PRÓBA NR.2

 

-Zapamiętasz to? –rzucił ostro Posłaniec, mijając poetę w drzwiach. –Nigdy więcej nie wygaduj przy nim tych swoich głupot!

-Przepraszam –Meitz chodził za przyjacielem z nieszczęśliwą miną, wyglądał zupełnie jak kotik po ostatniej rozmowie. –Aire, zapomniało mi się, przepraszam. 

     Posłaniec, wkładając do worka podróżnego prowiant, odwrócił się i poczęstował go jednym z tych swoich spojrzeń spod znaku –„przywołaj śnieżycę”. Głos nie odbiegał bardzo od tego samego hasła.

-To niech ci się nie zapomina! –warknął –Zwłaszcza przy nim. Może on spędza z wami dużo czasu, ale to ze mną mieszka i ja muszę znosić jego wszystkie pytania, a najbardziej te niezręczne.

     Był wściekły. Poeta już od kilkunastu minut przepraszał go, a on nadal był wściekły. Nawet nie wiedział, że to taki drażliwy temat –przecież nigdy tak nie reagował, gdy Meitz lub Mia wspominali o niej. Myślał, że rano rozniesie go na strzępy, gdy wpadł do ich kuchni i urządził mu burę za gadulstwo. Co mu się ostatnio dzieje?

     Teraz chodzi z pokoju do pokoju... chodzi? Jego nosi! Zupełnie jakby nie dotykał stopami podłogi. Kolejno zbiera te wszystkie przedmioty jakie zawsze zabierał w podróże. Chyba jedzenia zabrał tym razem więcej. Znak już wyrysował na podłodze –dużo bardziej skomplikowany niż zwykle. Pewnie dlatego, że minął dopiero miesiąc od tej pechowej podróży. To będzie jego drugi przeskok z tym Mreu. 

-Zamkniesz drzwi –rzuca mu klucze. –A po wszystkim, proszę, żebyś porządnie zmył Znak, dobrze? Gdzie ten kot?

-Jasne. Aire...

    Odwraca się i wzrokiem daje znak, że ma tylko kilka chwil.

-Ty jesteś wściekły za to, że w ogóle się o tym dowiedział, czy za to, że dowiedział się od kogoś innego?

     Przez chwilę myślał, że przepali go na wylot lub da mu w twarz. W mglisto-niebieskich oczach Posłańca gotowało się piekło.

     Ale uspokoił się zadziwiająco szybko. Nie odpowiedział.

-Jestem.

     Kotik wskoczył przez okno i stanął przed właścicielem, z zadowoloną miną.

     On już wiedział co to oznacza.

-Co spsociłeś? –zapytał poważnie i bez wstępów.

     To umiejętnie zgasiło uśmiech Mreu. Jak on mógł?

-Nic –odpowiedział niepewnym głosem. –Tylko zaniosłem Pani Skere ptaka... Źle zrobiłem?

-Nie –westchnął. –Nawet nie... Chodź.

     Postawił go na środku Znaku –jak poprzednio. Ale tym razem zrobił jeszcze coś. Coś dziwnego.

-Nie kręć się –nakazał, gdy Młodziak chciał odwrócić głowę. Wykreślał szybkimi ruchami Symbole na jego plecach. –Stój prosto!

-Ale co robisz? –mimo wszystko starał się tak wykręcić żeby widzieć jego dłonie. -To łaskocze.

-Zabezpieczam się przed kolejnymi niespodziankami –uciął zimno. –Dobrze, teraz proszę, skoncentruj się.

     Poeta cofnął się pod ścianę i przesłonił oczy. Wezwana moc wzbierała z szumem i zataczała kręgi wokół Znaku, gdzie niegdzie połyskiwały błękitne iskierki. Tym razem Znak był silny, naprawdę silny –nawet Meitz to czuł –moc nie ważyła się wykonać niczego bez rozkazu. Fachowiec. Tym razem nic nie mogło go zaskoczyć.

-Powodzenia! –krzyknął przyjaciel.

     Posłaniec kiwnął głową w podziękowaniu. Zacisnął palce na obroży kotika i na chwilę pochylił się jeszcze do niego.

-Jeśli się boisz –szepnął –możesz zamknąć oczy. Tylko się skoncentruj, resztę zostaw mi... proszę.

     Poeta nie pamiętał czy w pewnej chwili Mreu pokiwał głową, błękitne światło rozbłysło i

znikli.

 

 

     Tym razem mógł być zadowolony.

     Stał na tarasie, z którego roztaczał się widok na książęce ogrody. Niesamowity widok. Hektary zieleni we wszystkich możliwych odcieniach, a także bieli, różu, błękitu i czerwieni. Nad głową nieskazitelnie błękitne niebo, poznaczone tylko nielicznymi śnieżnymi obłoczkami.

     Zapach niosący się od ogrodu razem z lekkim wietrzykiem, przynosił z sobą ulotne marzenie o dniu spędzonym na leżeniu w miękkiej trawie i wpatrywaniu się w to niebo; o słońcu prześlizgującym się między liśćmi jaśminu i muskającym delikatnie twarz, skłaniającym do zapadnięcia w drzemkę. To prawie jak wspomnienie cudnego snu.

     Stał i patrzył. W Meiregardzie zawsze jest wiosna, zawsze wszystko kwitnie, nieustannie słychać świergot ptaków. A pałac książęcy jest chyba najpiękniejszym z miejsc jakie odwiedzał. Dlatego, że zarówno książę jak i księżna kochają się w pięknie, które potrafią wydobyć dosłownie ze wszystkiego.

     Uwielbiał odwiedzać Meiregard. Tutejsi ludzie są spokojni i łagodni –nic dziwnego, bogowie obdarzyli ich wszystkim co najlepsze. A książę i księżna... są tak dostojni i mądrzy, niesamowicie dobrzy. Nie wyobrażał sobie cudowniejszego miejsca na dom.

     Teraz mógł być zadowolony... że w ogóle udało im się tam dotrzeć. Był zadowolony, bo nie napotkał żadnych trudności. A uważał na wszystko –na najmniejsze szczegóły – i nic nie wskazywało na jakiekolwiek anomalie. Mreu tym razem dobrze się spisał – to był dość długi dystans do pokonania jak na Młodziaka.

     No, i mógł być zadowolony z faktu, że zostanie tam jeszcze kilka dni.

     Również dlatego lubił Podróże do Meiregardu. 

     Znał rodzinę książęcą z czasów, gdy był młodym Posłańcem i wykonywał pierwsze misje, a sam książę był jego „rówieśnikiem”, rozmiłowanym w słuchaniu historii o innych światach. Nigdy nie pozwalano mu wyruszyć, dopóki nie nasłuchał się wystarczająco dużo opowieści, by mieć nad czym rozmyślać do jego następnej wizyty. Podczas pobytu tam, traktowany był niemal jak członek rodziny. No, i nie można nie wspomnieć, że wszyscy tam kochali kotiki i nigdy nie mogli się z nimi rozstać.

