NA DOBRY POCZĄTEK: SZCZĘŚCIE

 

     Jeszcze raz rzucił okiem na oferowany towar i pokręcił głową. Za stare.

-Jak to za stare? –zawołał za nim właściciel.

     On wie chyba jakie należy kupować, przecież to on jest fachowcem. Starsze są już ukształtowane, nie przestawią się na nowego właściciela w czasie krótszym jak dwa lata –a to zwyczajna strata czasu. Nikt nie kupi starszego jak trzyletni.

     Cholera, spóźnił się co najmniej o dwa miesiące. Sezon już się kończy i trudno będzie znaleźć coś co odpowiadałoby choćby podstawowym kryteriom, tym bardziej jego kryteriom. Klął siebie samego za zwłokę. Nowy był mu potrzebny na mus, a zwlekał do ostatniej chwili. Idiota. Chyba skończy poszukiwania i zostanie mu czekanie następnego sezonu –jakiś rok.  Tylko pytanie, z czego będzie żył przez ten rok.

     Idiota.

    Za dwie godziny nadejdzie świt –targ zawsze prowadzony jest w nocy. Czas kończyć i wracać do domu. Trudno, poszuka innego zajęcia na te kilka miesięcy...

     Nie, te są zdecydowanie za stare. Nawet jeśli wyglądają tak ponętnie... Spokój! Mają więcej niż cztery lata, a i samice nie przydadzą ci się do niczego. No nic...

     Ej, co to?

-Czekaj!

     Coś szarpie za rękaw. Coś co w ciemności błyszczy tylko bursztynowymi oczami i całkiem dobrze widocznymi kiełkami.

-Czekaj –nie chce puścić. –Wiem czego szukasz.

-Tak? A skąd?

     Ledwie skończył mówić, gdy zauważył jeszcze jeden szczegół, bardzo ważny szczegół. Dużo mówiący.

     Chwycił za stalową obrożę Młodziaka i pociągnął go sobie do oczu. Teraz zdecydowanie lepiej widział. Bursztynowe oczy z pionowymi kreseczkami zamiast źrenic, włosy czarne jak skrzydło kruka -prawie granatowe, związane w kitę, skóra tak jasna, że prawie biała. A rozkład łat na twarzy jest niemal podręcznikowy. Rasowy. I niski.

-Postaw mnie na ziemi...

     Puścił obrożę. Niższy, nie sięga mu do ramienia.

-Nie jestem zabawką żeby się tak mną bawić –łapie oddech. –Ostrożniej! Nie widzisz kartki „Nie dotykać towaru”?

     I wyszczekany. Wygląda na mniej niż trzy lata, ale nie może być pewien.

     Rasowy.

-A czego to szukam?

     Odpowiada mrużąc oczy i łasząc się do ramienia. Prawidłowo przeciąga głoski.

-Mnie.

     Oczywiście, jak inaczej mógłby odpowiedzieć? Ciekawe, towar, który sam się chce sprzedać. Pewnie nie zwróciłby nawet na niego uwagi, gdyby nie zatrzymał go.

-One są stare –mruczy. –Za stare jak dla Posłańca, prawda? A szukasz czegoś młodszego, prawda? Znalazłeś.

     Wygląda zdrowo, całkiem w porządku. No i jest rasowy, prawdopodobnie z...

-Lokian –kiwa dumnie głową. –Jestem Lokian.

-Z łaski swojej przestań! –odsuwa się dalej niż sięga łańcuch jego obroży. –Nawet nie próbuj!

     Pochylił się w geście przeprosin, uszy zakończone szpicem lekko się opuściły. Potrafi czytać w myślach, niezłe. I do tego jest Lokian. Nie może mieć takiego szczęścia.

     Wygląda na to czego szuka, młody, zdrowy... Ale coś jest nie tak. Ma przeczucie, że nie powinien się decydować.

-Ty zarazo! –nagły krzyk. –Wara, cofnij się bo ci skórę wygarbuję!

