Zawsze. Jakby nie był śpiący,
to nigdy nie prześpi więcej jak siedmiu godzin. Zwłaszcza ze świadomością, że
gdzieś po jego mieszkaniu może kręcić się nowy kot. A nie ma nic gorszego, nic
o większej sile niszczenia niż kot znajdujący się w nowym miejscu –już się o
tym przekonał. Co będzie następne? Co zobaczy wychodząc z sypialni? Porysowane
meble? Zerwane zasłonki?
Dlatego wychodząc był psychicznie przygotowany na każdy widok.
Dlatego tak się zdziwił, gdy
nie zobaczył nic strasznego. Zasłony całe. Meble w stanie idealnym. Wszystkie
obrazy wiszą na swoich miejscach. W kuchni nic nie rozlane. Papiery w gabinecie
leżą tam gdzie powinny. Zbyt często to przechodził by uwierzyć, że tym razem go
to ominęło. Że to mu się nie śni.
A jednak, nic nie zniszczone.
Dzięki bogom. Być może Mreu wziął sobie do serca wszystkie zakazy i późniejsze
groźby. Jeśli tak... Chyba zasłużył na podrapanie za uszami.
Spał jednak u siebie...
Poprawka, nie spał u siebie. Łóżko wygląda jakby w nim spano, ale pościel jest
zimna. Jeszcze trochę czasu minie nim zacznie pachnieć „spaniem”. Tylko gdzie
on się przeniósł? Nie było go ani w salonie, ani w kuchni...
Oczywiście.
Wrócił do sypialni. Gdzież indziej on mógłby być?
Klęknął na podłodze i zajrzał pod łóżko.
Mógł się spodziewać kolejnej rzeczy. Tak samo jak jego drugi
kot.
Ciekawe jak on się tam
wcisnął –biorąc pod uwagę to, że zablokował mu na obroży zdolność zmiany.
Jeszcze śpi. Skulony tak, że człowiek nawet nie mógłby pomyśleć, że to możliwe.
To mocny sen, nie obudzi go głos czy ruch przed nosem. Ale jedna dłoń się
porusza. Guziki. Trzy leżą już obok niego. Ping! Następny.
Zupełnie jak drugi kot. On
też w czasie snu odrywał guziki z koszuli, wszędzie można się było na nich
poślizgnąć. I też spał pod jego łóżkiem.
Ale do czasu, w którym znalazł sposób jak go od tego
odzwyczaić.
Na szafeczce pod ścianą stoi szklany dzban z wodą, obok niego
szklanka. Wystarczy po cichu ją wziąć, nalać wody i...
Takiego pisku to się nie
spodziewał. Ani tego, że tak szybko wyskoczy spod łóżka i... wskoczy na nie i
zagrzebie się w pościeli.
-Już dobrze –powstrzymując śmiech, położył dłoń na wystającym spod kołdry
kawałku ramienia. –Spokojnie. Mreu, uspokój się.
O mało co nie parsknął
śmiechem na widok mokrej twarzy, bladej jak płótno, której ciemne łaty sierści
nad powiekami i na bokach policzków dodawały jeszcze zabawniejszego wyglądu
–karykatury strachu.
-No, już dobrze.
-Celowo to zrobiłeś –zarzucił ze łzami w oczach. –Tak nie wolno!
-Tak? A kto ci pozwolił włazić pod moje łóżko? Co mówiłem?
-Powiedziałeś, że mogę spać gdzie chcę, byleby ci nie przeszkadzać. A pod
łóżkiem ci chyba nie przeszkadzałem.
Już w nim tego nie cierpi.
Mały lubi chwytać za słowo i stara się być sprytniejszy niż inni. I tym razem
mu się, cholera, udało!
-Przyjmij więc do wiadomości, że przeszkadzasz mi śpiąc tu, i że ostatni
raz się to zdarzyło. Od dziś będziesz spał u siebie, i nie obchodzi mnie, że
tam nie pachnie spaniem. Zrozumiano? Moja sypialnia to moja sypialnia, i nie
chcę cię w niej widzieć. Rozumiesz?!
