Więc sobie pojechaliśmy.

     Jak to miło jest poczuć, że się tam wraca –nie jako sługa i Kocmołuszek, ale jako pełnoprawny mieszkaniec zamku, jego pan. Nawet te wszystkie podłe lata pomiatania i męczenia, nie są w stanie przyćmić mojej miłości do tego miejsca. Bo ja po prostu kocham te okolice! Swój dom...

     W bramie powitał nas jak zawsze stary ogrodnik, który sprawuje tu rządy pod naszą nieobecność. Niemal na siłę wciągnął nas najpierw do stajni, żeby pokazać nowego źrebaka, urodzonego dwa dni temu. Maluch był jeszcze niezdarny i z wyglądu bardziej przypominał pająka niż konia, ale widać było, że w przyszłości wyrośnie z niego zgrabny karosz pod siodło. Potem zostaliśmy oprowadzeni po sadzie – i obczęstowani wszystkimi rodzajami jabłek „jakie się w tym roku przyjęły” aż do obrzydzenia. Następnym punktem było rozlokowanie nas po pokojach i wystawna, swojska kolacja, z ogniem trzaskającym w kominku, z dziczyzną upolowaną wczoraj, i oczywiście z nieodłącznym kubkiem czekolady z rumem.

     A potem spać!

     Jeśli jest coś wygodniejszego niż łóżka w pałacu, to są tym te łóżka!

     Stare łoża z dębu, z siennikami, które miały metr wysokości, z puchową mięciutką pościelą i poduszkami, którymi można by zabić z dobrego rozmachu. Wszystko świeże i pachnące krochmalem i wiatrem, na którym się wietrzyło.

     Taaak, zagrzebanie się w takim łożu to szczyt luksusu. Mógłbym umrzeć w takim łóżku, i zostać na takim pochowanym... hmm... chyba zaznaczę ten punkt w testamencie, jak będę go kiedyś pisał.

     Rozejrzałem się z wysokości poduszki po swoim pokoju. W końcu „swoim”. Przedtem ten pokój zajmował ktoś inny... mój koszmar senny...  Mój znienawidzony nie-brat Neremu. Dość często tu sprzątałem, przynosiłem śniadanie do łóżka... raz nawet w nim wylądowałem i spędziłem noc... straszne... Ale teraz to jest w końcu mój pokój. Całkiem mój.

     Puk, puk!

     Nagle odskoczyłem jak poparzony.

-Puk, puk –odezwało się nagle zza drzwi. –Można?

     Mój ukochany głos... Boże, już myślałem, że to ten psychopata... Ale jego już nie ma. To dobrze. To tylko Laure... tylko?

-A kto tam? –zapytałem siadając na łóżku.

-Ktoś, kto cię kocha –odpowiedział głos.

-Naprawdę? –stłumiłem chichot, stając na podłodze.

-Jak cholera –zapewnił głos. –I ten ktoś strasznie tu marźnie.

-A dlaczego? –stanąłem pod drzwiami.

     Głos przez chwilę milczał. Zacząłem się już niepokoić, gdy cicho zanucił...

-Bo ma na sobie tylko dolną część bielizny...

     Yaaay....o.O*

-Co ty, do cholery, wyrabiasz?! –wrzasnąłem, otwierając drzwi. –Czyś ty do końca... stracił... rozum...?

     Stał w progu, uśmiechnięty od ucha do ucha... w pidżamie i szlafroku. Co jest?

     ...ty głupku!  

-Oj, nie ładnie  -chwycił drzwi, gdy chciałem je zamknąć i wszedł. –Jak ty się zachowujesz, słoneczko? Nie wpuściłbyś mnie?

     Odwróciłem się i rozpocząłem proces zagrzebywania się w pościeli i powrotu do najwygodniejszej pozycji z jakiej właśnie mnie wyrwano. Ale ten zamiar udał się tylko w połowie...

-Jak tak można? –zapytał z wyrzutem, wyciągając mnie spowrotem na świat. –I nic mi nie powiesz?