     Najwyraźniej jego właściciel. Mężczyzna machnął pękiem sznurków przed twarzą Lokian i jeszcze raz powtórzył groźbę. Młodziak z gardłowym sykiem cofa się, gniewnie zmrużone oczy przybierają o ton ciemniejszą barwę, idealnie widać uzębienie aż do szóstek –celowa prezentacja? Nie ma czasu się zastanawiać, właściciel zalewa  go potokiem słów.

-Najmocniej przepraszam, mości pana –kłania się prawie do kolan. –Proszę nie mieć za złe zaczepki, on już taki panie, ciekawy wszystkiego. Młode to, dwa roki i pół, ciekawe. Nie rozdarł koszuli? Nie, to szczęście. Widzę, że pan za czymś się tu rozgląda, prawda? Ja wiem co mówię. I widzę, że pan z ważnej funkcji. Bo ja to już potrafię rozpoznać kto kim jest , panie, taki dar bogów. A po panu widzę szlachetny zawód, bardzo chwalebny się ma znaczyć, i dam sobie rękę uciąć, że pan Posłańcem i kota tu szuka. Mam słuszność?

     Nie za bardzo go słuchał, bardziej zwracał uwagę na Młodziaka siedzącego na schodku i bawiącego się mankietem koszuli –za dużej i znoszonej, ale najwyraźniej „zaakceptowanej” przez niego. Usłyszał tylko ostatnie pytanie.

-A jego –wskazał na Młodziaka. –Za ile dacie?

     Praktycznie to nie spodziewał się, żeby miał tyle pieniędzy przy sobie, ile on mógłby być wart. Po prostu zapytał...

-Siedem srebrnych.

-Tak myśla...

     Głos ugrzązł mu w gardle w chwili, gdy do niego doszło co tamten powiedział.

-Siedem?!

-A siedem –powtórzył właściciel obojętnie. –Wiem, że to nie mało, ale więcej nie opuszczę.

     Siedem?! Siedem srebrnych za Lokian? Za ostatniego Młodziaka na Targowisku? Czy on się nie zna, czy rozum postradał? Siedem sama obroża kosztuje.

     Jeszcze raz spojrzał na niewzruszony okaz zdrowia i dobrego wyglądu. Ale tym razem bursztynowe oczy coś mówiły, o coś prosiły. Żeby nie rezygnował. Cholera, takie okazje nie trafiają się często, ani takie szczęście... Ale wciąż ma wrażenie, że coś tu nie pasuje.

-Bierze pan, czy nie? –odzywa się właściciel. –Zdrowy jest dzieciak w każdym calu, tylko patrzeć jak zacznie skakać ze szczęścia, jak go pan weźmiesz. On nie lubi Targowiska, do nowego właściciela przyzwyczai się w mgnieniu oka, sam pan zobaczysz. Co się stało? Cena się nie podoba? Taki okaz praktycznie za bezcen, ale możemy dyskutować.

-Wręcz przeciwnie. Podoba się, i to bardzo –spojrzenie jakim obrzucił mężczyznę nie miało sobie równych i nawet Młodziak to poczuł. –Zastanawia mnie tylko dlaczego taki okaz sprzedaje się za bezcen.

-Właśnie –„okaz” stanął między nimi. –Ja nie cenię się tak nisko. Co najmniej dwadzieścia.

-Zamknij się! –ryknął właściciel. –Pan go nie słucha, uwielbia się drażnić, jak to dziecko, ale mu przejdzie.

-Dwadzieścia!

-Zamknij się bo ci...

-Dlaczego pan tak nisko wycenia? –pytał niewzruszenie.

-Panie... Koniec się zbliża sezonu, gdzie ja...

-Mogę zejść na osiemnaście.

-A pójdziesz ty mi... Gdzie ja teraz znajdę kupca? Muszę się go pozbyć...

-Czemu?

-Osiemnaście!

-Zamknij rzesz ty się! Bo to mądre zwierze, a za rok już nie będzie nikt go chciał...