     Nie można powiedzieć żeby mu się to nie podobało –wręcz przeciwnie. Kilka razy dość jednoznacznie dano mu do zrozumienia, że mógłby zmienić pracodawcę i zostać. Zawsze odmawiał. Nie dlatego, że tam byłoby mu źle, po prostu jego dom był w świecie, w którym był, i nie wyobrażał sobie, że mógłby to zmienić. Bynajmniej, bardzo mu takie propozycje pochlebiały.

     Może na stare lata zdecyduje się na zmianę klimatu.

-Tu jesteś!

     Kotik mignął mu między krzewami róż, poniżej tarasu –a w chwilę potem wspinał się już na barierkę, na której opierał się Aire. Usiadł na niej i zwiesił nogi na jego stronę.

-Dlaczego nie mówisz jak gdzieś idziesz? –zapytał z wyrzutem. –Tu jest tak dużo miejsc, że nie mogę cię nigdy znaleźć. A jak gdzieś się zgubię i nie będziesz mógł mnie znaleźć? Jak wtedy wrócisz do domu? A ja? –chwycił go swoim zwyczajem za rękaw. –Co ja zrobię jak zostanę sam?

     Miał ochotę odpowiedzieć, że nie ma o co się martwić, że sam obecnie jest gotów podpisać się obydwiema rękoma pod stwierdzeniem, że ten Młodziak należy do rzeczy spod znaku „nie-gubiący się”. Ale to prowadziłoby pewnie do jego konsternacji –na co Posłaniec nie mógłby zareagować inaczej jak śmiechem –a to z kolei do jeszcze większej konsternacji Mreu... I tak dalej, koło się zamyka.

     Więc poprzestał na prostym...

-Chciałem trochę pobyć sam.

     To było względnie łatwe do zrozumienia. Kotik pokiwał głową na znak, że rozumie... i nie ruszył się z miejsca.

-Nie siedzisz już z księżną? –zapytał zniecierpliwiony właściciel. –W końcu zostaniesz wygłaskany za wszystkie czasy.

     Jego mina trudna była do zaklasyfikowania pod cokolwiek –nawet Aire zdziwiła. Taka dziwna...

-Pani Księżna jest bardzo miła –spuścił wzrok. –I już bardzo ją lubię... bo ona chyba mnie lubi...

-Ale?

     Milczał. Coś w sobie gryzł, chciał to sformułować i widocznie nie za bardzo mu wychodziło.

-Mreu –przerwał to. –Tak po prostu. Powiedz.

-Tak po prostu... –mruknął. –Pani Księżna mówiła o... poprzednich kotikach... twoich... I pytała o Podróże... i o mój... dom...

     Ostatnie słowo prawie wyszeptał. Czemu? Przecież dom Mreu to...

     O bogowie, dom Mreu... Dom kotika, każdego kotika –jego świat.

     A on teraz siedzi cichutko, odwrócony plecami do ogrodów. Włosy opadają mu na twarz, tak że wcale nie widać jej wyrazu. Jeszcze trzyma jego rękaw, międli szary materiał między palcami –najwyraźniej nie chce żeby odchodził.

     W takiej chwili wypadałoby coś powiedzieć... Tylko co? Nie pamiętał żeby kiedykolwiek rozmawiał o takich rzeczach ze swoimi kotami, to były tematy, których obie strony starały się nie poruszać. Ale w takim przypadku...

-Tęsknisz? –zapytał najdelikatniej jak potrafił. –Za kimś?

     Podniósł głowę i spojrzał na niego... zaskoczony?

-Nie... –pokręcił nią. –Chyba nie...

-Chciałbyś tam wrócić?

     Strach. Chwycił go za ramię i mocno zacisnął pazury.

-Nie! –głośno. –Nie chcę wracać, nie chcę... –i ciszej. –Nie chcesz chyba mnie...

-Oczywiście, że nie –zapewnił natychmiast Aire. –Skoro nie tęsknisz, to co się stało?

     Znów pochylił głowę. Ale tylko na sekundę, zaraz spojrzał przez ramię na ogród... z uśmiechem.

-Zobacz jakie tam ptaki są –zawołał, wskazując na stadko pawi przechadzające się dostojnie między różami. –Widziałeś takie? Przynieść ci jednego?

     Chwycił go za ramiona, zanim kotik zeskoczył z barierki, postawił na posadzce.

-Mreu, tych ptaków nie wolno dotykać –wyjaśnił bursztynowym oczom. –One są do oglądania z daleka.

-Z daleka? –powtórzył kotik niepewnie. Obejrzał się na pawie –To bez sensu. Po co tylko patrzeć na ptaki?

     Posłaniec westchnął, poprawiając mu koszulę pod szyją. Wiedział, że ta rozmowa ma na celu co innego niż zaspokojenie jego ciekawości i zaakceptował to, podjął tę grę. Kiedyś nadejdzie moment, gdy Mreu w końcu będzie potrafił określić to co mu leży na sercu. Póki ten czas nie nadejdzie, wszystko będzie tak jak zawsze.

-Bo one są dla ozdoby –odpowiedział. –Do podziwiania.

-Podziwiania? –znów na nie zerknął. –Przecież one wcale nie są takie ładne. Nie rozumiem jak można podziwiać ptaki... w końcu to tylko ptaki.

     Znów się wyrwał, ale tym razem nie chciał przeskoczyć przez barierkę. Tym  razem oparł się o nią i przechylił do ptaków.

-Hej, wy ptaki! –zawołał. –Wcale nie jesteście ładne! Wcale, a wcale! Widziałem kury ładniejsze od was!

     Aire westchnął ciężko i potarł czoło. Stał i patrzył na kotika, rzucającego wyzwanie cierpliwości pawi. Karminowy przywódca stada spojrzał przelotnie na hałaśliwe stworzenie, stojące na tarasie, i nie okazał mu więcej zainteresowania. Wrócił do skubania trawy i pilnowania turkusowych samic.

     To najwyraźniej ugodziło w dumę Mreu, bo zaczął krzyczeć jeszcze głośniej, coraz złośliwsze porównania.

-Przerośnięte wróble! Powinniście pochować się w krzakach i nie wychodzić! I czego się stroszysz? –zawołał, gdy samiec, w końcu poirytowany hałasem, uniósł złoty grzebień. –Byle kogut ma grzebień ładniejszy niż twój! Taki ważny jesteś, a ogon po ziemi ci się wlecze! Paskuda!

     Trochę przeginał. Posłaniec już otwierał usta, by go trochę pohamować, gdy czyjaś dłoń spoczęła mu na ramieniu.

     Książę uciszył go gestem i wskazał na kotika. Jego wzrok pytał o coś.

     Czy z nim wszystko dobrze? Nic mu nie jest?

     Aire w odpowiedzi uśmiechnął się kątem ust i postukał się w czoło.

     Z nim tak zawsze. Nie ma się o co martwić.

     Stali tak i patrzyli we dwójkę. To nawet ciekawe, że Młodziak nie usłyszał nadejścia księcia, ani go nie poczuł. Tak bardzo chciał odsunąć od siebie te myśli?

     Teraz to ty odszedłeś daleko.

