nawet nie wyobrażałem sobie nigdy, że można tak pocałować, w ten sposób… nawet nie przyszło mi do głowy protestować, omal nie rozpłynąłem się ze szczęścia…

     Opamiętanie przyszło, gdy pocałunek się skończył, a razem z nim zalała mnie fala paniki.    

     On ciągle miał zamknięte oczy, ale nie puszczał mnie. Uśmiechnął się lekko, tak pięknie. A mi serce podeszło do gardła. Jego głos był jak muzyka, cichy i zadowolony.

-Przyjemny z ciebie sen –szepnął. –A jak wyglądasz?

     I tu spanikowałem. W chwili, gdy najzieleńsze oczy jakie w życiu widziałem zatrzymały wzrok na mojej twarzy, odruchowo sypnąłem w nie garść piasku. Krzyknął i puścił mnie, a ja zerwałem się i dałem nura w sitowie. Słyszałem jeszcze tylko jak woła mnie, żebym wrócił, ale ja nie miałem najmniejszego zamiaru nawet się zatrzymywać. Chwyciłem w biegu wcześniej wyrwane zielsko i puściłem się do domu takim pędem, że nawet nie pamiętam jak przebyłem godzinną drogę.

     Stając na progu obejrzałem się za siebie. Ale to niemożliwe żeby mnie gonił, nawet mnie dobrze nie zobaczył. I dobrze. Jak zareagowałby, gdyby doszło do niego, że tak zmysłowy pocałunek dzielił z nim chłopak, jeszcze chłopiec?

     Pocałunek…

     Chwasty wypadły mi z rąk, uniosłem dłonie do skroni. Co ja do jasnej cholery zrobiłem?! Pocałowałem mężczyznę. Ja! O Boże, chyba coś ze mną nie tak, jestem chory, albo gorzej… Dotknąłem ust palcami. Po raz drugi to on mnie pocałował, musiało mu się coś śnić, a ja tylko… Nagle dziwne uczucie przybrało na sile, wzniecając ból. Nie widział mnie… a ja go tak bardzo… Co tak bardzo? Co tak bardzo?! Co ja czuję?

     Pojęcia zielonego nie mam. Ale nie podoba mi się wcale, że ten ból we mnie tkwi. Najlepiej już o nim nie myśleć, on mnie nie widział, ja go nie znam, zapomnę. Podniosłem kłujące krzaki i skierowałem się do komnaty, w której Nara prawdopodobnie dobijała jakikolwiek dobry smak.

 

 

     Ciągle mam go przed oczami. Bez chwili przerwy widzę te zielone oczy, które dane mi było oglądać tylko przez ułamek sekundy. Nie jestem w stanie myśleć o niczym innym, tylko o nim. Ten pocałunek jeszcze pali mi usta, nie ważne jak bym je wycierał. Po prostu nie potrafię się go pozbyć z głowy.

     Leżę na swoim miejscu, na podłodze. Moje łóżko stanowią dwa sienniki rozłożone na poddaszu wieży. Stoi tam i łóżko, ale zarezerwowała je moja siostrzyczka, która, jako dama, musi „chociaż” spać w godnych warunkach.

     A ja to mogę leżeć na podłodze, jak pies? Mogę marznąć? Oczywiście, że mogę, bo nie jestem damą, służę do sprzątania.

     Kopciuszek leży i mamrocze do siebie to co zawsze przed snem –że kiedyś to im wszystkim pokaże za to jak ją traktują. Ona potrafi ciągnąć taką gadkę przez pół godziny, zanim zaśnie. A ja muszę tego wysłuchiwać.

      Ale dziś mnie to omija. Wcale do mnie nie dociera to, że ona mieli jęzorem. Moje myśli wypełnia tylko jedno. Mój zielonooki bóg. I to uczucie rośnie we mnie z każdą minutą, sekundą. Ciepło na myśl o nim. Gorąco na wspomnienie pocałunku. I ból, gdy pomyślę, że już nigdy go nie spotkam. Nigdy, bo już nigdy tam nie pójdę, żeby go nie spotkać, żeby tylko nie spojrzeć w te oczy.

      Łza chyba spłynęła mi po policzku. Za nią chyba następna. I jeszcze jedna…

      Okręciłem się kocem i odwróciłem od siostry, podciągnąłem kolana pod brodę i starałem się stłumić szloch.

      O mój Boże, ja się chyba zakochałem…

    

                                  ***********************************

 

     Przepraszam, ale co ja jestem? Majster? Stolarz?

     Kocmołuszku, napraw dach, bo jutro odwiedza nas ważny gość, sam książę.

      A ja mam gdzieś jakiegoś księcia! Ja muszę siedzieć przez niego na dachu i przybijać cholerne deski. Bóg się zlituje to nie spadnę i nie skręcę sobie karku.  Choć może im o to chodzi?

     Potem mam posprzątać w kuchni, żeby opłacone kucharki mogły przygotować „wykwintne posiłki”. A czy nie można było opłacić jakiegoś fachowca -stolarza? Na pewno lepiej mu pójdzie niż mi.

     A gdzie Kopciuszek? Pojechała do miasta po zakupy. No, napracuje się jak nigdy, i na dodatek zobaczą ją ludzie. To jest niedopuszczalne! Jak ona chętnie by mnie wysłała, a sama zajęła się sprzątaniem, ale przecież musi pokazać, że jeszcze jest w niej honor i klasa. O tak, ona to potrafi. Honor i klasa!

     Ała! Znów zamiast w gwóźdź trafiłem w palec. Nie, mam dosyć! Dosyć mówię!!!

-Kocmołuszku, dlaczego schodzisz? Przecież jeszcze nie skończone.

     Nie mogłem gorzej trafić. Neremu stał obok drabiny i znów mi się przyglądał. Dziś wyglądał naprawdę wspaniale, ubrał się odświętnie, jasne włosy związał czarną aksamitką, i ta przystojna twarz… tak, on dużo bardziej mógł pasować do zielonookiego boga niż taki brudas jak ja.

     Z trudem stłumiłem ból, jaki wywołała ta myśl. Mocniej tylko zacisnąłem palce na szczeblach drabiny i schodziłem.

-Odpowiesz mi? –w jego głosie zabrzmiała niecierpliwość. A to już źle.