-Sam jesteś zwierzę! Czytam lepiej od ciebie, więc jestem wart osiemnaście i ani grosza mniej.

-Cicho, bo ci łeb skręcę! Widzi pan...

-To wtedy nie zarobisz ani srebrnika! –krzyknął chowając się za plecami Posłańca. –Osiemnaście, chamie!

-Widzieliśta go?! Chodź no tu tylko, a uszy ci oberwę!

-Czy moglibyście się uspo...

-Jak mnie uderzysz to ci dłoń odgryzę! Pan mu powie...

-Stul pysk!

     Żenujące. Dać się wciągnąć w sprzeczkę towaru ze sprzedawcą. Dosłownie wciągnąć, bo pęk sznurów właśnie śmignął mu koło policzka i nie trafił w Młodziaka, który pojawił się po drugiej stronie jego pleców, mocno trzymając go za ramiona. Łańcuch okręcił mu się wokół piersi, a ostre pazury kłuły skórę.

-Osiemnaście –krzyczał umykając przed sznurami. –Zaraz ci przerysuję twarz!

-Proszę, uspokójcie się!

-Ty żmijo mała! Zdechniesz na smyczy!

-Nie żmija tylko kot, chamie niedouczony!

-Przestańcie...

-Ja ci pokażę chama, psi synu...

     Sznury w końcu trafiły... w ramię Posłańca. Jeden ruch i już były dwadzieścia metrów dalej –w dowolnym kierunku. Mężczyzna uniósł ręce, między palcami przeskoczyły niebieskie błyskawice. Jego twarz wcale nie wyglądał wesoło.

-SPOKÓJ!!! –wrzasnął. –Do jasnej cholery, spokój!!

    W tej chwili Młodziak przytulił się do niego i zamruczał łagodnie.

-Siedemnaście, to moje ostatnie słowo. Mnie szukałeś.

     Miał ochotę odgonić go kopniakiem lub przerobić na rękawiczki, ale był już tak wyprowadzony z równowagi, że...

-Dodrze! Dobrze, biorę go. Siedemnaście i idź w cholerę!

 

 

-Teraz powiedz mi –rzucił przez ramię. -Czemu miałbym akurat ciebie wybrać? Nie widzę powodu dla jakiego miałbym to zrobić.

     Dogonił go z zadowoloną miną. Teraz na jego szyi połyskiwała inna obroża, z czerwonej stali z małym kryształkiem z boku. Specjalna obroża, nie tylko oznaka przynależności do nowego właściciela. Nie wyglądał na zasmuconego rozstaniem z poprzednim... choć wcale mu się nie dziwił.

-Dlaczego?

-Jak to, dlaczego? –uśmiechnął się. –Bo ja przynoszę szczęście swojemu właścicielowi.

     Parsknął śmiechem, nie zważając na jego minę. Wspaniały powód, cudowny.

-Ciekawe dlaczego tak sądzisz?  -wykrztusił przez śmiech.

-Bo zgodziłeś się na siedemnaście srebrnych, a nie na siedem –wyjaśnił z dumą.

     Zatrzymał się momentalnie. Rzeczywiście. Ależ z niego idiota! Dać się tak wrobić...

-To ma być szczęście? 

-A czy miałem wtedy twoją obrożę na szyi? –zapytał bardzo poważnie.   

 

 

     Otworzył drzwi i słowem zapalił lampę na stole. Wiedział co zaraz zrobi, więc odsunął się z progu i zaczął spokojnie zdejmować płaszcz.

     Wypadł z przedpokoju i od razu upadł na podłogę, pierwszą rzeczą musiało być krótkie tarzanie się po dywanie, z przeciągłym pomrukiem. Następną było wskoczenie na stół i spojrzenie z góry na pokój.

-Złaź ze stołu! –nakazał ostro.

     Nie znosił gdy łaziły po meblach.

     Czarny kocur zeskoczył zwinnie na podłogę i stanął na dwóch nogach.