-Owszem, powiem –z całych sił starałem się wrócić do ciepłego legowiska. –Masz sobie ze mnie tak nie żartować! I masz mnie puścić, bo chcę spać... puszczaj...

     Laure kompletnie mnie zignorował – jak zwykle zresztą – i przytulił się do moich pleców, mocno mnie obejmując...

     No przecież ja nie jestem ze stali... skapitulowałem po kilkunastu sekundach. To było do przewidzenia.

      Przytulił mnie do piersi i pocałował w czubek głowy. Mmmmm... cieplutko jest w ramionach Laure, tak wygodnie...

-A wolałbyś, żebym jednak był tylko w bieliźnie?

     I nastrój prysł.

     Wyszarpnąłem mu się i spojrzałem ostro w twarz.

-Do czego zmierzasz? –zapytałem prosto z mostu. –Jeśli zmierzasz do tego o czym myślę, że do tego zmierzasz, to nie myśl sobie, że pozwolę ci dalej zmierzać w tym kierunku, możesz już odwrócić się o 180 stopni i zmierzać przed siebie!

     ...

-Słonko, do czego mierzysz?

     Prawdę mówiąc... to sam nie za bardzo mógłbym to powtórzyć. A już na pewno nie umiem tego wyjaśnić... tak mi się czasem zdarza rzucić dziką sentencją i zadziwić ogół. I przy okazji siebie.

     Mógłby mnie ktoś w takich chwilach mocno uderzyć w potylicę.

-Skarbie, mógłbyś po ludzku?

     Hm, znów wykorzystał sytuację i znalazł się bardzo blisko.

-Chodzi mi o to... –wypiszczałem z jego uścisku. –Że... zaczynasz mnie powoli przerażać...

-Och, to straszne! –wykrzyknął tuląc mnie jeszcze mocniej. –Ja cię przerażam?? Niemożliwe!!

-Owszem, robisz to –potwierdziłem spokojnie. –Zaczynasz mieć dziwne pomysły!

-Dziwne? –cmoknął mnie w ucho. –A jakie to dziwne pomysły miewam?

     Dobra, w końcu doszło do tej rozmowy. W końcu mam szansę mu o tym powiedzieć, więc nie mogę się raczej cofnąć... i tak bym nie mógł, bo – jak rany – ledwo w tym uścisku da się oddychać.

-Po pierwsze –zaczerpnąłem powietrza odpowiednio głośno, żeby zorientował się, że mi go brakuje. –Po pierwsze...

-Chcę być blisko ciebie.

-Właśnie, chcesz być za blisko i...

-...tym wpędzam cię w zakłopotanie?

-Jak cholera. Bo ja naprawdę...

-...kocham cię.

-Tak, ale...

-...nie mam odwagi na porządny krok do przodu.

-Właśnie, i to...

-...cholernie mnie deprymuje i wpędza w wątpliwości.

-Dokładnie.

     Przez chwilę milczałem. Powili, powoli...

-Draniu!!! Wiedziałeś?!?!

     Mój ukochany wcale się nie przejął tym, że mu wrzasnąłem w twarz i uśmiechnął się tak słodko, że omal się nie rozpłynąłem.

-Oczywiście, że wiedziałem –pogłaskał mnie po ramieniu. –Musiałbym być ślepy, żeby nie zauważyć rumieńców jak...

     Nie dałem mu dokończyć.

-Ale nie musisz robić ze nie idioty!

-Skarbie –zrobił nieszczęśliwą minkę. –Nawet mi to przez myśl nie przeszło. Jakże ja mógłbym o czymś takim pomyśleć?

-Laure...

-Przecież ja nie mógłbym cię zlekceważyć...

-Laure...

-Na pewno nie zakpić z ciebie...

-Laure!

-Bo ja cię kocham.

     Trzy, dwa, jeden... koniec. To koniec. Jak tylko słyszę to jedno zdanie, to świat traci na znaczeniu... odpływa... Jednym słowem można ze mną zrobić dowolne rzeczy... i wszystko mi wmówić...  Owca staje się przy mnie zwierzęciem obdarzonym wyjątkową inteligencją.