-Nie dokończę, bo nie umiem –odpowiedziałem najchłodniej jak tylko mogłem. –Nie sięgam dalej, wiewiórką nie jestem. Ani kimś kto zna się na naprawianiu dachów.

     Nie odpowiedział na to ani słowem. Tylko mi się przyglądał. Jak ja tego nie znoszę. Bycia tym cholernym owadem na tej cholernej szpilce!

     Stanąłem na ziemi i rzuciłem młotek na ziemię, tak ostentacyjnie, jakbym chciał powiedzieć „odczep się ode mnie w końcu!”. Gdybym choć trochę pomyślał, domyśliłbym się, że jego milczenie nie jest zgodą na moją „bezczelność”. Ale nie pomyślałem i szybkim krokiem skierowałem się w stronę kuchni.

 

     

     Czemu ja tak rzadko myślę?

     Gdybym robił to częściej, może nie wisiałbym teraz w progu kuchni, głową w dół. Może Neremu nie związałby mnie tak i nie patrzył teraz z rozbawieniem, jak staram się uwolnić. On wie, że w tej pozycji nie mogę przebywać zbyt długo, bo od raz robi mi się niedobrze i tracę przytomność. A co on by mi zrobił, gdybym stracił przytomność… wolę nie myśleć. Raz już obudziłem się w korycie dla krów, raz wywieszony za okno, raz… kilka razy omal zwału nie dostałem.

-Neremu, proszę… -jęknąłem w końcu.

     Zmrużył niebieskie oczy i rzucił we mnie widelcem. Dzięki Bogu, nie miał cela i trafił w brzuch.

-Poproś –zażądał.

-Proszę.

     Pokręcił głową i dostałem kolejnym widelcem. W ramię.

-Ładnie poproś.

-Ładnie proszę.

     Jego ulubione zabawa. Jedyny sposób żeby dał spokój. Do znudzenia tak może.

     Następny widelec przeleciał całkiem blisko mojej głowy i odbił się od progu.

-Poproś bardzo ładnie.

-Bardzo ładnie proszę cię, Neremu, zdejmij mnie. Ja mam jeszcze dużo pracy –dodałem szybko. –Twoja matka kazała mi jeszcze posprzątać, a zostało już mało czasu. Proszęęę…

     Udało się. W końcu. Wstał i podszedł do mnie. W samą porę, zaczynało mi się robić niedobrze.

-Praca! –warknął, odwiązując sznur od haka wbitego nad progiem. –Nie można się nawet zabawić, bo ciągle ta praca. Zobaczysz, kiedyś, gdy matka odejdzie, a ja będę tu panem, nie będziesz musiał nic robić. Kompletnie nic. Ani twoja siostra. Wtedy w końcu będzie można się z wami pobawić na porządnie. Zobaczysz.

     Wolałbym tego nie dożyć. Wolę tę harówę od rana do nocy niż pomysłowość Neremu i jego siostry. Gdy Neremu przejmie stery, nie będzie ratunku, koniec z ulgami dla nieletnich i pracujących, nic nas nie uratuje. Zdecydowanie, przeszły mnie dreszcze.

     A potem przeżyłem bardzo bliskie spotkanie z posadzką, gdy mój niby-brat w końcu rozwiązał węzeł. Ręce miałem związane za plecami, a nogi w kostkach… ale przecież nie jestem tu od wczoraj, potrafię sobie radzić. Przełożyłem ręce przez nogi i już mam je z przodu –rozwiązałem sznur na kostkach. Mogąc wstać, podszedłem do szafki i wyjąłem z szuflady nóż. I jestem wolny.

     A blond przystojniak bije mi brawo.

-Wyrabiasz się –rzuca z uśmiechem. –Całkiem nieźle sobie radzisz. Muszę bardziej uważać.

      Hm, dzięki. Cieszyć się czy nie? Mogę zacząć płakać?

      Dobrze, idź sobie w… wiesz gdzie. Ja mam tu posprzątać. Rany, jak ja się strasznie czuję…

 

 

    

     Hurra! Książę już jest. Ale radość… Bardzo się cieszę, naprawdę… strasznie…

     Dostaliśmy z Kopciuszkiem nowe, eleganckie stroje i robimy za służbę. Całkiem niezłe to wdzianko –ja dostałem mlecznobiałą koszulę, wyprasowaną i nakrochmaloną, ciemnozielone spodnie i takąż kamizelkę. Całkiem dobrze się w nich prezentuję, choć nie wierzę, że pozwolą mi je zatrzymać. W ogóle to macocha tym razem nie szczędziła gorącej wody i mydła na nasze kąpiele, dostaliśmy też balsam do umycia włosów –to nawet miły aspekt całej tej wizyty. Oczywiście moja siostra jest załamana. Nie dość, że musi pokazać się księciu w tej „szmacie” –jak nazwała całkiem przyzwoitą zieloną sukienkę, to jeszcze w roli służącej, a nie pani domu.

     Powinna się cieszyć, że nie zamknęli jej w stajni i nie zakazali wychodzić –tego by nie przeżyła.

     Teraz idę korytarzem, przyzwoicie ubrany, uczesany –siostra zaplotła mi krótki warkoczyk, bo nie chciało jej się mnie strzyc –i czuje się nawet dobrze. Niosę tacą z herbatą i zaczynam uważać, że książę powinien nas częściej odwiedzać. Choć to mało możliwe –o tą wizytę macocha starała się przeszło rok. Czemu jej tak zależy? Czort ja wie. Ja wiem, że podoba mi się być czystym, podoba mi się to, że muszę jedynie nosić tą tacę i podawać herbatę. Wizyty księcia to fajna sprawa…

 

 

     Pomyłka. Pomyłka… to wcale nie jest fajna sprawa. To jest straszne, okropne… tak być nie może!

     Wszedłem do salonu powoli –wszyscy siedzieli przy stole, macocha naprzeciw drzwi, książę naprzeciw niej, plecami do drzwi. Po bokach bliźniaki, towarzyszący księciu opiekun i zaproszeni goście, góra dwanaście osób. Macocha na mój widok, zapytała kto życzy sobie herbaty –wszyscy chcieli. Więc skinęła na mnie.

