Natychmiast znalazłem się trzy kroki dalej – wstecz. Boże, jakie
ja mam szczęście do całowania nieznajomych. Że mnie pokarało głupią manią
całowania wszystkiego co śpi! Wzrokiem poszukałem drzwi...
Gdzie są cholerne
drzwi?! Przecież jeszcze przed chwilą tu były! W miejscu, gdzie stoi teraz...
Skąd tu się wziął regał z książkami?!
-Kim jesteś?
O nie.
Odwróciłem się tak
wolno, jak to tylko było możliwe, chcąc jak najbardziej oddalić moment naszego
kontaktu wzrokowego. A gdy w końcu ten moment nastąpił... co to za oczy...
Duże, lekko skośne,
jakby nie posiadały dna. Jak dwa niebieskie jeziora. Nie szare, nie szafirowe –
mglisto-niebieskie... zajmujące cały świat... A reszta twarzy. Nadal blada jak
kreda, usta nadal tak jasne. Tylko włosy obsypały się postrzępioną grzywką na
śnieżne czoło i nierównymi kosmykami sięgały policzków.
To coś odgarnęło
właśnie te kosmyki za uszy i spojrzało na mnie...
-Kim jesteś? –powtórzyło wstając.
A ja niemal
przeniknąłem przez ten regał. Dziwne, bo nie wyglądało na rozeźlone, ani na
zirytowane, nie widać było na tej twarzy pretensji... i to mnie częściowo
przeraziło.
-Ja... –wyjąkałem. –Ja mam... na imię...
A dokończyłem z nim,
wiszącym mi na szyi.
-...Leylie.
Biała koronkowa
koszula nocna zafalowała wokół jego nóg i już wisiało na mnie. Ta koszula
zdecydowanie zbyt koronkowa była. Zdecydowanie zbyt dużo przeźroczysta, zbyt
dużo było przez nią widać!
A to wisi na mnie i
coraz mocniej się tuli!
-Słuchaj... –wyjąkałem z trudem. –Kim ty... kim jesteś?
-Ja? –biała twarz nagle znalazła się zdecydowanie zbyt blisko
mojej. Nie wyglądało, ale było mojego wzrostu. –Ja jestem Rouge.*
Wypowiedziało to takim
głosem, że aż mnie ciarki przeszły. Bardziej to brzmiało jak pomruk
przyjemności niż jak imię...
Nawet nie zdążyłem
dokończyć myśli, jak zostałem przez nie pociągnięty w stronę pokrytego
koronkowymi poduszkami łoża.
-Hej! –zdołałem wykrztusić. –Czekaj! Co ty chcesz ode mnie...
Ono mi najwyraźniej
niczego nie da dokończyć, bo ani się spostrzegłem, a już po prawej i po lewej
miałem poduszki, i nad głową i pod głową... O nie, to nie powinno się zdarzyć!
Już je miałem siedzące
na swoich kolanach, z koszulą zsuniętą z ramion, zajęte rozpracowywaniem
zapięcia mojej koszuli...
HEJ!!!
-Przestań! –usiadłem, zrzucając je na poduszki. –Natychmiast się
uspokój! Co ci odbija?! Czego ty chcesz?!
A w myślach już trzy
razy zemdlałem. Wiem, że spiekłem raka i nic na to nie poradzę. Mogę się tylko
szybko stąd wynieść...
Nie....
Znów wylądowałem w
tych poduszkach, bo to jest silne jak byk, choć wygląda tak krucho. Znów siedzi
na mnie i ma zamiar mnie pocałować... Pocałować?!
-PRZESTAŃ!!!
Wydarłem się mu prosto
w twarz i zatrzymało się. Spojrzało na mnie – jak mi Bóg miły – ze
zniecierpliwieniem i irytacją.
-Kim jesteś?! –powtórzyłem jeszcze raz. –I masz ze mnie zejść!
-Jestem Rouge –powtórzyło zniecierpliwione, takim słodkim
głosikiem. –I chcę miło przeżyć naszą noc poślubną, więc mógłbyś i ty wykazać
szczyptę entuzjazmu.
Tu mnie zatkało. W
sekundę już stałem i miałem zamiar przenieść ten regał własnoręcznie, żeby
tylko się stąd wydostać.
-Wracaj! –krzyknęło na mnie, stając na podłodze. –Kiedyś trzeba
będzie skonsumować ten związek, jak będziesz tak uciekać, to tylko pogorszysz
sprawę! Jeśli masz z tym problem, to...
-Ty jesteś w tej chwili moim problemem! –krzyknąłem przez ramię.
–Nie wiem o czym mówisz! O jakim związku?!
Odpowiedziało...
przyklejone do moich pleców.
-O naszym małżeństwie.
W ciągu sekundy
odwróciłem się o 180 stopni i spojrzałem w białą twarz pełną słodyczy.