     A on tak krzyczał, krzyczał, aż w końcu się doigrał. Przywódca stada najwyraźniej już dość miał natręta, co więcej, pewnie nie uśmiechało mu się dalsze wysłuchiwanie obelg pod swoim adresem, więc postanowił pokazać złośliwcowi dlaczego jest przywódcą. Ogromny wachlarz, w który nagle zmienił się jego ogon, zalśnił karminową czerwienią i  złocistymi okręgami.

     Mreu z nagłym piskiem odskoczył od barierki i chwycił właściciela za rękaw.

-Widziałeś?!- wrzasnął. –Widziałeś to, co...

     Teraz odskoczył w drugą stronę. Na widok księcia, który wziął się tam nagle z powietrza.

     Ojej, ale go przestraszył. Wcale nie było go tam, gdy przedtem się odwracał... a może był?... nie, nie było. A teraz jest. Zupełnie go nie słyszał, tak zajęty był tymi ptakami. Te ptaki. Co zrobił tamten? To było niezwykłe, nagle pojawił się za nim taki wachlarz pełen oczu wpatrzonych w niego, w Mreu. To wyglądało jakby nagle pojawił się taki wielki, dużo-oki potwór, który chciał zjeść ptaka. Ale on nadal tam stoi –potwora już nie ma –taki napuszony, jakby...

-Przestraszyłeś się? –zapytał z uśmiechem książę. –Nigdy nie widziałeś pawia?

     Książę śmieje się z niego. Ale robi to inaczej niż Aire –wcale go to nie denerwuje tak jak śmiech właściciela. Lubi Księcia. On jest taki jak Aire- znaczy, taki wysoki, tylko dużo... ładniejszy. Łatwo powiedzieć mu to o kobiecie –Pani Mii, czy Pani Skere, czy Pani Księżnej –ale nie był pewien, czy to określenie pasuje do mężczyzny. Z tym, że innego nie mógł znaleźć. Bo Pan Książę był naprawdę bardzo ładny. Tu w ogóle ludzie byli bardzo ładni , ale Pan Książę i jego Pani byli najładniejsi. Mieli jasne twarze –nie blade, jak twarz Aire –po prostu, bardzo jasne, prawie jak skóra Lokian. Nosili przepiękne szaty, dużo klejnotów, i nigdy nie ścinali chyba włosów –Pani Księżnej one sięgały prawie do kolan, a Księciu do pasa. Te włosy były piękne, miały kolor słońca i były takie mięciutkie, i pachniały jaśminem. Pani pozwalała mu bawić się nimi, gdy był kotem –oddzielała jeden kosmyk i machała nim przed jego nosem, a potem uciekała ze śmiechem, gdy kot usiłował złapać lśniące pasemko w łapki.

     No, i oczywiście oczy. Ich oczy były tęczowe –co chwila miały inny kolor. Takie wesołe, spokojne i łagodne oczy. Mógłby się w nie wpatrywać bez końca.

     Więc śmiech Pana Księcia go nie uraził. Pokręcił tylko głową.

-Jeszcze nie miał okazji –wyjaśnił Aire. –Choć nie mam pewności czy, gdyby już je widział, zachowywałby się inaczej.

     Ojej, jak Aire dziwnie wygląda przy Panu Księciu. Wydaje się wcale nie pasować do tego miejsca, jest taki szary i... smutny. Szare włosy, szare ubrania –choć obydwaj dostali tu nowe, bardzo ładne i wygodne. Zupełnie jakby wszędzie nosił ze sobą ten swój poważny nastrój.

     Książę wyciągnął dłoń i podrapał kotika za uchem. Młodziak natychmiast przytulił się do jego ramienia i zaczął mruczeć.

     O tak, tak... To bardzo lubi. Tutaj każdy głaszcze go po głowie i drapie za uszami –i Aire nikomu tego nie zabrania. Chciałby zostać tam na zawsze... Oczywiście, jeżeli Aire zostałby z nim. 

-Ależ z niego pieszczoch –uśmiechnął się książę. –Cały ranek leżał na kolanach mojej córki.

-Leń z niego wyłazi –rzucił, wystarczająco głośno, Posłaniec. –To leniwa bestia. Hałaśliwa, nieznośna i leniwa.

     Młodziak natychmiast wyrwał się księciu i chwycił właściciela za rękaw.

-Wcale nie –zaprotestował. –Wcale nie jestem, on żartuje. Prawda, że żartujesz? No, powiedz.

     Nie odpowiedział, na co kotik zareagował kompletną rozpaczą.

-Nie jestem... –miauknął.

     Książę przygarnął go znów do siebie i podrapał po karku. Spojrzał przekornie na Aire.

-Skoro tak o tobie mówią –Mówił jednak do Mreu. –To nie widzę problemu z tym żebyś u nas został.

     Co Pan Książę mówi?

-Oczywiście, stałbyś się kotikiem rodziny –nadal patrzył na mężczyznę, ze złośliwym błyskiem w oczach. –Miałbyś tu wszystko.  Urządzilibyśmy ci komnatę koło komnat dzieci... lubisz dzieci prawda? Bo nasze już cię uwielbiają. Miałbyś cały ogród dla siebie, i wszystkie ptaki do straszenia. I przydzielilibyśmy ci własnego kucharza...

-Nie rozpędzaj się, wasza wysokość –wciął się Posłaniec. –Bez przesady.

-Ja wcale nie przesadzam –odpowiedział całkowicie poważnie. –Kotik Laurena ma własnego kucharza. I jest z tego bardzo zadowolony. Myślisz, że Mreu nie dostałby swojego? Nie znasz nas?

-Niestety znam –westchnął. –Rozpuścilibyście go do reszty. Złote dzwoneczki na szyję, mleko ze srebrnej miski, obroża wysadzana diamentami... Patrząc prawdzie w oczy, to nie mogę konkurować z taką propozycją. Więc –spojrzał spokojnie na kotika. –Mreu, jak myślisz? Zostaniesz? Przyjmujesz propozycję?

     O czym on mówi? Czy jego właściciel mówi poważnie? To co Pan Książę mówił było wspaniałe, życie jak w niebie. Aire chciałby żeby zdecydował?

-No, i? –ponaglił książę. –Zostajesz?

     Mreu uniósł na niego wzrok.

-Znaczy... ja mam wybrać... za nas obu?

-Nie –natychmiast odezwał się właściciel. –Tylko za siebie. Ja nie zostanę tu, chodzi o ciebie. I jak?

     To znaczy, że on odejdzie, nawet gdy zdecyduje zostać? Odejdzie sam? Zostawi go tu? Samego?

     On żartuje sobie...

     Tylko dlaczego nie wygląda jakby żartował? Patrzą na niego obydwaj z Panem Księciem, i czekają. Tacy poważni. To nie są żarty? Naprawdę ma zdecydować?

     Przecież on... nie mógłby tu zostać bez...

-Ale widziałeś jak on to zrobił? –już stał na barierce. –To były pióra, takie kolorowe.

-Mreu, nie odpowiedziałeś.

     Obejrzał się, z szerokim uśmiechem.

-Muszę kilka takich zdobyć, dobrze Panie Książę? Pani Mia będzie bardzo ucieszona jak jej takie zaniosę, prawda Aire? Ona jeszcze nie widziała takich.