     Niespiesznie podszedłem do stołu i, nie patrząc na nikogo, postawiłem tacę. Pierwszą filiżankę podniosłem dla księcia, odwróciłem do się do niego i podniosłem wzrok…

      Porcelanowa filiżanka omal nie wypadła mi z palców… ledwo ją postawiłem. Przez sekundę w ogóle nie mogłem się poruszyć –na szczęście zbyt krótko, by ktokolwiek mógł zauważyć. Szybko rozstawiłem resztę i na miękkich nogach wycofałem się pod ścianę, do siostry. Zaciskając palce na brzegu tacy –by nie nikt nie widział jak drżą, jeszcze raz spojrzałem na niego. Żeby się upewnić, że to… to prawda.

     W najbardziej ozdobnym fotelu, odziany w bogate szaty, zajęty rozmową z moją macochą, siedział mój piękny bóg i popijał herbatę, którą mu podałem.

     Zrobiło mi się słabo. Bardzo słabo. On, mój rudowłosy, moja pierwsza wielka miłość –on okazał się być owym sławnym i oczekiwanym księciem. Księciem!

     Siedzi tam, zagadywany przez wszystkich, uśmiecha się łagodnie, miło, jest wśród sobie równych, w swoim żywiole. Jego smukłe palce co chwila odgarniają te piękne, rude, lekko falowane włosy za ucho –a niesforny pejs i tak opada mu na policzek. Jadowicie zielone oczy lustrują wszystko i wszystkich, zaglądają w duszę. Jest prawdziwym księciem.

     Poczucie klęski spadło na mnie, jak młyński kamień –niemal mnie przygniotło do podłogi. Póki wierzyłem, że jest w moim zasięgu, że jest kimś… zwykłym, póty mogłem mieć nadzieję, nawet wiedząc, że nigdy go już nie spotkam. Mogłem kochać. A teraz… za wysoko mierzę z uczuciami. Jego nawet kochać mi nie wypada. On jest księciem, a ja… Kocmołuszkiem, czyli nikim

     To boli. To bardzo boli, bardziej niż cokolwiek innego. Złamane serce pulsuje świeżą krwią. Los okrutnie sobie zakpił, ten jeden raz zbyt okrutnie…

-Kocmołuszku –Kopciuszek potrząsnęła mną lekko. –Macocha…

     Ach tak, patrzyła na mnie i gestem mnie przywoływała. Mam odnieść szklanki.

     O nie, nie chce znów przechodzić obok niego. Nie chce na niego patrzeć, żeby w końcu nie wybuchnąć płaczem. Nie chcę…

     Ale nie ma wyjścia, muszę grać do końca.

     Pozbierałem je najszybciej jak tylko można było. Nie patrząc na niego, wszędzie, ale nie na niego. Zaczynając od księcia, obszedłem stół dookoła i miałem zamiar od razu wyjść i nie wracać. Ostatnia była Nara, ona siedziała po prawej księcia. Zabrałem jej szklankę…

     Nie wiem jak to się stało, że nie zauważyłem co ona chce zrobić. Zawsze wyczuwałem, gdy któreś z nich chciało podstawić mi nogę, zawsze… ale tym razem mnie to zawiodło. Tym razem wyłożyłem się jak długi, tuż obok jego krzesła. Szklanki posypały się w drobny mak, z niesamowitym brzękiem. Sam uderzyłem nosem w krawędź tacy, zamroczyło mnie na chwilę, a potem jednocześnie: poczułem smak krwi w ustach i usłyszałem podniesiony głos macochy.

-Coś ty zrobił?!

     Co ja zrobiłem? Przecież to Nara, ona teraz się śmieje, na pewno się śmieje.

-Posprzątaj, natychmiast!

     On to widział, a mi krew płynie już po górnej wardze. Ten dzień to straszny sen! To musi być koszmar, zaraz się obudzę! To zbyt okropne, żeby było realne…

     Zacząłem dłońmi zgarniać większe kawałki szkła spowrotem na tacę, na kolanach. Krew ciekła mi już na brodę, a ja nie mogłem jej obetrzeć rękawem tej bielutkiej koszuli, ani dłonią, bo wtedy niechybnie ktoś to zauważy. Opuściłem głowę jak najniżej i oblizałem wargi. Jeszcze kręciło mi się w głowie, dłonie mi drżały, na dodatek uderzyłem kolanem o podłogę i strasznie bolało.

     To najgorszy dzień w moim życiu, chcę umrzeć, jak najszybciej…

-Hej mały, słyszysz mnie? 

     Uświadomiłem sobie, że książę woła mnie od jakiejś chwili. Mnie. Że musze podnieść głowę i spojrzeć na niego, że on musi zobaczyć krew.

     Ofiaro losu, masz za swoje.

-Tak panie? –wyjąkałem, podnosząc głowę, oczekując kpiny lub pogardy.

     Jakież było moje zdziwienie, gdy ujrzałem jego łagodny uśmiech i wyciągniętą dłoń, a w niej…

-Weź –podał mi błękitną chusteczkę z królewskim herbem w rogu. –Zatrzymaj i na przyszłość uważaj. Dobrze?

     Oniemiały kiwnąłem głową i przyjąłem ją. Przyłożyłem delikatny materiał do nosa i ust i schyliłem głowę do samej podłogi, w podzięce i żeby ukryć ciemny rumieniec jaki czułem na policzkach.

-To jest chyba rodzeństwo, prawda? –odezwał się nagle książę. –Jak się nazywają?

     Zamarłem. Jeśli dowie się, jakie imię noszę od kilku lat… spalę się ze wstydu. Chciałbym zniknąć ze świata. Zniknąć natychmiast!

     W głosie macochy pobrzmiewał ton niezadowolenia, że tak ważny gość zainteresował się nami. I słusznie, nie powinien zwracać na nas uwagi, zwłaszcza na mnie.

-W rzeczy samej, wasza wysokość –odpowiedziała. –To rodzeństwo. Od małego tu służą. Ona to Kopciuszek…

-Kopciuszek? –wszedł jej w słowo. –Bardzo ciekawe imię. Ciekawe jaki ma rodowód.

     Był złośliwy –autentycznie, chyba jego ambicją był dogryźć macosze. Pewnie się nudził. Ona zdawała się tego nie zauważać.

-A chłopaka nazywamy Kocmołuszek.