-Przepraszam –mruknął.- Nie denerwuj się... ja tylko...
-Biegnij się przebrać.
Pobiegł.
Bogowie, chyba skończy się na tym, że zacznie zamykać drzwi na
noc na klucz.
Pukanie do drzwi. Pewnie to Meitz, spodziewał się go dzisiaj.
-Coś ty robił? –pyta od progu. –Mordowałeś to zwierzę? W całym domu było
je słychać.
-To nie zwierzę –rzuca odruchowo.
-Mniejsza z tym –machnął ręką sąsiad. –Ważne, że masz wyruszać.
-Już? Napijesz się herbaty?
-Jasne, że już. Wiesz, że nie pijam herbaty. Masz coś mocniejszego?
-Wiesz, że nie piję niczego mocniejszego niż herbata.
-No to ją daj, przemogę się jakoś. Ale tylko dla ciebie.
-Oczywiście. Rozgość się w kuchni.
Trzeba jeszcze przygotować
jakieś śniadanie dla Mreu. Nawet sobie herbaty nie wypije w spokoju.
Podczas jego krzątaniny Meitz
zdążył już wypić pół kubka i zagaić rozmowę na temat nowej sąsiadki z
naprzeciwka. W monologu zaprawionym pewną dawką poezji zdążył opisać niezwykłe
walory, jakimi dysponowała. Posłaniec nie rozumiał pewnych jego metafor –zapewne większość słuchaczy nie rozumiała ich
– ale w końcu Meitz miał do nich prawo, był poetą. Nienajgorszym poetą, skoro
mieszkał na książęcym dworze. Tak samo jak on.
Mieszkali w jednym domu.
Parter i pierwsze piętro należały do poety i jego narzeczonej –z którą ciągle
obiecywał, że się w końcu ożeni. Aire zajął dość obszerne poddasze, gdzie żyło
mu się całkiem dobrze w samotności.
Prawie w samotności. Miał zawsze kota.
-Wiesz czego mi tu brakuje? –zmienił temat przyjaciel. –Aire: kobiety! Wiesz,
to takie stworzenie co by w końcu o ciebie należycie zadbało. To się nazywa
„pani domu”, wiesz?
-Jasne. Jesteś już drugą osobą, która ma dziś do mnie o to pretensje
–minął go i stanął w drzwiach. Raz krzyknął
–Mreu, śniadanie!
-Mreu? Znów? Mógłbyś się postarać o coś oryginalniejszego.
-Mi wystarczy Mreu. I wiesz co? –usiadł naprzeciwko niego. –Całkiem
dobrze sam sobą potrafię się zająć. Nigdy jeszcze na siebie nie narzekałem.
Poeta odchylił się na krześle i mrugnął do niego znacząco.
-Ty, ciągle myślisz pewnie o tej jasnowłosej piękności z najwyższej
wieży, co?
Całe szczęście, że już dawno
zapomniał jak się rumienić. Rzucił tylko sąsiadowi ostre spojrzenie i wrócił do
swojej herbaty. Ale to nie uciszyło go –jak zwykle, wywołało wręcz odwrotny
efekt.
-Ty rzeczywiście..
Sytuację, niespodziewanie, uratował Młodziak.
-Już jestem –wpadł do kuchni i zatrzymał się gwałtownie, ze wzrokiem
utkwionym w poecie. –A kto to jest?
-Mreu –właściciel wstał. –To jest pan Meitz, nasz sąsiad.
Jego twarz natychmiast się rozjaśniła, bez lęku podszedł do
stołu.
-Pan mieszka na dole? –zapytał od razu. –W twoim mieszkaniu pachnie panią
domu. Masz panią domu? Bo my jej nie mamy. A twoja jest ładna?
-Jedz i cicho siedź! –warknął Aire. –Meitz, to jest Mreu, nowy kotik.
-Jestem Mreu Mireu –dumnie go poprawił. –Nowy kotik Aire Mireu.