     A Laure doskonale o tym wie i nie raz wykorzystuje tę moją dziwną „zaletę” do własnych celów...

     Tak, jak teraz. Zaciągnął mnie na środek łóżka, przyciągnął do siebie, tak, że chyba mocniej już nie można, pocałował mnie delikatnie i powiedział...

-Dobranoc.^^

      I w przeciągu kilku sekund odpłynąłem ze świata.

 

    

-Dlaczego się obrażasz???

-Wcale się nie obrażam!!! Tylko wracam do pałacu!!!

     Trzasnąłem drzwiami i wybiegłem na dwór.

     Uhhhhh... jak ja tego nie znoszę! Nie znoszę się na niego obrażać. Nienawidzę się obrażać na moją jedyną miłość... ale on sam sobie czasem potrafi tak nagrabić... Unghhhh... ja już nie mogę! Jak on miał czelność to zrobić?! Wpakował mi się bezczelnie do kąpieli! A ja co miałem zrobić?

     No i co zrobiłem? Jak zwykle zacząłem się na niego drzeć. Oczywiście ugryzłem go w rękę. I jak zwykle... dałem nogę.

     A on się śmiał. I to po tym jak wczoraj wytłumaczyliśmy sobie jak sprawy stoją! Że nic nie da poganianie mnie.

     Jednak do Laure to chyba nie doszło, bo od samego rana wprowadzał w życie swój plan „ośmielania” mnie. Który to polegał na... Boże, a miałem nadzieję na miły i spokojny czas spędzony przy nich.

     Ale koniec, wracam do pałacu. Tam sobie poleżę w wyrku, pogram z królem w szachy... albo zrobię setki innych rzeczy na jakie przyjdzie mi ochota! Tak, a on się nauczy nie naśmiewać się ze mnie i nie robić sobie ze mnie zabawy!

     Stajenny szybko osiodłał mi mają kasztankę, kucharka przyniosła mi prowiant na drogę – kochana starsza pani, która najchętniej przekarmiłaby nas – i mogłem ruszać.

     Uderzyłem piętami w boki kasztanki i ostatni raz spojrzałem na zamek... stał w oknie. Stał spokojnie i patrzył na mnie... wcale nie żałował! Drań!

     Pokazałem mu język i szybciej pognałem konika. Wracam do domu!

 

**********************************************************************

 

 

     Taaaa... łatwiej powiedzieć niż zrobić. No bo co jest moją specjalnością? Z czym przyszedłem na świat? No z czym? Z umiejętnością zagubienia się  w codziennym życiu. W dokładnie każdej sytuacji.

     A więc życie sobie życiem, a ja nawet w pierwszym lepszym lesie potrafię się zagubić.

     Dobra, a o czym to ja... AŁA!

     I kolejna gałąź potraktowała moją twarz jako  tarczę strzelecką. Pięknie. Jak ja kocham las!

     Jak tylko dotrę do domu to każę to całe zielsko wyciąć i wypalić! Zrobić wielką trzypasmową drogę od pałacu do zamku!! Jak mi Bóg świadkiem tak zrobię!!!

 -...ech, to na nic. Przepraszam koniku, że tak wariuję, ty pewnie też jesteś zmęczona.

     Kobyłka jakby zrozumiała, bo parsknęła i rzuciła łbem.

     No tak, nawet koń ma mnie dość. Jak ja sam siebie nie znoszę! Taki nieporadny, ciemny i wiecznie się gdzieś gubiący dzieciak! Co Laure we mnie widzi? No, co można we mnie widzieć godnego uwagi?

     Laure... zachowałem się jak szczeniak. Jak nadąsany szczeniak. Jak idiota...

     AŁA!

     Kolejna gałąź... ja tego nie zniosę!!!

     Ściągnąłem wodze i rozejrzałem się wokoło. Czego ja oczekiwałem poza drzewami i drzewami? Ech, to bez sensu, nigdy stąd nie wyjadę, zostanę tu na zawsze... umrę w samotności, wśród dzikich jeżyn...