-Mreu...

     Zeskoczył. Rozległ się skrzeczący wrzask przerażonych pawi, które nagle zostały zaatakowane przez wielkiego, czarnego kota. Po chwili ich krzyki oddaliły się.

     Książę spojrzał, zaskoczony, na przyjaciela. Ten wzruszył ramionami.

-On tak robi –skwitował. –Myślisz, że ryzykowałby urażenie cię bezpośrednią odpowiedzią?

     Tęczowo-oki  władca spojrzał na ogród i, starając się uchwycić odległe odgłosy walki, mruknął.

-Ale trzeba przyznać, że zrobił to z klasą. Muszę zastanowić się, czy taki sposób odmawiania nie poskutkowałby na moją drogą panią.

-Tak, tylko trochę głupio wyglądałby poważny książę, uganiający się za ptakami.

-Myślisz?

     Chwila ciszy. Mreu chyba w końcu złapał jakiegoś nieszczęsnego pawia, bo te krzyki były takie żałosne.

-Sprytnie pomyślane –przyznał Aire, wytężając słuch. –Ale ja już wyraźnie zaznaczyłem, że nie zostanę. Przynajmniej nie teraz.

     Tęczowe oczy zaiskrzyły śmiechem –tylko tu ludzie potrafią tak śmiać się oczyma.

-Ale gdyby został, nie miałbyś jak wrócić, i musiałbyś zostać z nami. Ale twój kot jest tak samo głupi jak ty, niestety.

 

 

 

-Pan Książę już poszedł?

     Mreu wdrapał się na barierkę, trzymając w ustach końce trzech karminowych piór –każde metrowej długości.

-Jednak go dopadłeś –uśmiechnął się lekko Posłaniec, pomagając mu przejść na drugą stronę.– A jeszcze przynajmniej żyje?

     Kotik wyjął pióra z ust i powachlował sobie nimi twarz, minę miał dumną- jakby właśnie pokonał smoka.

-Tak się puszył, a wcale nie jest taki mocny –stwierdził „mimochodem”. –Nie potrafi latać i chce być ptakiem. To chyba przez ten ogon, prawda? –spoważniał.- On musi strasznie ciągnąć go w dół. Nie wiem po co takie rzeczy są, tylko przeszkadzają. Kotiki takich nie mają i są szczęśliwe.

     Aire oglądał pióro, wzór na nim. Bardzo ładny prezent, Mia na pewno bardzo się ucieszy. Ciekawe, czy gdyby podarować jedno Skere... A może zanieść jej całego ptaka? Książę nie odmówiłby mu takiego podarku, ma ich setki. Tylko jak go przenieść? Gdyby go uśpić, to może nie padłby na serce. Ale czy Mreu uniesie dodatkowy ciężar? No to może... wziąć pisklę?

     Na pewno podobałby się Skere, chodziłby po ogrodzie jak szkarłatny król. W jego świecie takich nie ma, byłby czymś wyjątkowym. Może się uda...

     Chwila! Nie przesadzasz zbytnio?

     Nie. Ona jest tak zafascynowana innymi światami. Nic złego nie będzie, jeśli coś i jej przyniesie z Podróży.

     Chwilę zajęło mu spostrzeżenie, że przez ten czas kotik ciągle mówił, wpatrzony w resztę piór.

-... że Pan Książę się na mnie nie obrazi? To by chyba najładniejszy ze wszystkich. Myślisz?

     Dobrze, że ocknął się w odpowiedniej chwili.

-Nie, na pewno się nie obrazi –odpowiedział poważnie, udając, że uważnie go słuchał. –Nie po tym jak oferował ci niebo na ziemi.

-Wcale nie –mruknął speszony Młodziak. –Wcale nie niebo. Aire... Czy ty –zmarszczył brwi –zostawiłbyś mnie? Gdybym chciał zostać, nie zostałbyś ze mną? Nie byłbyś tu szczęśliwy?

     Może to tylko odruch, a może nagle odczuł wdzięczność... nie ważne. Po prostu pogłaskał go po głowie.

-Nie, Mreu. Nie byłbym tu szczęśliwy, bo to nie jest mój dom. Mój dom jest tam, gdzie są moje gwiazdy, moja praca i moi najlepsi przyjaciele. –Oddał mu pióro i jeszcze raz pogłaskał po głowie. Hm, książę stanowczo za dużo sobie pozwala, trzeba mu to powiedzieć. Jego kot nie jest maskotką. –A, Mreu –zatrzymał się. –Czemu ty odmówiłeś? Miałbyś tu życie jakiego ja nigdy nie mógłbym ci zapewnić –wiedział, że mówi prawdę. –Książę nie żartował, miałbyś to wszystko o czym mówił. To wszystko –zatoczył ręką koło wokół.

     A co ja mogę ci dać oprócz imienia? –pomyślał gorzko. Jestem jaki jestem, ze mną nigdy nie będziesz miał takiego słodkiego życia jakie czeka cię tu. Ja nie będę okazywał ci pozytywnych uczuć więcej niż to niezbędne. Nawet jeśli będę chciał się zmienić, to te zmiany potrwają. Musisz o tym wiedzieć.

     Nigdy nie spodziewałby się takiej odpowiedzi, jakiej Mreu mu udzielił –tak prostej.

-To przecież nie jest mój dom. Dom kotika jest przy jego właścicielu.

     A potem zrobił jeszcze mniej spodziewaną rzecz. Wyciągnął dłoń i lekko poklepał mężczyznę po ramieniu.

     Zadowolony najwyraźniej z siebie, zamiatając piórami po posadzce, wszedł do pałacu.

     Nie pozbędzie się go. Kotik nigdy go nie opuści. Ciekawe, ale to w jakiś sposób uspokoiło Posłańca.

     ... bo miejsce Posłańca jest przy kotiku.  

 

 

 

     Młoda księżna to chyba najbardziej oczytana osoba, z jaką miał w życiu przyjemność rozmawiać. Podczas każdej jego wizyty siadywali w Szklanej Komnacie i, przy lampce złocistego wina, toczyli długie rozmowy.

     Szklana komnata była czymś, co w jego świecie nazywałoby się pewnie szklarnią –z tym, że w żadnej szklarni nie wisiały na ścianach obrazy, nie stały ogromne donice z palmami i paprociami, a pod sufitem nie zwieszały się klatki pełne egzotycznych śpiewaków. Bardziej pasowałoby określenie „ogród zimowy” –gdyby tam kiedykolwiek zdarzała się zima. Aire już nie raz miał okazję stwierdzić, że spotkane w tym świecie niektóre rozwiązania architektoniczne –tak na zdrowy rozum –nie miały racji bytu, były całkowicie sprzeczne z logiką. A mimo to istniały, więcej, sprawowały swoją funkcję bez zarzutu. Do jednego z nich zaliczała się sama konstrukcja Szklanej Komnaty. Może nie był wielkim uczonym w sprawach architektury, ale posiadał jako-taką ogólną wiedzę – co było niezbędne w pracy, w której czasem tylko po stylu zabudowań, czy innych detalach rozpoznawało się, do jakiego świata się trafiło – i  wiedział, że niemożliwością jest to, czego tu dokonano.