-A gdzie pani domu? –zapytał od razu, gdy tylko mógł,  rozglądając się ciekawie. Podbiegł do okna i wyjrzał przez nie.- Jak się nazywa? Ależ tu wysoko. Umie gotować? A co tam jest?

     Jednym skokiem znalazł się przed drzwiami do gabinetu.

-Pani domu nie ma.

     Znał ich charaktery i wiedział, że tylko sznur mógłby je powstrzymać przed myszkowaniem po nowym domu. Dlatego zdziwiło go, że ten się zatrzymał.

-Nie ma pani domu? –powtórzył niedowierzająco. –Jak to nie ma? A kto tu gotuje? Kto sprząta? –stanął przed nim. –Kto będzie mi dawał śmietankę i drapał mnie po plecach?

     Jaki on zabawny, nawet gdy sprawia wrażenie, że mówi poważnie.

-Nie ma pani domu –przeliterował mu powoli. –Jestem całkowicie samowystarczalny jeśli chodzi o gotowanie i sprzątanie. Jak nie będziesz sprawiał kłopotów, to śmietankę wliczę ci do jadłospisu, ale o drapaniu po plecach możesz zapomnieć.

-Jak to... zapomnieć?

     Poszedł za nim do gabinetu i nawet go nie zainteresowały sterty papierów na biurku ani klosz lampy sklejony z kolorowych szkiełek- co było niezwykłe. Patrzył jak wiesza płaszcz w szafie.

-Jak to zapomnieć? Chcesz powiedzieć...

-Że nie będzie drapania po plecach, za uszami i po brzuchu –potwierdził. –Nie będzie leżenia na kolanach, ani łaszenia się do nóg.

     Podreptał za właścicielem do kolejnego pomieszczenia, kuchni. On postawił czajnik z wodą na fajerkach.

-Musisz zapamiętać kilka reguł panujących w MOIM domu –mężczyzna usiadł na stole i oparł nogi na krześle. –Możesz łazić po pokojach w jakiej postaci chcesz, w końcu mieszkasz tu. Ale, po pierwsze: nie ma biegania. Po drugie: jak wychodzisz to mi o tym mówisz i pytasz czy możesz. Po trzecie: noc spędzasz w domu, w swoim pokoju, w swoim łóżku. Po czwarte: zmieniasz ubranie i kąpiesz się częściej niż co tydzień. A ostatnie : nie ma łażenia po meblach... i niech ja cię złapię na ostrzeniu na nich pazurów... wtedy oberwę ci uszy. Zrozumiano? Coś jeszcze?

-Pani domu nie ma dlatego, że jesteś za stary, czy nieśmiały?

     Nie uderzyć go, tylko go nie uderzyć... Ale wytargać za uszy zawsze można.

-Auu... Tylko pytałem. Hssst... Puść już, to boli...

-Siadaj –wskazuje krzesło.- Jak masz na imię?

-Suei.

     Nawet ładnie, jak na dzieciaka.

-Więc będziesz od dziś Mreu.

     Imię trzeba zmieniać, najlepiej już pierwszego dnia. A imię Mreu nosił każdy z jego trzech kotów. To pomaga przyzwyczaić się do nowego właściciela...

-Ale ja wolę Suei.

     Że co? Co on powiedział?

-Powtórz, Mreu.

-Suei.

-Słucham?!

-Ja... Chcę zatrzymać Suei.

     Wiedział. Wiedział, że to tak się skończy. Może nie dokładnie tak, ale podobnie. Nie powinien go brać.

-Proszę –opuścił uszy. –Nie chcę go jeszcze zmieniać. Poprzedni Posłaniec mówił...

     Co? Kot zagryzł zęby i  odchylił się do tyłu z miną mówiącą „Ups!”.

-Kto?- ponure przeczucie.

-Nikt...

-Kto? –zacisnął palce na szpiczastych uszach i zdecydowanym ruchem pociągnął do siebie. –Miałeś przede mną właściciela?