     AŁA! Moja kasztanka uszczypnęła mnie w udo!

-Ech, masz rację koniku –mruknąłem, targając jej grzywę. –Głupoty mi do głowy przychodzą. Trzeba wziąć się w garść i pomyśleć.

     No to myślimy...

     ...

     ....

     ......

     Nie ma ratunku, umrzemy tu!!!

     AŁA!!!

-A ciebie co na dodatek ugryzło?! Jak ja cię zaraz tak szczypnę w nogę to zobaczymy jak skoczysz! Ty koniu niewydarzony, ty...

     No pięknie, wydzieram się na konia. To doskonale o mnie świadczy, prawda? Nie powinni mi w ogóle dawać konia... wypuszczać mnie z domu, bo ja zawsze wlezę gdzieś i utknę...

-Ależ ze mnie idiota! –wykrzyknąłem nagle.

     >parsknięcie na zgodę<

-A ty konino nie denerwuj mnie –ostrzegłem zimno, zeskakując na ziemię. –Bo cię tu zostawię.

     >parsknięcie na przepraszam<

-Dobry konik.

     Wlezę gdzieś i utknę! A gdzie można wleźć? Na drzewo oczywiście! A skąd wiać najlepiej drogę przed sobą? Z drzewa oczywiście!

     Że też wcześniej o tym nie pomyślałem!

     Rozejrzałem się w poszukiwaniu najlepszego punktu widokowego. Nie jestem jeszcze taki głupi... O jest!

     Piękny rozłożysty dąb. Gałęzie jak pierwszorzędna drabina, utrzymają mnie bez problemu. Na takie drzewa wspinałem się jak miałem dziesięć lat, bez problemu potrafiłem dojść na sam szczyt i wygarnąć jajka z gniazd ptaków... No, przyznam, że to niezbyt chwalebne wspomnienia, ale pochodzą z czasów, gdy nie zawsze miałem co jeść, zanim do naszej macochy doszło, że jak nas zagłodzi to nie będzie komu sprzątać. Ale już dość o przeszłości, nie mam nastroju. Wzrokiem wyszukałem najdogodniejsze miejsca dla stóp i dłoni, i rozpocząłem wspinaczkę.

     Nie szło zbyt łatwo – w końcu trochę wody upłynęło od czasu, gdy po raz ostatni wspinałem się po drzewach, trochę urosłem... no, jednym słowem warunki nieco się zmieniły. Ale i tak mam zamiar dojść do szczytu.

     >TRZASK<

     ...no dobra, poprawka na korniki i śliski mech, pokrywający wszystko czego się złapię. I na tę gałąź, która właśnie pękła pod moimi stopami, i przez którą teraz wiszę na rękach jakieś sześć metrów nad ziemią!!!

     Laure, ja chcę do domu... >chlip< Do ciebie i Kirean... ja nie chcę umieraaać...

     A cóż to?

     Spojrzałem przez wyrwę poczynioną w ścianie lasu i zobaczyłem... no nie, skąd taka rzecz w tym lesie?

     Zobaczyłem wieżę. Jak w mordę strzelił wieża! Górującą nad lasem, samotną wieżę obrośniętą jakimiś pnączami, o dachu na wpół obłupanym z dachówek... To z pewnością byłby o niebo lepszy punkt obserwacyjny niż ta trzeszcząca gałąź.

     ...trzeszcząca? o nie...

     >TRZASK<

     ŁAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA..............!!!!!!!!

     ...

 

     Co... co to jest? Azor? Azor przestań mnie obśliniać...! Przestań mówię!

     >zirytowane parsknięcie<

     Mój... konik? Kasztanka?

     Otworzyłem oczy i powoli zogniskowałem wzrok na pysku kobyłki, która wpatrywała się we mnie swoimi czarnymi oczami i potrącała wilgotnymi chrapami mój policzek.

     To w niebie też jest mój konik? Spadając zabiłem ją i teraz razem jesteśmy w niebie??