     Niemożliwym mu się to wydawało –dopóki nie zobaczył na własne oczy –wybudowanie pomieszczenia o powierzchni kilkuset metrów sześciennych, jedynie ze szkła. Bez metalowego szkieletu, bez użycia jakichkolwiek spoin –jakby całą komnatę odlano z jednej porcji szklanej masy. Jakby tego było mało- ściany wyszlifowano tak, iż miało się wrażenie, że przebywa się we wnętrzu diamentu i patrzy przez jego ścianki na świat –a ten obraz wcale nie był zniekształcony grubością pryzmatu.

     Teraz zdumienie przygasło, ale wrażenie pozostało. Pomyśleć, że istnieją światy gdzie w okna wprawia się rybie pęcherze albo po prostu zawiesza się płachty materiału.

     Księżnę z początku bawiła jego fascynacja zwykłymi –w jej mniemaniu –ścianami. Gdy w końcu ustała, mogła z nim w spokoju porozmawiać.

     A rozmawiali dosłownie o wszystkim. W czasie spożywania karafki wina obydwoje uzupełniali swoją wiedzę, bo zawsze każde miało coś nowego do oznajmienia. Nie bez znaczenia było też to, że obydwoje potrafili roztoczyć wokół siebie aurę takiego spokoju, że ptaki milkły pod sufitem. Jak bratnie dusze.

     Nikt im nigdy nie przeszkadzał, więc mogli poruszać najróżniejsze tematy

-Nie, nie myślę żeby to było złe –księżna pokręciła  głową i złociste włosy lekko zafalowały. Odgarnęła je za szpiczaste ucho. –Jeśli zrobi się to subtelnie, to na pewno wyjdzie im na dobre.

     Posłaniec upił łyk ze srebrnego pucharu, trzymanego w dłoni, i od niechcenia przestawił figurę na ozdobnej szachownicy.

-Z tego nie może wyjść nic dobrego –odezwał się cicho. –Takie jest moje zdanie. Myślę, że każdy świat dostaje swój własny czas na dojście do pewnego poziomu i samozagładę, sztuczne przyśpieszanie jego rozwoju narobiłoby bałaganu.

-Bynajmniej, to kusząca... perspektywa –stwierdziła księżna.

-Oczywiście –przyznał. –Ponieważ to perspektywa władzy. Niezwykłej władzy, niemal boskiej. Czy muszę ci wspominać, pani, że jeśli chodzi o poziom rozwoju, wasz świat wyraźnie wyprzedza większość istniejących? Dla mnie to jest raj, pełen niesamowitych, wspaniałych rzeczy. Czym byłby dla istoty pochodzącej ze świata, który jest kilka wieków do tyłu? Kim bylibyście wy? Bogami.

     Księżna powtórzyła bezgłośnie to słowo. Zdawało się, że słucha Posłańca, ale nie do końca go rozumie. Możliwe, że nie rozumiała rzeczy będących zaprzeczeniem tego co od zawsze obserwowała w swoim świcie, że słabszym należy pomagać.

     Zauważył to.

-Pani, żeby zrozumieć to o czym mówię, trzeba by zwiedzić kilkanaście światów po kolei i dokładnie je poznać, zrozumieć prawidła nimi rządzące. Każdy jest inny, nawet jeśli wydaje się podobny. W każdym działają inne reguły, które w innych są nie do przyjęcia. Jak mówiłem, każdy dostał własny czas.

-Trudno myśleć mi na twój sposób –przyznała piękna pani. –Mówisz, że niektóre z nich obfitują w to co tu jest złem. A gdyby tak ostrożnie wprowadzać w nie dobro, tak po trochu, przez dłuższy czas...

-To mogłoby zaowocować katastrofą –przerwał poważnie. –Skąd możesz, pani, wiedzieć, że to co tu jest dobrem, tam nie byłoby złem? To trzeba wziąć pod uwagę, że wszędzie jest inaczej.

     Księżna przez chwilę kiwała głową, błądząc myślami po niedostępnych mężczyźnie obszarach. W końcu uniosła srebrną krawędź kielicha do ust.

-Wydajesz się wiedzieć bardzo dużo o takich sprawach –zauważyła. –Nawet jak na Posłańca. Gdy poruszam ten temat w rozmowie z Laurenem, nigdy nie zdarza mi się usłyszeć takich rzeczy. Czy to nie jest zdanie wspólne wszystkich Posłańców? To twoje osobiste konkluzje?

     Uśmiechnął się gorzko, odwracając głowę.

-Raczej nie spotkasz, pani, dwóch Posłańców, którzy mieliby takie samo zdanie na jakikolwiek temat –mruknął. –To jest nasza jedyna wspólna cecha.

     Jej delikatny śmiech zabrzmiał w Szklanej Komnacie jak odgłos dzwoneczków uwięzionych pod kryształowym kloszem. Piękną twarz rozpromienił uśmiech, przy którym bledły nawet diamentowe spinki wplecione w jej włosy. Uśmiech wart królestwa towarzyszył jej słowom.

-Zdążyłam zauważyć tę rzadką cechę, Aire. Nie dziwię się, że to jedyny zawód jaki nie ma własnych cechów. Każdy z was to oryginał, wielka indywidualność –uśmiech ukazał drobne białe ząbki księżnej. –A mamy tu wrażenie, że ty jesteś jedną z największych.

     Skwitował to skąpym uśmiechem. Przeniósł wzrok na klatki pełne kolorowych piór- we wszystkich barwach tęczy, wsłuchał się w wysokie głosy śpiewaków. To miejsce wpływało na niego usypiająco, gdy choć na chwilę panowanie przejmowała cisza. Ciekawe co robi Mreu? Leży na kolanach książątek, czy goni ptaki po ogrodzie? A może łasi się księciu do kolan? 

     Ciekawe, kiedy do pałacu wróci Lauren? Miał wrócić dziś.

-A jak twoje życie osobiste? –usłyszał nagle. –Ciągle sam?

     Tak, tylko tu ludzie potrafią zadawać takie pytania z taką szczerością i niefrasobliwością. Dobrze, że nie zakrztusił się tym cudownym winem.

-Wcale nie sam –zaoponował natychmiast po tym, jak odzyskał oddech. –Mam przecież Mreu.

     Księżna uśmiechnęła się łagodnie i „konspiracyjnym” szeptem sprostowała...

-Wiesz o co mi chodzi. Mam na myśli...

-Wiem, wiem, pani –uniósł dłonie w geście obrony. –Pod tym względem nic się nie zmieniło, i nie zmieni się jeszcze przez jakiś czas.

     Wzrok pięknej pani posmutniał i przeniósł się na szmaragdową broszę, wpiętą w szeroki rękaw mlecznej koszuli.

-To smutne –westchnęła.

     Zesztywniał. Jak to smutne?! Dlaczego to ma być smutne?