-Miło mi –uśmiechnął się poeta. –Miło mi poznać Mreu Mireu, nowego kotika
Aire Mireu. Można?
Mimo ostrego spojrzenia
właściciela, wyciągnął dłoń i podrapał kotika po karku, uśmiechając się
złośliwie. Aire machnął ręką na ciche
mruczenie i dopił herbatę.
-Dlaczego pan Meitz ma panią domu, a my nie.
-My?
-No... ty. Dlaczego nie masz...
-Żony. To się nazywa żona. Nie mam, bo nie chcę mieć.
Już myślał, że da spokój, że
pozwoli mu się spakować. Ale znów się mylił. Mreu wpatrywał się w niego, bawiąc
się guzikami nowej koszuli, jaką specjalnie dla niego wygrzebał z dna szafy.
Przynajmniej „pachniała” mu znośnie. Patrzył i patrzył, by w końcu zapytać
nieśmiało.
-To ty wolisz... mężczyzn?
Nie no, te uszy przeżyją ciężkie chwile dopóki nie oduczy się
takich rzeczy.
-Co ty sobie wyobrażasz? –szarpał za nie. –Co to miało być za pytanie?!
Skąd ci to do głowy wpadło????!
-Miaaa... przestań! Puść! Auć! Proszę... Już nie będę... puszczaj...!!!
-Zniknij mi z oczu! Już!
Wybiegł za drzwi jak strzała.
Aire opadł na łóżko i potarł
skronie. To drugi dzień z nim, a już ma go dosyć. Serdecznie dosyć. Pomyśleć, że
będzie musiał spędzić z nim jeszcze kilka lat. Horror. Mały nie może
powstrzymać się od zadawania pytań, wszelkiej maści –zwłaszcza tych
niewygodnych.
-Aire –cichutki głos zza drzwi.
-Tak?!
-Mogę już wrócić?
A na dodatek nie zostanie
nawet na chwilę sam. Nigdy nie miał tak męczącego współlokatora.
-A wróć...
Wchodzi pochylony i gotowy do
natychmiastowej ucieczki –a na pewno do obrony uszu. Usiadł sobie na łóżku, ale
wystarczyło jedno spojrzenie właściciela i zeskoczył na podłogę. Oparł się o komodę.
Mężczyzna wrócił do pakowania
ubrań do niewielkiego worka podróżnego. Ale on patrzył znów... Nie powstrzymał
niebieskiej błyskawicy jaka zalśniła przez chwilę w powietrzu między jego
dłońmi. Nawet nie zwrócił na nią uwagi.
-Nie! –krzyknął. –Nie wolę mężczyzn! Rozumiesz? Zapamiętaj, że wygodniej
mi nie mieć żony. Pasuje?!
Przestraszył go. Cholera,
przestraszył go. Po raz pierwszy naprawdę go wystraszył. Doprowadził do tego,
że wskoczył do szafy i zatrzasnął za sobą drzwi.
W końcu. Niech sobie tam
trochę posiedzi, nie zaszkodzi mu to. A on w tym czasie dokończy swoją pracę.
Skończył pakowanie. Nie
zabierał dużo, miał tylko dwa dni na Wyprawę i powrót, więc niewiele było mu
potrzebne... im. Trochę ubrań. I coś na przekąskę.
Poszedł do kuchni i zabrał ze
stołu już przygotowane rzeczy. Chwila namysłu. Dodał do nich jeszcze butelkę
śmietany –kto wie czy nie zasłuży na nią. Wszystko? Spakował amulet, drugi miał
na szyi. Jest kreda. Ubrania. Jedzenie na dwa dni –plus mały zapas, gdyby coś
nie poszło tak jak trzeba. List od księcia jest bezpieczny w skórzanej kopercie
na piersi.
Worek na plecach. Amulet na szyi. Jest gotowy do drogi.
Brakuje tylko kota.
Niemożliwe żeby jeszcze tam siedział.