-Jakie małżeństwo... –wykrztusiłem ledwo. A potem już łatwo
poszło. –Na litość boską, ja nie mam siedemnastu lat jeszcze! Jesteś chore!
Nawet cię nie znam, nie podobasz mi się wcale! Nie wiem co tu w ogóle robię i
czym ty do cholery jesteś! A poza tym... już mam parę!
Stało i patrzyło na
mnie szklistym wzrokiem. Tak, każdego zniechęciłyby wykrzyczane w twarz takie
słowa. Jeśli już mnie nie nienawidzi, to przynajmniej nie cierpi...
Więc dlaczego znów
rzuca mi się na szyję?
O rany, rozryczało
się. co ja narobiłem? Palant!
-Ej, przestań... –niezdarnie je objąłem. –Znajdzie się na pewno
ktoś, kto cię..
-Masz już parę? –wyłkało. –Och, jak ja ci współczuję!
Eeee... mi?
-Jakie to musi być dla ciebie trudne...
Dla mnie?
-Co jest... trudne?
-Cała ta sytuacja... >chlip<... że musisz zostawić tę
osobę... >chlip< ...żeby zostać ze mną...
Chwyciłem je za
ramiona i odstawiłem na krok. Przestało chlipać, widząc moją minę. Żałuję, że
sam siebie w tej chwili nie widzę.
-Chwila! Powoli! –aż mi się głos trząsł. –Proszę od początku i po
kolei. Niby dlaczego mam zostawić swojego księcia...
-To jest on? –jego oczy zamieniły się blaskiem. –Książę?
Mężczyzna?
Ugryzłem się w język
tak, że aż mi łzy w oczach stanęły.
-Cicho! –warknąłem. Posłuchało natychmiast. –Wytłumacz mi to od
początku! Co to za brednie z tym małżeństwem?!
Westchnęło – zupełnie
jak Laure, gdy mówi, że zachowuję się jak dziecko. Spojrzało na mnie z politowaniem
i wskazało na łóżko.
-Usiądź, wszystko ci opowiem –A widząc moją minę, szybko dodało.
–Usiądę po drugiej stronie.
-To się zaczęło jak jeszcze mnie nie było na tym świecie. Mój
ojciec zakochał się w mojej matce i wzięli ślub – on był królem tego królestwa...
który mamy teraz rok? (2003 –dop. autorka^^)
-Czwarty piątego księżyca Ważki –odpowiedziałem odruchowo. (Co
jest? U mnie na zegarku jest czwarty piątego księżyca Żaby –dop. autorka^^)
Przez chwilę trwało
bez słowa, jakby szarzejąc... a potem podniosło głowę i spojrzało na róże
pełzające po suficie i ścianach.
-Więc był tu królem dokładnie trzysta dwa lata temu. Wtedy to był
kwitnący kraj, piękny. Ojciec i matka byli obydwoje bardzo szczęśliwi, ponieważ
na świat miałem przyjść ja...
Acha „miałem” – czyli
to on. Choć trudno uwierzyć...
-...ale stało się coś strasznego. Mój ojciec, jeszcze zanim poznał
matkę, miał przyjaciela, bardzo... bliskiego, jeśli wiesz o czym mówię...
wiesz?
Pokręciłem niepewnie
głową.
-Miał kochanka.
Omal nie wylądowałem
na podłodze. No cóż... różne się rzeczy na świecie dzieją... chwila, przecież
ja też kocham mężczyznę... >szok<
-Więc, jak tata zakochał się w mamie, to ten przyjaciel poczuł się
odtrącony. Był zazdrosny o mamę, z każdym dniem coraz bardziej. Nie przyszedł
nawet na ich ślub. Zaczął ich nienawidzić, obydwoje... A było czego się bać, bo
on był czarownikiem, bardzo silnym. Kiedyś służył na dworze mego ojca, ale po
jego zaręczynach z mamą, odszedł. Zerwał z nimi kontakty... gdy się urodziłem ,jego
nienawiść sięgnęła zenitu. Ojciec już dawno zaczął się go bać... więc nie
zaprosił go na mój chrzest. Ale on sam przyszedł. Niania, która przy tym była,
opowiadała mi, że pojawił się w czarnej chmurze różanych płatków, z dwiema
czarnymi panterami jako strażą przyboczną. Zajrzał bez słowa do kołyski... ja
to pamiętam –zadrżał nagle. –Ja pamiętam te oczy, tę nienawiść... i ten palący
smutek... niemal rozpacz... widzę to w snach...
Białą twarz ukrył w
jeszcze bielszych dłoniach i drżał... Tak kruchy i bezbronny. Przysunąłem się
do niego...
-Spokojnie –szepnąłem. –Już dobrze...