     ...ale w niebie chyba tyle by mnie nie bolało... Nie byłoby mi zimno...

     Czyli... przeżyłem?

     Przeżyłem!

-Chodź no tu moja szkapinko kochana! –przytuliłem się nagle do pyska kasztanki. –Jak ja się cieszę, że widzę twoją kochaną mordę! Ty...AŁA!!

     Mojemu konikowi najwyraźniej nie przypadło do gustu tak wylewne okazanie przyjaźni, bo szczypnął mnie bez litości w ramię. Jak ja ją...

     Chwila... chwileczkę, poczekaj, pomyśl.

     Boże, ależ mnie wszystko boli...

     Nie! Nie o tym myśl! Myśl gdzie widziałeś tą wieżę. Jak wejdziesz na szczyt, to na pewno zobaczysz drogę do domu!

     Czasem zastanawiam się dlaczego mój zdrowy rozsądek woli pracować w pojedynkę, mnie wtajemniczając w swoje zamysły tylko sporadycznie. Jak łatwo by się nam żyło, gdyby postanowił  współpracować.

     Przestań pieprzyć głupoty i znajdź tą cholerną wieżę!

     No tak, na dodatek opieprza mnie mój własny zdrowy rozsądek. To piękne. Aż chce mi się płakać.

     Ale dobrze, jak mówi. Trzeba poszukać tej cholernej wieży i znaleźć drogę do domu. Wsiadłem na kasztankę, która już była dosyć niecierpliwiona zwlekaniem i chciała znaleźć się w końcu w swojej przytulnej stajni. No dobrze, zobaczę co mogę zrobić w tym kierunku.

     Sam się dziwię, że nic sobie nie złamałem – nie żeby mi to jakoś strasznie przeszkadzało, nawet wolę jak jest tak jak jest, ale... na litość boską, to było co najmniej sześć metrów!

     Może dlatego, że podłoże było miękkie? W końcu w lesie „ziemia” składa się z warstwy liści, igieł i takiego innego próchna, nie uświadczysz nigdzie kamienia. Może...

     Dobra, teraz sprawa pierwszorzędna! Ta wieża zdawała się być gdzieś na... na prawo. Tak, na prawo. Zdecydowanie na prawo...

     Jasne, skręcamy w lewo. Nie ufam sobie, nie wystarczająco by się słuchać.

    

     No i dobrze, że się nie posłuchałem. Dzięki temu teraz stoję u stóp tej przeklętej budowli i mogę ją sobie z bliska obejrzeć.

     A jest co oglądać.

-O rany... Co myślisz, kobyłko?

     >parsknięcie mające wyrazić „O rany!”<

-Dokładnie to samo myślę, koniku, to samo.

     O rany. Wieża jest... może nie tak strasznie wysoka, ale... już mnie nogi rozbolały. Na dodatek wydaje się być straaaasznie stara. Tynk odpadł z całości, cegły już się kruszą, a całość – od parteru do samego dachu obrośnięta jest pędami dzikiej róży. No, trzeba przyznać, że niesamowite robi to wrażenie. Ma chyba ze sto lat...

     Daj spokój z bezsensownymi rozmyślaniami! Szukaj schodów!

     No tak, racja, schody. No bo tu gdzieś muszą być schody, nie wyobrażam sobie, żebym miał się piąć na samą górę po ścianie.

-Poczekaj tu, koniku –poklepałem kasztankę po chrapach i zarzuciłem cugle na najbliższą gałąź. –Ja wejdę na górę, zlustruję teren i szybko wrócę, dobrze?

     Hm, wydawało mi się, przez chwilę że moja kobyłka jakoś tak podejrzliwie przyglądała się tej budowli, ale... mogło mi się tylko zdawać... chociaż... nieeee, to najzwyklejsza na świecie ruina.