A może jednak... Drzwi wciąż są zamknięte. Nie może być.
Pociągnął za klamkę. Nie
puściła. Szarpnął mocniej. Tylko odrobinkę się uchyliły i zaraz znów zamknęły.
Jak go zaraz stamtąd wykurzy to chyba zapomni o uszach. Dzieciak wyraźnie
przesadza. Ale...
-Mreu, wyjdź –powiedział łagodnie.
Z wnętrza szafy dobiegł cichy głos, widać nadal wystraszony.
-Nie.
-Mreu, musimy już iść, wyjdź.
-Nie wyjdę.
-Dlaczego? Chcesz siedzieć tam cały dzień? Stracimy przez ciebie posadę.
-Nie obchodzi mnie to. Ja nie wyjdę żebyś znów na mnie krzyczał i szarpał
mnie za uszy, to boli. Wiesz jak to boli? Jakby cię ktoś tak szarpał to byś
wiedział, ale pewnie jeszcze nigdy nikt tak nie robił.
-Mreu, to się robi śmieszne, wyjdź.
-Moje uszy wcale nie chcą żebym wyszedł.
Zacisnął zęby i pięści. Ale mówił spokojnie i łagodnie.
-To powiedz im, że już nie będę ich szarpał.
-Na prawdę? Obiecujesz im?
-Tak, obiecuje im.
-I nie będziesz już na mnie krzyczał ani robił tego światła?
-Światła?
-Tego niebieskiego, co na Targowisku też je zrobiłeś. Ja się go boję. Jak
je będziesz robił to będę się bał i nie wyjdę stąd.
-Nie będę już go robił. Teraz wyjdź, bo mało czasu zostało.
Chwilę trwało zanim usłyszał
ruch, a jeszcze dłuższą nim drzwi powoli się otworzyły i niepewnie wychylił
przez nie głowę. Spojrzał na niego i uśmiechnął się ostrożnie. Posłaniec nie
mógł zrobić nic innego niż również wymusić uśmiech, w miarę możliwości
przyjazny i zachęcający do wyjścia z szafy.
Poskutkowało. Wyszedł.
Natychmiast chwycił go za kark i pociągnął za sobą.
-Przestań... –jęczał kotik. –Przecież obiecałeś...
-Obiecałem, że nie będę targał cię za uszy, tylko to. Nie szarp się to
szybciej skończymy.
Pozamykał wszystkie drzwi,
zgasił lampy i postawił go w korytarzu pod ścianą. Wyjął z kieszeni kostkę
kredy. Specjalnej kredy. Przyklęknął na podłodze i zaczął obrysowywać Znak.
Mreu cały czas zaglądał mu
przez ramię i starał się coś z tej czynności zrozumieć. Ale nic z tego nie
wyszło, bo i te „dziwne” co właściciel kreślił na podłodze, i to co mamrotał do siebie było dla niego
kompletnie niezrozumiałe i bezcelowe.
Zdecydował się na ostateczność.
-Co robisz?
-Rysuję Znak –rzucił przez ramię. –Żeby ci było łatwiej nas przenieść...
Nagle naszło go kolejne
okrutne przeczucie. Wyprostował się i bardzo powoli spojrzał na twarz kotika,
przysiągłby, że nie skażoną żadną poważniejszą myślą.
-Ty chyba to potrafisz –wyjąkał.
Mreu zmarszczył brwi i syknął, uniósł dumnie głowę.
-Oczywiście, że tak. Jestem Lokian.
Odetchnął w duchu. Przynajmniej to jedno.
-Tak tylko pytałem. Chodź tu.
Postawił go tuż obok siebie,
w samym środku Znaku i mocno chwycił obrożę z czerwonego metalu.
-No dobrze –mruknął. –Postaraj się skoncentrować, ja wybiorę miejsce.
Kotik pokiwał głową z bezsensownym
uśmiechem. Zbyt bezsensownym. Kolejne straszne przeczucie... Którego nie zdążył
wyrazić. Błękitne światło rozbłysło.