-Patrzył na mnie, jakbym był winien całemu złu świata –szeptał
płaczliwie. –Jakbym zasługiwał już tylko na śmierć. Wtedy odwrócił się do
rodziców i... rzucił klątwę. Powiedział, że nie dożyję dnia po swoich
szesnastych urodzinach. Że w ich dniu ukłuję się kolcem róży czerwonej jak krew
i umrę. Pamiętam jego śmiech, gorzki i pełen tego bólu... to jest najgorsze, że
żałował tego już w chwili wypowiadania tych słów. To wcale się nie zatarło,
pamiętam, jakby to było wczoraj.
Przylgnął do mojego
ramienia i znów kilka minut tylko drżał. Uspokoił się w końcu i podjął na nowo.
-Wszyscy wpadli w panikę, gdy znikł. Matka w płacz, ojciec w
furię... tylko jedna osoba była spokojna. Podeszła do mojej kołyski i przez
chwile tylko patrzyła, dopóki reszta się nie uspokoiła. Oświadczyła wtedy,
że może odegnać śmierć... Jeśli tylko
mianują ją moją matką chrzestną...
Matką chrzestną? Coś
mi to...
-Pamiętam jej oczy. Jak bursztyny. I włosy jak krew...
Nie może być... W
takim razie, rzeczywiście miała za sobą „wielką” przeszłość.
-Zgodzili się i ona rzuciła swoje zaklęcie. Dzięki niemu nie umrę,
po prostu zasnę... zasnę na wieki. I tak się stało. Chociaż mój ojciec
wprowadził własne środki zapobiegawcze... kazał wykarczować wszystkie róże w
kraju, zabronił ich hodowli i przywożenia. Jednak w dzień moich szesnastych
urodzin... jechałem konno przez park... i jakieś dziecko niosło naręcze
kwiatów, róż... rzuciło we mnie jedną... –wzdrygnął się nagle. –Miała kolce jak
gwoździe, wbiły mi się w udo... chcesz zobaczyć ślad?
Nie czekając na
odpowiedź, podciągnął białą koszulę do samego biodra... Niech to, znów spaliłem
cegłę! Ale... Boże, mieć takie nogi...
-Widzisz? Tu są ślady –wskazał na trzy czerwone plamki. –Wcale nie
chciały się goić, a krew ciekła z nich strumyczkami.
Odwróciłem wzrok, bo
on wcale nie zadał sobie trudu zasłonięcia tej nogi.
-Słabłem z dnia na dzień, po dwóch dniach nie mogłem chodzić, a po
trzech nawet usiąść. Wtedy pojawiła się
ona, moja matka chrzestna wróżka. I powiedziała rodzicom, że zabierze
mnie w miejsce, w którym czarownik mnie nie znajdzie. Gdzie nikt mnie nie
skrzywdzi. Gdzie we śnie doczekam czasu, gdy ktoś zbudzi mnie pocałunkiem.
Osoba, którą pokocham, z którą będę szczęśliwy na zawsze. Przespałem trzysta
dwa lata... Raz w roku, w czasie ostatniej rocznej pełni, budziłem się i
wypatrywałem tej osoby. Nigdy nie opuściłem tej wieży. Wiesz jak to jest?
–spojrzały na mnie szkliste, błękitne oczy. –Jak to jest czekać tak długo? W
zupełnej samotności przeżywać dzień łaski? Ja spałem i miałem sny –z tych oczu
spłynęły dwie kryształowe łzy. –A w tych snach tysiące razy pragnąłem się
obudzić, tego by ktoś tu przyszedł i mnie obudził. Nawet w nich byłem samotny.
...nawet bym nie
przypuszczał... Och, Boże, co to biedactwo przeszło. Trzysta dwa lata. Nie ma
już nikogo, królestwa, rodziny... nikogo, kto o nim pamięta. Samo jest tak
wylęknione i drżące.
Przytuliłem go
delikatnie. Gdybym wcześniej wiedział, to nigdy bym tak na niego nie
krzyczał... objął mnie i oparł głowę na moim ramieniu... Ależ byłem głupi, że
straciłem panowanie nad sobą. Po raz pierwszy moja dziwna mania na coś się
jednak przydała... czułem jego oddech na szyi, przestał drżeć... Gdyby jeszcze
trzysta lat czekało, mógłby oszaleć...
Mięciutki pocałunek na
karku...
Biedactwo...
...na szyi...
Taki delikatny...
...jeden guzik...
drugi...
Taki...
-Ach, ty bestio!!!
Znów wylądował twarzą
w poduszkach.
-Wstydu nie masz?! –darłem się, cały czerwony, wciągając koszulę
za pasek. –Jak można tak wykorzystywać współczucie?! To jest chore! Nawet się
do mnie nie zbliżaj!
Nie zbliżył się.
Został na łóżku.