     Zacząłem iść wokół niej, by znaleźć jakieś wejście. Niesamowite, różanych pędów było tak dużo, że z ledwością widziałem mur i musiałem się nieźle wpatrywać, by nie przegapić wejścia. Kto mógł zbudować coś takiego w środku lasu? Przecież tu nigdy nie było zamku innego niż zamek ojca...

     O, raz w życiu mam szczęście! Są drzwi.

     ...No dobrze, przyznaję, że „są drzwi”, a „mogę sobie spokojnie wejść do środka” to dwie różne sprawy. Drzwi już nie ma, najpewniej spróchniały i wykruszyły się, pozostał po nich otwór w progu... cały zarośnięty rym różanym zielskiem. To nie są nawet zwykłe róże, to jest już jak drzewa – musi tu rosnąć od stulecia – a kolce to ma jak igły groszówki.

     I co z tego? Byle zielsko ma mnie teraz powstrzymać, przed powrotem do domu? Jakieś cholerne wiekowe chwasty?? Nie ma mowy! Ja się nie poddam tak łatwo, całe życie walczyłem o przetrwanie, więc teraz nie mam zamiaru się poddać.

     Słyszysz zielenino? Możesz sobie nagwizdać!!!

 

     ...boli!

     Ałć!

     No, co by nie powiedział, jestem w środku... ałć! I nie ważne, że pełno mam tego świństwa w rękach i w ubraniu, że czuję się jak uściśnięty przez jeża, ważne, że wygrałem. Ałć!

     Przedarłem się przez te zasieki i nawet wiele ciała nie straciłem, nogi i ręce na swoim miejscu, oczu mi nie wykłuło, oddycham, mogę się śmiać – wszystko w porządku. A, że boli, to inna sprawa. Kiedyś, gdy byłem małym szkrabem, mój dziadek zawsze, gdy się przewróciłem lub skaleczyłem, mówił mi „Boli? To dobrze, to znaczy, że jeszcze żyjesz.” I od tego czasu staram się trzymać tego przekonania.

     Dokończyłem wyciągać kolce ze spodni i z palców, i rozejrzałem się po wnętrzu wieży. W środku to nie wygląda tak źle jak na zewnątrz. Ściany są mniej więcej w dobrym stanie, jeszcze trzyma się na nich tynk, a schody wyglądają nawet pewnie. No tak, schody. Ciężkie kamienne stopnie, biegnące spiralnie pod górę.

     Już rozbolały mnie nogi... Rany, ich musi być z tysiąc.

     Ale to i tak nie ma nic do rzeczy, muszę wejść i tyle, tak wysoko jak się tylko da.

     Oparłem jedną dłoń o ścianę wokół której pięły się stopnie – na wszelki wypadek, gdyby nagle jakiś chciał się ukruszyć i posłać mnie do nieba – i rozpocząłem mozolny marsz pod górę.

 

     ...Boże...

     Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem zakręt schodów – już nie szerokich i wygodnych, a wąskich na pół stopy. Straszne. Byłem zziajany i spocony jak chyba jeszcze nigdy w życiu. I tak wymęczony, że gdybym tylko mógł, to zaraz padłbym na podłogę i nie wstał przez długi czas.

     Ale tu nie było gdzie paść. Bo tu podłogi nie było. To był sam szczyt... przynajmniej taką miałem nadzieję.

     Schody kończyły się wąskimi drzwiami, okutymi żelazem, które czas już zdążył nieco przetrawić. Dziw, że same drzwi jeszcze istnieją, jeśli mają tyle lat co ta wieża... dziwne. Chociaż, ja nie jestem tu po to, żeby się dziwić. Ja mam przed sobą konkretne zadanie.

     Rozsądek podpowiadał mi, że na szczycie każdej wieży znajduje się pomieszczenie –bo w przeciwnym wypadku nie byłoby sensu budowania tak cholernie długich schodów... to moje własne wyjaśnienie. A tu są drzwi do tego pomieszczenia. Teraz sobie tam wejdę i rozejrzę się po okolicy, znajdę drogę i wrócę sobie jak gdyby nigdy nic do pałacu. Tak, to dobry plan, prosty i rzeczowy. Takie lubię.