      I zaczęło się. Książę przez chwilę zaciskał usta, aż w końcu nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. Za jego przykładem szła reszta gości i po chwili salon rozbrzmiewał głośnym śmiechem. A ja poczułem, że łzy zbierają mi się w oczach. Profilaktycznie opuściłem głowę i wróciłem do swojej pracy przy szkłach.

-Bardzo… ciekawe imię –opanował się również jako pierwszy. –Kocmołuszek… ha, ha, ha… bardzo milutkie…

     CHCĘ BYĆ MARTWY. JUŻ!!!

     Całe szkło na tacy, wstałem i pokłoniłem się, tak by nie widzieli łez. Odwracając się… ujrzałem jak zielone oczy patrzą poważnie na Narę. Bardzo poważnie. Jego głos też nagle spoważniał. W drzwiach słyszałem jeszcze.

-Milutkie imię dla miłej osoby, której nie powinno mieć się za złe tego potknięcia. W końcu to nie wina tego dziecka.

     Posądzona wstała.

-Książę, wybacz, ale…

-Nie toleruję złośliwości, zwłaszcza tak niskich lotów. Dziecko narobiło bałaganu i zrobiło osobie krzywdę, mogła być większa. Proszę się powstrzymać przed tego typu…

 

-…wybrykami. Tak powiedział. Dokładnie tak. Żeby powstrzymała się przed tego typu wybrykami. Naprawdę się przejął. Chyba tej krwi było trochę za dużo, sama się przestraszyłam, czy nie złamałeś obie nosa. Już wszystko dobrze?

     Odwrócony do niej plecami, mruknąłem, że lepiej. Przyłożyłem do nosa zimny okład i położyłem się –słabo mi było. A Kopciuszek składała mi sprawozdanie z tego, co działo się po moim wyjściu.

-Nara przeprosiła i potem już siedziała cicho, Neremu odwrócił uwagę księcia od niej. Ale wiesz, on naprawdę zwrócił na nas uwagę…

     I co z tego?! W tej chwili mógłbym być niewidzialny, tak żeby mnie w ogóle nie oglądał! Jego śmiech był tak piękny, brzmiał jak muzyka… ale on śmiał się ze mnie! Z Kocmołuszka. Zostałem kompletnie ośmieszony. Kocmołuszek łamaga. Pięknie. Gdyby to się nigdy nie stało, gdyby odmówił macosze tej wizyty, gdyby… Wszystko poszło nie tak. Nie tak.

     To miała być moja wilka miłość. To miało być tak, że tęskniłbym za nim, wiedząc, że z własnej woli już nigdy go nie spotkam. Tak miało być! 

     A on okazał się księciem. Księciem… i pozostaje mi już tylko szybka śmierć.

-A potem patrzył na mnie –mówiła dalej Kopciuszek, zapominając chyba o mnie. –Żebyś to widział. Gdy tylko oni nie patrzyli, on spoglądał na mnie. Na Narę wcale nie spojrzał, ani razu, tylko na mnie…

     Rozmarzona, wstała i stanęła w oknie. Wiem o czym teraz marzy. O tym by usidlić księcia, uzyskać wysoką pozycję i odpłacić się naszej niby-rodzince. Dla niej nie wydarzyło się dziś nic bardziej wartego uwagi niż to, że książę patrzył na nią. Tylko to się liczy. Nawet mój upadek i rozbity nos odebrała jak zabawne przedstawienie. To jest moja siostra. Taka właśnie jest moja jedyna rodzina.

     Nagle odwróciła się i przyklękła na łóżku, obok mnie.  Tak niespodziewanie przemówiła, że aż drgnąłem.

-A co zrobiłeś z tą chusteczką? –zapytała z tym charakterystycznym wyrazem oczu. –To cenny podarek. Schowałeś ją?

     Wiem o co jej chodzi. Doskonale wiem. Ale nie mam zamiaru pozbywać się jedynego co mam od niego. Nie zgrzeszę jeśli skłamię.

-Była cała zakrwawiona, więc ją wrzuciłem do kuchni.

-Co… Co zrobiłeś? Jak mogłeś?! –wykrzyknęła. –Wiesz co zrobiłeś? Ty myślisz?!

-Najwyraźniej nie –warknąłem, odwracając się od niej. –To uderzenie rzuciło mi się na mózg i przestałem myśleć.

     Milczała. I dobrze. Długą chwilę.

     Wstała znów i podeszła do starej, odrapanej „naszej” szafy. Usłyszałem, że się przebiera w koszulę nocną i myje twarz przed snem. Zaraz pewnie zrzuci mnie z łóżka na mój siennik i zaśnie, znów mamrocząc do siebie. Ale póki mogę, pocieszę się jeszcze tą chwilą na miękkim łóżku. Nie żałuję, że nie powiedziałem prawdy. Tak naprawdę to od razu wypłukałem chusteczkę z krwi i schowałem ją dobrze, żeby w spokoju wyschła. Teraz mam ją przy sobie –złożoną, zawiniętą w kawałek płótna i przymocowaną do nadgarstka. Wygląda jak opatrunek –to nikogo nie zainteresuje, ja zawsze noszę jakiś opatrunek. Wiec to zawiniątko będę nosił zawsze.

     Zawsze. Bo ja wciąż…

-Posuń się trochę.

     Kopciuszek przepchnęła mnie pod ścianę i okryła nas kocem.

     Jak to? Nie ma „Na swoje wyro!” ? 

     Nie ma. Siostra objęła mi szyję ramieniem, mocno przyciągnęła mnie do siebie i przytuliła się do moich pleców.

     Kopciuszek?

-Zobaczysz –szepnęła cichutko. –Kiedyś im pokażemy. Nie będzie już Kopciuszka i Kocmołuszka. Za wszystko co nam zrobili, za poniżenia, za twój rozbity nos… za wszystko zapłacą, już ja się o to postaram. Śpij Leylie, dobranoc.

-Dobranoc, Kire.

     Nie rozumiem, pierwszy raz od… dawna, zostałem przez nią przytulony. Przytulony przez swoją siostrę… kochaną siostrzyczkę…

     Moją jedyną rodzinę.

 

 

 

 

 

 

                *************************************************************

 

     Zaprosił ich na bal.

     Bo książę wydaje bal. Uwidziało mu się zobaczyć na nim wszystkie szlacheckie panny na wydaniu i spośród nich wybrać sobie małżonkę. W końcu dwadzieścia lat to wiek odpowiedni do ożenku.