-Wybacz, pani –pochylił się nieco w jej stronę. –Ale nie mogę zrozumieć jednej rzeczy. Mianowicie, czemu wszyscy ludzie jakich znam... i jeden znany mi kotik, postawili sobie za punkt honoru usłyszenie kiedyś, że znalazłem sobie żonę? Nie mogę tego pojąć –wstał i podszedł do szklanej ściany, wyjrzał na zewnątrz, na wiśniowy sad za nią. –Czy ja jestem jakimś biednym  stworzeniem, które bez kobiety nie przeżyje? Naprawdę tak wyglądam? –odwrócił się do księżnej. –Bo od jakiegoś miesiąca nasiliło się zjawisko namawiania mnie do ożenku.

     Ona uśmiechała się delikatnie... i ze współczuciem. Tym uśmiechem jaki powinna mieć każda matka, każda siostra i każda żona.

-A gdybyś został u nas –przemówiła łagodnie –znalazłabym ci taką piękną dziewczynę, że musiałbyś być tu szczęśliwy. Nie chcesz tego?

     O bogowie, oni go wszyscy wykończą.

-Dlaczego myślisz, pani, że dotychczas nie byłem szczęśliwy...

     Złote iskierki  zatańczyły mu przed oczami, w głowie zakręciło się. Zachwiał się tak, że musiał oprzeć się o ścianę by utrzymać się na nogach. Srebrne dzwoneczki zadzwoniły w uszach...

     To moc. Ktoś właśnie przeskoczył, przybył. Bardzo blisko.

     Lauren wrócił.

-... w porządku?

     Księżna położyła smukłą dłoń na jego ramieniu i, z niepokojem wypisanym na twarzy, powtórzyła pytanie.

-Aire, wszystko w porządku?

-Tak, pani –oderwał się od szklanej powierzchni i stanął już pewnie. –Dziękuję, to tylko...

-Aire!

     Mreu pojawił się w przejściu do komnaty. Wystraszony.

-Słyszałeś to? Te... dziwne coś? O, Pani Księżna –zatrzymał się i pokłonił pośpiesznie. –Pani słyszałaś też?

-Mreu, chodź do mnie.

     Gdy pojawia się inny kot, lepiej mieć swojego przy sobie.

-A może do mnie? –księżna rozłożyła ramiona. –Może?

    No dobrze, tak też może być. Ciekawe co powie kotik Laurena, gdy zobaczy obce stworzenie na rękach swojej pani?

    Młodziak opadł na cztery łapy i wybił się ze stania. Chcesz się popisać, mały?

    Nie doskoczył, coś ściągnęło go w połowie drogi.

    Szary kształt, szybki jak błyskawica, przeciął linię skoku kotika i rzucił go na podłogę. W mgnieniu oka. Oboje zorientowali się dopiero, gdy rozległ się wściekły wrzask, a oba stworzenia potoczyły się po posadzce.

     Kto nie słyszał walczących kotów, nie jest w stanie wyobrazić sobie odgłosów jakie takiej walce towarzyszą. To nawet nie jest głośne miauczenie, ani powarkiwanie –to jest jeden wielki, przyprawiający o dreszcze wrzask. Tym bardziej niepokojący, że nigdy do końca nie wiadomo, czy to wszystko co może się wydobyć z gardła, które zwykle tylko mruczy potulnie.

     Kto nie słyszał walczących kotików, zapewne nie potrafi sobie nawet uzmysłowić jak to wszystko może szarpać zmysł słuchu.

     W pewnej chwili przemknęło mu przez myśl by usmażyć tego, który śmiał zaatakować Mreu, zanim zrobi mu krzywdę... ale ten kotik też do kogoś należał. Poza tym walka była już skończona –tak szybko jak się zaczęła. Mreu jest młody, niecałe półtora roku, nie ma szans na równą walkę między nim, a dużo starszym kotem. Zwłaszcza, że pewnie nie zorientował się nawet co się stało.

     Gdyby byli na zewnątrz, w ogrodzie lub na dziedzińcu, właśnie teraz opadałby wokół nich kurz. Młodziak pomiaukiwał głośno, drapiąc pazurami posadzkę, przyciskany do niej przez dużego szarego kocura. Starszy trzymał kociaka za kark i na każdą próbę poruszenia się, reagował zaciśnięciem zębów. Naprawdę imponujący –Mreu wyglądał przy nim jak małe kocię.

     Pani księżna zareagowała pierwsza. Jej krzyk był równie przerażający jak dzikie miauczenie przed chwilą.

-Ihre! Co ty wyprawiasz, natychmiast go puść!

     Szary kocur zerknął na nią. Na Młodziaka. Prawdopodobnie wziął go za zagrożenie dla swojej pani, dlatego zaatakował. Teraz wahał się jeszcze przez chwilę, ale chyba widząc, że intruz jest faktycznie niegroźny, a pani żąda jego uwolnienia... Powoli –ciągle warcząc –puścił kark młodszego.

     W czasie, gdy szary –Ihre łasił się do kolan księżnej, chcąc ją obłaskawić- Mreu zerwał się i z piskiem skoczył na ramiona Posłańca.

     Cały się trząsł. Wbił pazury w koszulę właściciela i schował pyszczek pod jego brodę.

-Mreu już dobrze –szepnął, masując delikatnie sztywny kark. –Spokojnie, już dobrze.

     Nawet nie zauważył jak kotik przestał mieścić mu się na ramieniu, a pomiaukiwanie przeszło w cichutki szept.

-To bolało... ugryzł mnie...

     Rzeczywiście, na palcach trzymanych na jego karku, połyskiwały kropelki krwi.

     Ugryzł go. Jego kota. Praktycznie za nic.

     Ihre.

     Odwrócił się do szarego kocura, wciąż trwającego przy kolanach swojej pięknej pani. One potrafią to wyczuwać, a ten jeden nie jest głupi, zauważył lodowe iskry w oczach obcego Posłańca i w ułamku sekundy zniknął za suknią księżnej.

     Jeszcze chwila, a mógłby go zmienić w garstkę popiołu.

-Dobrze z nim? –zapytała, kładąc dłoń na głowie Mreu. –Bardzo go przestraszył? Nie wiem co w niego...  Co się stało?

-Nic wielkiego –uciął sucho. –Chciałbym porozmawiać z Laurenem, jeśli można to natychmiast.

     Zanim wściekłość wyparuje i powróci trzeźwe myślenie, nim zacznie bagatelizować sprawę. Bo pod wpływem złości dużo łatwiej się działa.

-Chwileczkę –zatrzymała go. –Ihre, chodź tu! Już!

     Szary kot niepewnie wyjrzał zza jej nóg i, jeszcze mniej pewnie, stanął obok nich.

-Natychmiast go przeproś! –nakazała. –W tej chwili! Słyszysz? Już!

     Była zagniewana, i to poważnie. W jej obecności, w jej pałacu, ktoś ośmielił się zaatakować kogoś –na dodatek obydwoje to stworzenia, które są takie kochane...

     Szary wiedział, że nie ma wyjścia. Miauknął potulnie, choć nie bez odcienia protestu. Chwilkę trwało nim stanął na dwóch nogach.