-Puść, to boli...proszę...Nic nie mówiłem o Posł...Auć! Hssst... Już mówię, mówię, tylko puść... Auć! Miałem. Hssst... Miałem właściciela –to chyba nie jest grzech, co?

-Wiedziałem... –puścił go i opadł na drugie krzesło. –Wiedziałem, że coś się schrzani...

     No tak. Teraz nie dziwiło go, że cena była tak niska, a i sprzedawca tak nalegał żeby go wziąć. Może być młody, może być rasowy, ale jeśli uciekł poprzedniemu Posłańcowi...

-Nie martw się –niezgrabnie pocieszył, klepiąc go po ramieniu. –Ja nie uciekłem, on sam mnie oddał.

     Och bogowie, ależ go pocieszył. Jeszcze gorzej się poczuł. Na pewno już bezpowrotnie stracił szansę żeby również go oddać.

-Nie oddasz mnie, prawda? –bursztynowe oczy uniosły się na niego z błagalnym wyrazem. –Ja nic złego mu nie zrobiłem.

     Pięknie, teraz weźmie go na litość. Przynajmniej to jest dobre, że uodpornił się już na te ich spojrzenia i nie będzie miał skrupułów wyrzucając go lub oddając komuś innemu. Chociaż jest jeszcze szansa...

-A za co cię oddał?

-Ja nie wiem –uszy opadły. –Nic nie zrobiłem takiego...Auć! Przecież mówię, że nic nie zrobiłem. Nie kłamię, naprawdę...

     Powiedzmy, że na chwilę mu uwierzył, choć nigdy całkowicie. Pozwolił mu w spokoju rozetrzeć obolałe uszy i pomiauczeć trochę w zapewnieniach prawdomówności. W gruncie rzeczy to nie jest jeszcze tak źle, poprzedni Posłaniec mógł się nim po prostu znudzić, lub znaleźć lepszą fuchę. A on nie wygląda na takiego co sprawia jakieś kosmiczne problemy. Może niepotrzebnie się martwi, w końcu jest zmęczony po całonocnych poszukiwaniach, niedługo wstanie dzień i wszystko się rozjaśni... czy takie inne bzdury.

-Co chcesz... Hej, ty! Odejdź stamtąd!

     Młodziak cofnął się od drzwi spiżarni i z niewinną miną wrócił na krzesło.

-Tam pachnie jedzeniem –wyjaśnił szybko. –Jestem głodny. Dasz mi coś dobrego?

     Uśmiechnął się do siebie. Coś dobrego.

-Chcesz herbaty?

     Cudowny miał wyraz twarzy, gdy z krańcowym niedowierzaniem powtarzał

-Herbaty? Mi?

     Uwielbiał tę chwilę, to samo pytanie powtarzał każdemu ze swoich kotów i każdy reagował tak samo. Może jest poważnym człowiekiem, ale na ten jeden moment może sobie pozwolić.

-A wolisz mleko?

-No.. tak –był wyraźnie zbity z tropu. –To ty nie wiesz? ...z czego się śmiejesz?

-Z niczego.

     Postawił przed nim kubek śmietany. Ale on go nie tknął.

-Jeśli zakpiłeś ze mnie... Auć! Przestań! Przestań mówię. Już piję, już...

     To może być nawet zabawny współlokator. Może jednak nie wybrał tak źle.

     Patrzył na niego już dłuższą chwilę i czekał na pozwolenie. A niech mu tam.

-Idź. Tylko niczego nie zniszcz.

     Wybiegł, już w progu opadając znów na cztery łapy.

     Ale wrócił, na dwóch.

-A ty? –odezwał się niepewnie. –Jak ty się nazywasz?

-Aire Mireu. Więc ty jesteś Mreu Mireu.

-Mreu Mireu –powtórzył odchodząc.-Mreu...

     Zamieszał herbatę i upił łyk. Zaczynał wierzyć, że będzie dobrze. Że źle go ocenił...

     Trzask! Coś się stłukło. Naszło go okrutne przeczucie, że wie co.