      Gdy tylko o tym usłyszałem, kolana się pode mną ugięły. A przecież nie powinny. Co mnie to może obchodzić, że książę chce się ożenić? To chyba normalne, jest przystojnym młodym mężczyzną, który powinien podtrzymać ciągłość dynastii… O Boże, o czym ja plotę? Przecież w chwili, gdy on… Jestem chyba nienormalny, zakochać się w mężczyźnie… To straszne, straszne…

     Kopciuszek szaleje. Można to sobie wyobrazić –ona, panna z jednego z najważniejszych rodów, a nie może pokazać się na sali balowej, bo od kilku lat jest sprzątaczką we własnym zamku. Chodziła wściekła jak osa, strach mnie ogarniał, gdy się do niej zbliżałem. Gdzieś znikło całe jej ciepło, cała cierpliwość… tylko by się na mnie darła. Nic dziwnego, przecież na macochę nie mogła krzyczeć, a na kimś musiała się wyżyć.

     Najgorszy tydzień w moim życiu.

     Bal miał odbyć się w sobotę, a ja już w piątek byłem u kresu wytrzymałości psychicznej, fizycznej i Bóg Jeden wie jakiej jeszcze. Miałem wrażenie, że jeszcze raz ktoś podniesie na mnie głos, tylko raz mnie popchnie lub coś mi nakaże… tylko raz, a zacznę krzyczeć.

     Na nieszczęście Neremu o tym nie wiedział.

-A, tu jesteś!!! LECISZ!!!!

     Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, zostałem przez tego świra chwycony za koszulę i pasek od spodni, i poderwany z podłogi. Zakręcił mną w powietrzu, śmiejąc się tym swoim gładkim śmiechem. Po drodze zawadziłem nogą o wiadro i przewróciłem je, rozlewając brudną wodę na czystą już niemal podłogę.

-Leeeeeeeeeeeeeeeeeeecimyyyyyyyyyyyyyyyyyyyy!!!!!!!!

     Zanim otworzyłem usta, mój niby-brat rzucił mną na wysokość metra i odległość trzech. Wylądowałem na łokciach i kolanach, boleśnie je obijając. Cudem uchroniłem twarz od spotkania z posadzką.

     Ja go zaraz…

-Ej, co jest? –Neremu przyklęknął obok mnie. –Kocie, nie podobał ci się lot? Nie chcesz być gołębiem?

-Chcę tylko jednego –wyszeptałem, zagryzając zęby z bólu.

-Czego, kocie?

     Nie powinien patrzeć mi w twarz w tej chwili. Nie powinien mnie dotykać. Powinien odejść na jak największą odległość. Zniknąć.

     A tak, gdy chwycił mnie z brodę, uniósł mi twarz i pochylił się , żeby lepiej mnie usłyszeć, ciągle patrząc na mnie jak na martwego owada…

     Nie mogłem wytrzymać, przebrał miarkę.

     Dostał w tę przystojną twarz. Z prawdziwą przyjemnością zadałem ten cios, żeby w końcu ten uśmiech znikł, żeby już go nigdy nie oglądać. Z dziką radością przewróciłem go i usiadłem mu na piersi –tak jak mi on wiele razy już, wbijając kolana w żebra – i okładałem go pięściami po twarzy. Naprawdę musiałem to wykrzyczeć.

-Czego chcę?! Chcesz wiedzieć?! Chcę twojej śmierci! ŚMIERCI!!! Końca waszego parszywego życia! Żeby już was nie oglądać, waszych podłych twarzy, twojego cholernego uśmiechu!!! Żebyście w końcu pozdychali!! Wszyscy!!! Żebym miał w końcu święty spokój!!! BO MAM WAS DOSĆ… DOSYĆ!!!!!!!

      Byłem wściekły… kompletnie straciłem panowanie nad sobą. Gdybym tylko miał wtedy jakiś ostry przedmiot, nie wahałbym się nawet sekundy przed jego użyciem. Neremu byłby martwy, a ja pozbawiony wyrzutów sumienia. A potem zabiłbym je, Narę i Macochę. I skończył ze wszystkim co mnie tu jeszcze trzyma…

     Na nieszczęście… a może na szczęście, nie miałem żadnego ostrego przedmiotu. A Neremu był przecież starszy ode mnie o trzy lata, proporcjonalnie silniejszy.

     Wystarczyło, że pierwszy szok minął, a zaczął się bronić.

     Na tyle skutecznie, że po sekundzie to ja leżałem na podłodze, z jego kolanem w żołądku. Dostałem w twarz raz, drugi… trzeci… dopóki nie przestałem się rzucać.

     W jedną chwilę wróciło mi rozum. Jeden moment wystarczył, żebym przeraził się własnym zachowaniem, myślą o tym co Neremu zaraz mi zrobi. A on…

     On oddychał ciężko i patrzył na mnie, przyciskając mnie do podłogi, krew ciekła mu z kącika ust.  Ale patrzył już inaczej. Nie jak ma martwego owada, bez pogardy i rozbawienia. Teraz to było skrajne zdziwienie i… dałbym sobie rękę uciąć, że strach. Tak mnie to zaskoczyło…

-Uspokój się… -wydusił przez zaciśnięte zęby. A potem przesylabował, uderzając mną po każdej sylabie o podłogę. – US – PO – KÓJ – SIĘ!!!

      Całkiem przestałem się ruszać. To bolało, głową trafiłem w posadzkę.

-Idź do siebie! –szeptał lodowato. –Natychmiast do siebie!! Idź i kładź się  spać, i nie pokazuj się tu do jutra, rozumiesz?! Natychmiast!!!  

     Potem… puścił mnie. Wstał i lekko się zataczając, wyszedł z holu.

     A ja… A co ja miałem zrobić? Mogłem… mogłem tylko iść do siebie, jak kazał.

 

 

     Bal jest dzisiaj.

     Kopciuszek wzrokiem pali meble, a ja przeżywam którąś z kolei psychozę. Od wczoraj nie widziałem Neremu i żyję w skrajnym przerażeniu. Co on mi zrobi, jak mnie w końcu spotka? Zostanę utopiony w szklance wody, czy poćwiartowany nożem ze srebrnej zastawy? Bo Neremu takie rzeczy potrafi. Za każdym rogiem się go spodziewam, przy otwieraniu każdych drzwi. Jestem pewien, że w razie czego mogę być szybszy niż wiatr.