     To drewno nie wygląda na mocne, wręcz przeciwnie, chyba jednym pchnięciem można je połamać. Wyciągnąłem rękę do zardzewiałej klamki...

     Przez chwilę stałem tak, z wyciągniętą ręką, wyobrażając sobie, że po otworzeniu tych  drzwi zobaczę za progiem... kolejne schody, ciągnące się milami w górę... To by było dopiero. Położyło by mnie zawałem na miejscu. Ciekawe...

     Nie, no nie przesadzajmy, to jest nawet niemożliwe. Mam zbyt bujną wyobraźnię.

     Nacisnąłem na klamkę i pchnąłem ostrożnie... usłyszałem brzdęk zamka i zawiasy powoli zaczęły ustępować, raz zaskrzypiały przeraźliwie i ustąpiły kompletnie. Otworzyłem drzwi i przekroczyłem próg...

 

     ...to jest chyba sen.... prawda?

     To musi być sen...

     To na pewno jest sen! Ja leżę jeszcze pod tym drzewem, koło mnie stąpa sobie kasztanka i opadają listki, a ja śpię.

     Bo na jawie to raczej niemożliwe, bym ujrzał tu komnatę z białego marmuru, o suficie niemal całkowicie zasłoniętym szkarłatnymi różanymi pąkami w pełni rozkwitu... pod ścianami, wspartymi na białych kolumnach, stoi toaletka z kości słoniowej, cała zasnuta klejnotami i jedwabnymi szalami, jak bajecznymi pajęczynami... po przeciwnej stronie spoczywa ogromny kufer ze złotymi obiciami, zamknięty na złota kłódkę, w której tkwi złoty klucz... a na samym środku stoi ogromne łoże osłonięte baldachimem z koronek i jedwabi... jak mgłą... a na nim...

     Podszedłem na palcach, mając wrażenie, że każdy mój oddech jest głośny jak krzyk. Każdy mój krok wzbijał z marmurowej podłogi obłoczek kurzu, który tańczył jak drobniutki śnieg z snopach kolorowego światła, padającego do komnaty przez witrażowe okno... ale teraz okno i widok z niego były nieważne. W ogóle ich nie było... było tylko to przedziwne uczucie... że gdy podejdę bliżej i odchylę nieco delikatne zasłony, w atłasowej pościeli ujrzę...      

     Śnieżną twarz najpiękniejszej istoty jaką w życiu widziałem. Piękno, jakiego nie da się opisać... delikatne rysy, lekko zadarty nosek, drobne perłowe wargi i rzęsy koloru złotego śniegu... powieki jak delikatną bibułę, kryjące pewnie najpiękniejsze oczy pod słońcem... włosy jak promienie słońca padające na poduszkę i ścielące się na niej połyskliwą pajęczyną...

     To zobaczyłem. Istotę złożoną w aksamitnej pościeli koloru nieba, między stertami białych poduszek, śpiąca rzeźbę z białego marmuru. Bo to przecież nie może być żyjąca osoba... nie może... ale czemu jej pierś, na której złożyła smukłe dłonie, porusza się?

     Niemożliwe...

     Przyklęknąłem na skraju łoża i pochyliłem się lekko do jej twarzy. Tak białej, tak pięknej... usłyszałem oddech, czy mi się tylko wydawało? W dotyku dłoń tego śpiącego anioła nie jest zimna i twarda... jest ciepła... anioł. Doskonale określenie na coś tak wspaniałego... co śpi... i jest tak piękne...

     ...tak piękne...

     ...coś co zasługuje na hołd swemu pięknu... największy hołd jaki można złożyć...

     To nie moja wina, że nie mogłem się powstrzymać, nikt nie mógłby się powstrzymać... ta myśl nagle stała się tak jasna i zrozumiała, że wybaczyłem to sobie... wybaczyłem ten pocałunek na perłowych ustach... i tylko patrzyłem w tą jasną twarz jak urzeczony, niezdolny do niczego innego...

     Dopóki...

     Otworzyło oczy!