     Niech to tylko nie będzie lampa. Ona ma więcej lat niż on i jest jego najcenniejszą pamiątką po zmarłej rodzinie. Niech to nie będzie to...

     Młodziak klęczał między szczątkami szklanego klosza, rozrzuconymi wokoło po podłodze i lizał ranę na dłoni. Spojrzał na niego szklanym wzrokiem, unosząc skaleczoną rękę.

-Zobacz, patrz co mi zrobiła ta lampa. Krew leci... Co ci się stało? Dlaczego... Auć! Przestań! Co ja zrobiłem.. Boli, przestań!

 

 

     Będzie miał szczęście, jeśli jeszcze kiedykolwiek będzie mógł poruszyć tymi cholernymi uszami. Niech się cieszy, że mu ich nie poobrywał. Już prawie zaciągnął go do drzwi i wyrzucił, ale zorientował się, że to nic by nie dało, bo lampa jest i tak stracona. Może to było bezcelowe, ale jeszcze kilka minut pozwolił sobie na maltretowanie jego uszu i słuchanie jak w końcu domyśla się za co to.

     Przewrócił się na drugi bok. To mogło być niebezpieczne, mógł mu je uszkodzić. Po tym może mu zostać jakiś uraz albo coś... Nie powinien tracić przy nim kontroli nad sobą, to może źle wpłynąć na jego wychowanie. Poza tym utrata panowania nad sobą może być odczytana jako słabość.

     Znów drugi bok. A co tam. Niech  się uczy, że wina pociąga za sobą karę. Zniszczył najcenniejszy mebel w tym domu i musi o tym wiedzieć. Nie będzie go przecież rozpieszczał –jemu potrzebny kot o statecznej i odpornej psychice, posłuszny i odpowiedzialny. Będzie taki, nawet jeśli będzie musiał wbić mu te cechy do łba.

     Kolejny raz. Ale to jeszcze dzieciak, a dla dzieci trzeba być wyrozumiałym. Najlepiej jutro o tym nie wspominać i zachowywać się jakby się nie zdarzyło. Pozwolił mu dzisiaj odpuścić kąpiel i posłał od razu do pokoju, z przykazaniem, że ma spać i niczego po drodze nie dotykać.

     I dobrze. Jutro może będzie w lepszym nastroju i inaczej spojrzy na sprawę. Może nawet zdejmie z niego tygodniowy zakaz zmiany w zwierzę, jaki za karę na niego nałożył –był zdania, że operując sprawnie dwiema kończynami i nie mogąc zmieścić się wszędzie, narobi mniej szkód.

     Tak. Nakrył się pod szyję. Tak należało zrobić...

-Aire...

     Usiadł z gniewnym pomrukiem. W ciemności przy drzwiach fosforyzowały dwa niewielkie punkty. Która jest godzina? Cholera, zegara nie widać.

-Czego chcesz? Nie widzisz, że śpię? Dlaczego jeszcze pętasz się po domu?

-Już nie śpisz przecież –zauważył z ujmującą szczerością.

-Idź spać! Natychmiast do łóżka!    

-Ale...

-Czego?!

-...ja nie chcę tam spać. Tam nie pachnie spaniem.

-O Boże!

-...mógłbym dziś...

-Nie! Nie mógłbyś dziś. Jutro przeniesiemy ci łóżko, ale dziś będziesz tam spał. 

-Ale dziś już jest jutro, jest ranek.

-Idź spać!

-Ale Aire, ja tam nie chcę...

-To śpij w kuchni, w salonie, na korytarzu –gdzie chcesz –ale zostaw mnie w spokoju! Już, uciekaj!

     Dwa świecące punkciki znikły, usłyszał nieszczęśliwy pomruk i skrzypienie zamykanych drzwi. W końcu. Mógł się tego spodziewać, w nowym miejscu mało który kot zaśnie bez problemów. Ale po prostu o tym zapomniał. Tym razem nawet łatwo poszło.