     Ale jeszcze go nie widziałem, wyrok na jakiś czas odroczono. 

 

 

-I wiesz co ta #$%^&* powiedziała?! Wiesz!?! Powiedziała: „ależ Kopciuszku, skąd ty weźmiesz suknię? Myślisz, że na bal wpuszczą cię w takich szmatach?” Myślałam, że ją rozerwę!! Jak ta szmata śmie?!! Przecież jestem baronówną do jasnej cholery!!!!!!!

     Kopciuszek poszła zapytać macochy, czy nie wypadało by żeby i ona stawiła się na balu. I oto efekty. A kto musi tego wysłuchiwać? No, kto? Oczywiście, że ja.

-Wyobrażasz to sobie? Takie poniżenie!!

     Żeby podkreślić wagę swych słów, uderzyła pięścią w drzwi szafy.

     Mogłaby się zamknąć na chwilę. Ja tu się staram wymyślić jakąś w miarę sensowną i krótką modlitwę, na wypadek gdyby Neremu przypomniał sobie o mnie. Jeśli on zechce „uregulować” sprawy ze mną, zanim wyjadą na bal… naprawdę chciałbym być gdzie indziej – na przykład po drugiej stronie świata. Te trzy godziny przeżyję w strachu i niepewności.

 

-I macie nigdzie nie wychodzić, pod żadnym pozorem. Macie pilnować domu!

      Ciekawe, że gdy macocha mówiła te słowa, patrzyła tylko na Kopciuszka. Na mnie patrzył Neremu. Zza pleców matki przyglądali mi się z Narą, jak dwa głodne wilki. Między łopatkami miałem taką gęsią skórkę, że można by na niej z łatwością zetrzeć marchewkę na sałatkę. Chyba jednak nie zapomniał… i na dodatek ma pomoc. Za jakie grzechy………

-…i nikogo nie wpuszczać –zakończyła macocha swój monolog. –Wrócimy koło północy.

     Odwróciła się i poszła do powozu, a ja widziałem rządzę mordu w oczach swojej siostry. Tak jak w oczach swojego niby-rodzeństwa.

     A… dlaczego Neremu nie poszedł za nimi? Czemu on podchodzi do mnie i …

-Chodź kochanie –uśmiecha się jadowicie, chwytając mnie za kark. –Odwiedzimy kuchnię.

     Ja nie chcę… nie chcę wisieć głową w dół… ani znów być ciastkowym ludzikiem… Choć doskonale wiedziałem, że to byłoby najlżejszą karą. Nie, tym razem on wymyślił coś wyjątkowego.

-Wiesz co zrobiłeś –puścił mnie w drzwiach do kuchni. –Skończył się sezon ochronny. Trzeba odpokutować.

      Dziwnie nogi wrosły mi w posadzkę, nie mogłem drgnąć. Za mną stanęła Kopciuszek, która kompletnie nic nie pojmowała.

      Neremu wyjął z szafki dwa dzbanki. Jednak mnie utopi… Nie, podszedł z nimi do stołu i przechylił nad blatem. Wysypał ich zawartość. Co do…

-Oto ultimatum –spojrzał na mnie z wilczym uśmiechem. –Mak i popiół. Każdego po garnku –mówiąc, mieszał je palcami. –W domu już nie ma maku, a piec jest czysty, są tylko te tutaj. Jeżeli do naszego powrotu oddzielisz je od siebie tak, że ani jedno ziarnko maku nie wmiesza się między popiół, odpuszczę ci karę, zapomnę. Ale jeśli nie, jeśli choć jedno ziarenko się zawieruszy… -zawiesił głos i stanął przede mną. Pogłaskał mnie po głowie. –Wtedy uwolnię wyobraźnię i nastawię ją na wynalezienie setki sposobów, dzięki  którym zamęczę cię. Do naszego powrotu, pamiętaj.

     

 

     Jak, do jasnej cholery?! Jak mam to zrobić?!

     Powstrzymałem się przed machnięciem garści maku… czy co to tam było, przez kuchnię.  To jest niewykonalne, nie w ciągu trzech godzin. Bo tyle mi zostało do północy.

     Żeby chociaż mi pomogła…

     Ale ona siedzi w pokoju i nie rusza się z niego. Pewnie opłakuje swój utracony honor. Więc ja opłakuję utracone życie.

-Mały, hej mały!… nie drzyj się! Ktoś cię zabija, czy co? Zamknij buźkę i słuchaj!

     Zamknąłem się jak na rozkaz. To chyba był rozkaz. Ale miałem prawo wrzasnąć –jak zareagowałby normalny człowiek, gdyby w środku nocy, siedząc przy świecy, ni z tego ni z owego nagle usłyszał za plecami „hej, mały!”?! I do tego po odwróceniu ujrzał… co to w ogóle jest?! Kto to jest?!

-Zamknij buźkę, bo ci coś wpadnie, skarbie –rzuciła… ona, poprawiając na ramieniu imponujące, purpurowe loki. –Czego się tak gapisz, mały? Biegiem po siostrę!   

 

 

-No jesteś, w końcu –odezwało się… to, spoglądając, jak wciągam Kopciuszka do kuchni. –Nie można szybciej? Czas ucieka.

     Kopciuszek zamarła. Tak jak się spodziewałem. Za nic nie chciało do niej dojść, że w naszej kuchni znikąd pojawiło się coś o purpurowych włosach, sięgających pasa, ubrane w koronkowy gorset, krótką falbaniastą spódniczkę i jedwabne pończochy, mocowane na widocznym spod spódniczki koronkowym pasie. Więc teraz to zobaczyła i szczęka opadła jej do kolan.

     Na mnie spadł ciężar pytań.

-Kim… ty… -jąkałem nieporadnie, głos za nic nie chciał mnie słuchać. –…jesteś…?

     Długie, opalone nogi zsunęła z kantu stołu i wstała ze stołka. Naprawdę dłuugie te nogi. Boże, na czym się te biodra trzymają, że tak potrafi nimi kołysać?

-Robię wrażenie, nie? –uśmiechnęła się nagle. –Ale zamknijcie buźki, skarby.