-Dlaczego się tak denerwujesz? –zapytał spokojnie, przeciągając
się i wystawiając za łóżko te super-zgrabne nogi. –Przecież to ty mnie
obudziłeś, jeśli się nie mylę, pocałunkiem właśnie.
Czemu moja twarz jest
przeciwko mnie? Czy za każdym takim słowem muszę się rumienić?
-To był przypadek –wymruczałem, odwracając się. –Cieszę się, że
mogłem ci pomóc, ale teraz chcę wrócić do domu.
-Do niego? Do swojego księcia?
Już nie znoszę tego
jego płaczliwego tonu.
Kiwnąłem głową, nie
odwracając się.
-Więc idę z tobą.
-Co???
I odwróciłem się w
najgorszej chwili, w jakiej tylko mogłem. Rouge widząc to, przybrał najbardziej
kuszącą pozę na jaką było go stać i dokończył zdejmowanie koszuli nocnej. Wedle
moich przypuszczeń wcześniejszych, pod spodem nie było nic...
Iyyyaaaaaaaaaaakkkkkkk!!!!!!!!
-Co ci się stało?
-Nic –wydusiłem, starając się skupić uwagę na tytułach książek
ustawionych w regale... –Kompletnie nic... –i za nic nie oglądać się za siebie.
-Na pewno? Dziwnie się zachowujesz...
Boże, błagam, niech to
nie podchodzi!
-Może jednak coś ci jest? –delikatne dłonie spoczęły na moich
ramionach.
Dzięki, na Ciebie
zawsze można liczyć.
-Aleś ty spięty –na pewno się teraz uśmiecha ten... –Może cię
wymasować?
-Eeee... kuszące propozycja –wykrztusiłem. –Ale... nie,
dziękuję...
-To może prześpisz się tu trochę? Wyglądasz na zmęczonego.
-Tooo... też nie, dzięki, ale nie. Mógłbyś... się... ubrać?
-Już jestem ubrany. Zobacz i powiedz czy ładnie.
-Eeee...
Na Boga, jeśli to jest
ubranie... To jest ni mniej ni więcej, tylko kawałek obrusu złożony na pół,
przełożony przez głowę i ściągnięty w pasie złotą szarfą. Toż to mu ledwo
pośladki zakrywa!
-I jak, ładnie?
-Ekhm! A spodnie?
Spojrzał na mnie jak
na wariata.
-Przecież nie jest zima. Po co spodnie?
I wrócił do czesania
włosów. Długich, jedwabistych, biało-złotych włosów...
-Słuchaj –odkaszlnąłem, gdy zdałem sobie sprawę, że zaczynam się
na niego gapić. –Nie możesz iść ze mną... ja... nie mogę cię wziąć ze sobą,
bo...
-A to dlaczego?
Odwrócił się i uderzył
szczotką o ozdobna toaletkę z kości słoniowej. Wyglądał jak moja rozzłoszczona
siostra. Zbyt podobnie, jak na mój gust.
-Dlaczego nie mogę? –powtórzył i wzrokiem żądał odpowiedzi.
-No... boo... tego, ja... bo ja...
Kolejnym trzaśnięciem
szczotką o toaletkę, uciął moją inteligentną wypowiedź. Wstał z miękkiego
taboretu i podszedł do mnie, mierząc we mnie szczotką ze złota.
-Posłuchaj, to ty mnie obudziłeś, czy chciałeś tego, czy nie,
teraz ty musisz mnie stąd zabrać i wprowadzić świat ludzi, nowego czasu. Nie
możesz mnie tu zostawić. Teraz już zawsze będę z tobą.
-Ale nie możesz... –usiłowałem dojść do głosu. –Ja już mam
kogoś...
Szczotka przecięła ze
światem powietrze, o milimetry mijając mój nos. Niebieskie oczy teraz sypały
iskrami. Taki biały – wyglądał jak upiór.
-Nie obchodzi mnie to! –wykrzyczał mi w twarz. –Czekałem trzysta
dwa lata na ciebie i mam zamiar walczyć o resztę swojego szczęścia!
-Nawet jeśli w moim sercu nie będzie dla ciebie miejsca? –prawie
wyszeptałem.
Szczotka cofnęła się.
On też, tak nagle smutny.
-To nic, to szczegół. Potrafię je sobie wywalczyć, ciebie. Po
trzystu latach...
Nagle ten smutek
zmienił się w jednoznaczny uśmiech.
-... po trzystu dwóch latach samotności... dziw, że jeszcze nie
leżysz na tym dywanie... ale to się da szybko naprawić...
Iyaaaaaaaaaaaaaak!!!
Ten regał to pestka,
jedną ręką go przestawię!
* Czytane jak „róż”, z
franc.: czerwony. –Jak „Moulin Rouge”
czyli Czerwony Młyn^^