     No, nieźle... To nie jest czysto –krwisty osobnik, ale wyraźnie skoligacony z rasami północnymi. Mocna budowa ciała, szare włosy opadające na twarz ostrymi strąkami, szare łaty na twarzy –nie rozmieszczone tak regularnie jak u Lokian, zakrywające jedynie krawędzie policzków i brwi. To nawet wyglądało ciekawie, biorąc pod uwagę fakt, że skórę miał bardzo ciemną, niemal orzechową. No, i zielone oczy.

     Dzikus.

     Pasuje do Laurena jak ulał.

     Mreu na jego widok zareagował niemal paniką. Pewnie po raz pierwszy widział dorosłego osobnika. Prawie wyrwał się Aire, żeby paść na podłogę i skulić się przy jego nogach –ale właściciel mu nie pozwolił. Więc tylko puścił uszy i miauknął cichutko.

     Uszy dzikusa  -zakończone ciemniejszymi pędzelkami –położone po sobie, drgały lekko. Nie przybrał „przyjacielskiej” pozy, więc Aire nie miał powodu, by choć na chwilę mu zaufać. Nawet jeśli tam jest księżna.

     Szary stał przez chwilę w miejscu, obserwując intruza i jego pana. Wyglądał jakby nie całkiem wiedział co ma zrobić, czego się od niego wymaga.

-Ihre –ponagliła pani księżna. –Przeproś!

-Wybaczysz, pani, ale za co ma przepraszać?

     Lauren.

     Mreu poczuł jak jego właściciel robi się nagle bardzo zimny. To takie dziwne uczucie, bo zwykle on jest po prostu chłodny –a teraz jest coraz zimniejszy. To chyba przez tego mężczyznę, tego, który nagle się pojawił, i do którego podbiegł ten obcy kotik. Ten kotik jest straszny, stanowczo za duży jak na kotika, i wcale nie zachowuje się dobrze. Wystraszył go i ugryzł, a on nic mu nie zrobił, nawet go nie zna –i teraz patrzy jakby chciał go pogryźć... lub zagryźć.

     A ten mężczyzna... on też jest Posłańcem, tak? Czuje to przez skórę. Tylko on wygląda tak inaczej niż Aire.

-Aire –skinął głową z bladym uśmiechem i uniósł dłoń na wysokość ramienia. –Jednak zdążyłem, by się z tobą przywitać.         

     Jego właściciel nie odwzajemnił uśmiechu, nawet jego twarz jeszcze bardziej skamieniała.

-Lauren –odwzajemnił za to gest. –Widzę, że masz nowego kota.

     Pani księżna zdawała się nie zauważać, że temperatura w komnacie nagle spadła o kilkanaście stopni poniżej zera –ona dysponowała własnym ciepłem. Bynajmniej, nie była ślepa na tego typu znaki i zareagowała tak jak ją nauczyło życie. Gdy dwie pary stworzeń chcą się pozagryzać i ta chęć sprawia im najwyraźniej przyjemność –pozwól im na próbną wymianę ciosów.

-Pani –Posłańcy ukłonili się, gdy wyszła.

    

 

-A ja widzę, że on nieźle nastraszył twojego nowego kota.

     Lodowato się robi, chce stąd wyjść. Aire chodźmy stąd!

     Ale on nawet o tym nie myśli.

-Nie nazwałbym tego dobrym wychowaniem –odciął sucho. –Ale zapewne nie ma to nic wspólnego z wychowaniem kotika, prawda?

     Mężczyzna zbył go złośliwym uśmiechem. Wzruszył ramionami, drapiąc szarego dzikusa po karku.

-Nie moja wina, że kot to kot, reaguje na innego kota jak każe mu instynkt. Nie jestem zwolennikiem trzymania ich na smyczy.

-Ani zbytniej dyscypliny, prawda? Powinienem powiedzieć: jakiejkolwiek dyscypliny?

-Być może –czarne oczy zmrużyły się groźnie. –Mój kot nie musi tłumaczyć się, że za głośno mruczy.

     Aire przestań. Chodźmy stąd. Czy wy też chcecie się pogryźć?

     Ten duży kot patrzy na niego i warczy –tego nie usłyszą ludzie. Przez ciebie piękna pani krzyczała na  mnie. Wcale mi się nie podobasz, dobrze by było, gdybyś zniknął, smyku. Twój pan też mi się nie podoba...

     To coś poruszyło. Coś czego się w sobie nie spodziewał. Coś co zdziwiło starszego.

     Od mojego właściciela wara! Bo łapy poodgryzam!

     Przez chwilę nie wiedział jak zareagować na śmiałość... czystą bezczelność tego kocięcia. Ono nawet nie ma połowy jego lat.

     Znalazł sposób. Najłatwiejszy.

     Jeden skok i już miał go w zasięgu pazurów.

     Nie, nie miał. Ani jego, ani jego pana –bo kociak był szybszy niż na to wyglądał. Miał drobne pazurki, ale nadrabiał zręcznością, dał radę przyskoczyć  spowrotem i sięgnąć jego boku. Ze zdziwieniem uświadomił sobie –opadając dwa metry dalej –że ledwo udało mu się uniknąć tego ciosu.

-Mreu! Wracaj!

     Bezczelne, a na dodatek bezmyślne to kocię, przecież walka nie kończy się po pierwszej wymianie ciosów. I nie wolno odwracać wzroku od przeciwnika. Za to się płaci rasowa maskotko.

     ... uskoczył. Znów uskoczył, ale tym razem brakowało dużo mniej. Warknął na niego.

     Na niego!

     Ja cię nauczę szacunku, maluchu!

-Lauren, odwołaj go! –zażądał Aire.

     Odpowiedział mu uśmiech i wzruszenie ramionami.

-A co ja mogę zrobić? On mnie nie słucha w takich sprawach –zerowa dyscyplina. Poczekam aż sam się uspokoi.

-Lauren!

     Tylko nie w zwierzę Mreu. Póki on jest w ludzkiej postaci masz jeszcze szansę.

-Boisz się, że pokaleczy twojego cennego Lokian? –rzucił złośliwie Posłaniec. –Każ mu się poddać, to walka skończy się szybko i bezkrwawo.

     Przestań uciekać! Nie umiesz walczyć, czy co? Skoro tak, to po co zaczynałeś?           

     Boi się go... ale to nie jest chwila by o tym myśleć. Byleby nie dać się złapać. Kiedyś musi się tym zmęczyć.

     Zbyt szybko, by mógł wkroczyć, nawet na rozróżnienie poszczególnych ruchów za szybko. A ten sukinsyn stoi i uśmiecha się, wie, że nic nie możesz zrobić, bo boisz się zranić własnego kota. Upokarzające uczucie, nie znosi bezsilności. Ani przegranych...

-Mreu –zawołał na kotika. –Poddaj się. Słyszysz? To koniec, wracaj do mnie!

     Co Aire powiedział? Czy on myśli, że to takie łatwe?  To wcale nie jest łatwe... a poza tym on nie ma wcale wrażenia, że to poskutkuje.  Tylko, że on jest za szybki i za silny dla kotika jakim sam jest... Aj!

     Mam cię! Wprawdzie to tylko rysa, ale w końcu cię sięgnąłem. A to znaczy, że następny cios już będzie... co... Co ty robisz?