     Wykonaliśmy rozkaz jednocześnie. Kłaps!

-Twoje pytanie miało mieć wymowę pytającą –zwróciła się do mnie, podchodząc bliżej. –Prawda? Więc odpowiadam. Jestem matką chrzestną dobrą wróżką niejakiego Kopciuszka. Które to z was?

     Słowa „matką chrzestną dobrą wróżką” wypowiedziała jednym ciągiem, tworząc z nich jedno słowo -matkąchrzestnądobrąwróżką –jak nazwę profesji. Matka chrzestna? To my mamy jakieś? Takie?!

-Ja… ja jestem Kopciuszek –odchrząknęła moja siostra. –Nie przypominam sobie ciebie.

-Bo mnie, robaczku nie znasz –wróżka pochyliła się i uszczypnęła moją siostrę w policzek. Zmrużyła bursztynowe oczy. –Ale ja cię znam bardzo dobrze. Od śmierci waszego tatka, bardzo pilnie cię obserwowałam i czekałam na odpowiedni moment, by wkroczyć. I oto on!

-Co masz na… myśli? –Kopciuszek odsunęła się o krok, trąc policzek.

     Wróżka wyprostowała się i potrząsnęła burzą purpurowych włosów. Jej twarz nawiedził uśmiech, który wywołał u mnie dreszcze. Wyszczerzyła zęby i zapytała.

-Chyba chcesz iść na ten bal, nie?

 

 

 

-Mógłbyś mi teraz zrobić herbaty? Zmachałam się nieco.

     Jeszcze nie ochłonąłem po tym co przed chwilą zrobiła, a już kolejna niemożliwa rzecz działa się na moich oczach. Woda w dzbanku postawionym na stole, sama się zagotowała i zaczęła parować.

     Zamykając usta, sięgnąłem na ślepo po pudełko z herbatą.

-Aaaaaachhhhhh –westchnęła zadowolona, unosząc do ust kubek napoju. –Miętowa, jakbyś w moich myślach czytał, skarbie. (jak można pić miętową herbatę? Jak można pić jakąkolwiek herbatę?! Błeeee –dop. Autorka^^)

     Usiadłem na taborecie i z niezbyt inteligentną miną wyjrzałem przez okno.

     Czuję się jakbym się nie obudził do końca. Przecież niemożliwym jest wyczarowanie powozu z dyni, szóstki koni z myszy, a z psa, który wyglądał jak hiena, modelowego stangreta! A to właśnie zrobiła ta, co tu teraz spokojnie, odchylając się na stołku i zarzucając stopy na stół, sączy miętową herbatkę! Dokładnie to zrobiła! Dziesięć minut temu... co więcej, zmieniła połatane trzyletnie ubranie Kopciuszka, na... ja się tam nie znam na kobiecej modzie, ale moja siostra wyglądała w tej sukni porażająco. I te pantofelki z kryształu. Nie pierwszy już raz, ale chyba najbardziej dobitnie, doszło do mnie, że moja siostra jest piękna. Niech się Nara schowa, książę będzie oczarowany Kireann…

     I to w tej chwili niemal doprowadzało mnie do łez.

     Patrzyłem w to okno i myślałem, co będzie jeśli ją książę zobaczy i się w niej zakocha. Co wtedy będzie? Ech, powinienem w ogóle się nie rodzić…

-Ej, robaczku, co ci jest?

     Wróżka odstawiła kubek na podłogę –gdzie sam się umył i pofrunął do kredensu – zdjęła nogi ze stołu (iyyyyyyyyyeeeeeeeeeeeeeekkk, zupełnie nie bacząc na skromność!) i nachyliła się do mnie.

-Wyglądasz jakby cię dopiero co z szubienicy zdjęli –zauważyła z ciepłym uśmiechem. –Coś taki markotny?

     Nie wiem czemu, ale gdy na mnie tak patrzyła, w sercu zaczęło rozlewać mi się ciepło. Takie miłe ciepłe ciepełko. To chyba jest trochę tych iskierek, które widać w jej oczach... zupełnie kocich oczach.

-Wiesz co jest najlepsze na takie miny ? –zapytała nagle.

     Pokręciłem niepewnie głową...

-PRZYTULAŃSKO!!!!!

     Przytu- co?!

     Nie dokończyłem myśli. Nie pozwolił mi na to imponujących rozmiarów biust w jaki wciśnięto nagle moją twarz. Boszszsz... te ręce mogłyby woła zadusić, a te piersi...

     PIERSI?!?

     IIIEEEEEEEEEEKKKKKK!!!!!!!!!!!

-Przepraszam, skarbie –zaśmiała się nerwowo, gdy w panice szukałem ścierki i przykładałem ją sobie do nosa. –Nie myślałam, że tak to na ciebie podziała.

-A jak miało podziałać?! –wykrzyknąłem zza ścierki.

-Ano, nijak. Lepiej opuść głowę i... daj, to musi być zimne.

     Zabrała mi ścierkę na kilka sekund, a gdy ją oddała, materiał był zimny jak lód. O, jak dobrze...

     Wróżka usiadła na swoim stołku, oparła łokcie na kolanach i pochyliła się do poziomu mojej opuszczonej twarzy. Ciemno-purpurowy cień do powiek sprawił, że jej oczy były jak dwa bursztyny, jak gwiazdy –jeszcze bardziej widoczne i przenikliwe.

-Więc o co chodzi, mały? W czym jest problem? Chyba nie zazdrościsz swojej siostrze, co?

-Nie –zaprzeczyłem natychmiast, zdając sobie sprawę z tego, że trafiła w sedno. –Nie to...

      W odpowiedzi pokiwała głową, z dość nie usatysfakcjonowaną miną.

-Nieeee?

-Nie... –spiekłem raka.

-Nieeeeeee?

-...nie... całkiem... jakby...

-Tak?

-... ......tak.

-Też chciałbyś pojechać na bal?! –wykrzyknęła. –To da się zrobić, tylko pstryknę palcami...

     Już zrywała się ze stołka  i unosiła dłoń...

-NIE!!!!

     ... i zamarła w pół ruchu. Odwróciła się do mnie, i spojrzała tak, jakbym nagle powiedział, że Ziemia jest okrągła. Jak na wariata –co najmniej.

-Jak to nie? –ramiona jej opadły. –No to co chcesz, do jasnej ciasnej? Księcia ci tu sprowadzić?

     I ponownie spaliłem cegłę, starając się ukryć twarz w ścierce. Unnnnggggggggg...

-AHA! –krzyknęła, tym razem jak najbardziej usatysfakcjonowana. –To też da się zrobić! Bez problemu, nawet się pan książę nie zorientuje!

     Po czym wskoczyła na stół, uniosła ręce nad głowę i już miała wykrzyczeć zaklęcie...

-NIEEEEEEEEEE!!!!!!!!!!!!

     Spojrzała w dół, na moja przerażoną twarz i zamknęła usta. Kłaps!

     Wyglądaliśmy pewnie przez chwilę jak para idiotów –ona stojąca na stole, w tym ubraniu-nie ubraniu, z rękoma nad głową, a ja uczepiony jej nóg, z błaganiem w oczach.

-Ej, mały, to czego ty chcesz? Książę nawet się nie połapie co w niego trafiło. Ja jestem ostrożna... MAM ZA SOBĄ WIELKĄ PRZESZŁOŚĆ!!! HAHAHAHAHAHAAAAA!!!

     Zaczynam się jej bać. Autentycznie się boję.

     Ale opanowałem się i zdobyłem na jęk protestu.

-Nie możesz... co będzie jak się tu pojawi? ...co ja mu powiem?... nie rób tego, proszę!    

     Bez ostrzeżenia przykucnęła na stole, tak, że zrównała się ze mną wzrokiem. Pochyliła się do mojej twarzy i zmrużyła kocie oczy. Purpurowe włosy opadły jej po bokach twarzy, zacieniając ją i czyniąc wręcz drapieżną. Serce podjechało mi do gardła...

-Ej, mały –rzuciła cicho. –Czy ty nie jesteś przypadkiem zakochany?

 

-I co ja na to mogę poradzić? Kocham go, i już… i tyle…

     Wróżka siedziała na stole, z założonymi nogami, kołysząc się do przodu i do tyłu. Wydawała się słuchać uważnie, i …rozumieć.

     Gdy skończyłem, byłem czerwieńszy od cegły, aż mnie policzki piekły. Oczy też... Ona jeszcze przez chwilę się pobujała, i w końcu westchnęła.

-No to ci, robaczku, współczuję. Nie masz najlepiej…

     Nie najlepiej?! To jest upiorne zrządzenie losu! To jest koszmar! To jest…  

-Masz przerąbane, mały.

     …właśnie!

-Ale nie martw się!

     Uniosłem twarz z dłoni i ujrzałem jej szeroki uśmiech. Białe, równiutkie zęby i wesołe iskry w oczach.

     Jakim prawem?! Nie martwić się?! Czy ona na głowę upadła?!?!

-Nie martw się! –powtórzyła, zgarniając mnie ramieniem i przyciągając do piersi. –Ja wiem, że ci się życie ułoży. Zobaczysz, jeszcze będziesz szczęśliwy!

     Tak, gdy nagle śmiertelnie się rozchoruję... i umrę.

-Nie wierzysz mi, mały? Źle robisz… JA MAM ZA SOBA WIELKA PRZESZŁOŚĆ!!!! 

-A teraz? –zmieniłem temat i wykorzystałem chwilę jej konsternacji, by uwolnić się z morderczego uścisku i nie dopuścić do kolejnego krwotoku. –Teraz jest gorzej?

     Mina gwałtownie jej zrzedła i ramiona opadły. Rzuciła się na stołek i rzuciła nogi na stół.

-Ja jestem teraz na emeryturze, jeśli jeszcze nie zauważyłeś.

-Emeryturze? Co to jest emerytura? (no przecież nie może wiedzieć, to świat bajek –autorka^^)

-Jestem już stara i pracuję na pół etatu, dla przyjemności –warknęła.

-Nie wyglądasz na babcię –zauważyłem ostrożnie.

-Bo nią nie jestem!!! Jestem matką chrzestną!!! Matką chrzestnąąą!!!!!

-Nie wyglądasz staro.

-... _-_ >bum<

     Natychmiast podniosła stołek i podparła się pod boki pięściami, zaciśniętymi do bólu.

-Bo nie jestem stara –wywarczała, z zabójstwem w oczach. –Jestem w kwiecie wieku, ale mam inne rzeczy na głowie, niż zabawa z dzieciakami. Z-R-O-Z-U-M-I-A-N-O?!?

-Jasne –pisnąłem.

-No dobra –uspokoiła się nadzwyczaj szybko. Odgarnęła włosy z twarzy i uśmiechnęła się lekko. –Ty też masz problem, więc trzeba go rozwiązać.

-Co...?

     Stałem oniemiały, gdy sięgała po  popiół i mak, usypane w zgrabną piramidkę, na stole. Cudem ich przedtem nie rozdeptała. Wzięła ich trochę w garść.

-Trzeba walczyć o twoje życie –przypomniała mi.

     O Boże, no tak, Neremu!! Jest już dziesiąta, a ja nadal... on mnie zabije.

-AHA! –krzyknęła, mierząc we mnie wskazującym palcem. W bursztynowych oczach zaświtało szaleństwo. –Nie koniecznie, robaczku!!! Ja cię polubiłam i biorę na siebie jeszcze jednego dzieciaka! Teraz możesz się cieszyć, bo... TWOJA MATKA CHRZESTNA MA ZA SOBĄ WIELKĄ PRZESZŁOSĆ!!! BUACHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAAAA!!!!

     Ja zaraz zemdleję. Coś mnie trafi i zemdleję.

-PATRZ NIEDOWIARKU!!!!!

     Ale czy ona musi się tak drzeć? Ja mam uszy, w całkiem dobrym stanie i ... ŁAAAAŁ...! (A cośta myśleli, że nie zawieśniaczę sobie?-Jeza^^)

     Wróżka rozchyliła dłoń i jasną smugą posypała się z niej mieszanka maku i popiołu… ale kilka centymetrów nad blatem stołu ta smuga rozdzielała się na dwie... jedna maku, druga popiołu. Każda usypała osobny kopczyk, a ona sięgnęła po następną garść.

     Uśmiechnęła się i puściła mi oczko.

-No przecież nie pozwolę, żeby mi chrześniaka jakiś świr zabił. Nie, robaczku?