     Dzikus zatrzymał się na ułamek sekundy, gdy młodszy opadł na podłogę i przyłożył do niej czoło.

     Chociażby przez sam rozpęd nie zatrzymał się całkowicie. Przetoczyli się kawałek po podłodze i w końcu zatrzymali. Ihre siedzi na plecach Młodziaka i zaciska palce na jego karku, na włosach schodzących na kark. Czeka na najmniejsze poruszenie, łapiąc głośny oddech.

     Jakież było jego zdziwienie, gdy ofiara nie poruszyła się nawet o milimetr. Kompletnie zaprzestała obrony, a za to opuściła uszy i mruczała potulnie.

     Co jest?

     Zacisnął mocniej pazury i nie napotkał reakcji innej, jak to jednostajne mruczenie.

     Czuł wzrok ludzi na plecach... kompletnie zgłupiał.

-Co ty robisz? –warknął, unosząc mu głowę z posadzki. –Walcz!

-Wygrałeś...

     Że co? Puścił go. W kociaku wcale nie ma już woli walki. Ani trochę.

     Przyklęknął obok niego, a on ciągle się nie ruszał. Ma schowane pazury i rozprężone ramiona, i ciągle mruczy. Po raz pierwszy mu się to zdarza, zakończyć walkę zanim na dobre się ona rozpoczęła.

-Dobrze Mreu –słyszy poważny głos. –Chodź do mnie.

     To jest jego pan. On kazał mu się poddać. I kociak go posłuchał? Jakim prawem?

     Wydaje się ten Posłaniec strasznie zadowolony z faktu, że wystrychnął go na dudka. Że nie pozwolił mu nawet pokazać tego co potrafi, po prostu rezygnując z walki. Nic dziwnego, że jego pan tak pogardliwie się o nim wyrażał. Ten mężczyzna zakpił sobie z obu kotików.

     Zapłaci za to. Przerysuje mu twarz...

    Nie! Wracaj! Wara od Aire!

     Znów go nie wyczuł. Czarny kot ugryzł go w łydkę, mocno, i nie puszczał...

    Ja ci pokażę niewyrośnięty pół-kocie!

     Odwrócił się by kopnąć go w pysk...

-Mreu!

     Nie zdążył. Obaj nie zdążyli.

     To była klatka. Złocona klatka spadając z sufitu, zawadziła o ramię dzikusa i przewróciła go. W ostatniej chwili.

     Potem spadła następna.

     I jeszcze jedna.

     Kolejno obrywały się z haków i z trzaskiem rozlatywały na marmurowej posadzce. W ciągu chwili spadło ich z tuzin, a komnatę wypełniły krzyki rozhisteryzowanego ptactwa.

     Potem poleciało szkło.

 

 

    

     Stał wtedy jak zahipnotyzowany, patrząc obojętnie na odłamki szkła, sypiące się niczym lodowe sople, rozpryskujące się na marmurze w drobny szron. Ptaki zataczały koła, chcąc wydostać się z tej większej, zabójczej klatki; wyfruwały przez powiększające się otwory w rozsypującym się sklepieniu. Barwne pióra opadały powoli, jak wielobarwny śnieg lub liście. Chwila szoku, gdy diament zdawał się zapadać do środka.

     Szary kot nie ruszał się, a Mreu kulił się na podłodze.

     Nawet nie pamiętał dokładnie w jaki sposób zabrał go stamtąd –o tym świadczyła tylko jedna rana po szkle, na ramieniu. Nie był pewien czy to on chwycił dzikusa za ramię i wyciągnął z komnaty.

     Niczego nie był pewien... prócz tego, że ta muzyka była piękna. Taka piękna. Razem z odgłosem pękającego szkła i okrzykami ptaków.

     Teraz Szklana Komnata nie istnieje, przynajmniej w większej części. Dzikus ma wyrwany staw barkowy i leży nieprzytomny. Mreu siedzi skulony w swoim łóżku, chyba nie ranny –jeszcze u niego nie był. Lauren ma zakładane szwy na ramionach, i jeden na policzku. A on sam nie potrafi przyjąć tego wszystkiego do wiadomości.

-Aire –książę ujmuje go pod brodę i odwraca jego twarz do siebie. Patrzy uważnie w jego oczy, szuka. –Aire, jesteś tam? Hej, wróć do nas.

-To chwilowy szok –wyjaśnia twardy głos drugiego Posłańca. –Za kilka minut powinien przejść. Jak tylko oprzytomnieje, radzę zapytać co zrobił ze Szklaną Komnatą.

     Wzrok księcia jest zimny, a głos ostry, gdy odwraca się do niego.

-Zapytam kto wyciągnął stamtąd Ihre, gdy ciebie już tam nie było.

-Wasza wysokość...

-Cisza! –uciął mężczyzna, tęczowe oczy przybrały barwę burzowego nieba. –Nie mam do ciebie pretensji o instynkt samozachowawczy, ale musisz wiedzieć jedno: że masz mu być wdzięczny. Rozumiesz? I nie obchodzą mnie wasze dawne zatargi, ani to co inni Posłańcy o nim myślą. Tu jest gościem honorowym, zawsze był i zawsze będzie. A dziś zasłużył na to byś mu podziękował.

     Ta muzyka rozbrzmiewała w przestrzeni, jak powietrze...

     Służąca skończyła zakładać szwy, ukłoniła się i wyszła. Zastąpiła ją inna, ona przynosiła wieści.

-Co z naszym kotikiem? –zapytał już spokojnie książę.

     Obudził się i leży spokojnie. Już nastawiono mu bark, więc nie może się ruszać za bardzo. Chce koniecznie widzieć kotika pana Aire.

     ... taka piękna. Wszystko stawało się takie nierealne w porównaniu z nią, wszystkie kolory zawirowały w jej rytmie... jak koncert mocy...

-A jak Mreu? –zapytał z troską.

     A Mreu... on był w samym jej środku... opływała miejsce gdzie był, ale jego nie dotykała... 

     Kotik pana Aire chce koniecznie widzieć swojego właściciela. Chciał tu przyjść, ale pan Aire... jest jak jest i kazano mu poczekać u siebie. Pani księżna jest z nim.

     Mreu...

     Wstał gwałtownie.

-Aire?

     Mreu!

-Aire  -książę chwycił go za ramię i zatrzymał. Posłaniec wcale nie wyglądał trzeźwo, jakby jeszcze nie w pełni wrócił z tej dalekiej podróży. –Gdzie się wybierasz? Słyszysz mnie?

     Może i słyszał, ale patrzył w inną stronę. Na tego sukinsyna, który...

-Aire!

-Nie zatrzymałeś go! –krzyknął, stawiając Laurena na nogach szarpnięciem. –Nie odwołałeś go, draniu! Wiesz co mogło się stać? Wiesz?!

-Aire, przestań!

-Jeśli on by mu krzywdę zrobił... –zniżył głos do warczenia. –Szczuj go na kogokolwiek, ale nigdy na inne koty, rozumiesz? Zwłaszcza na moje!

     Cofnął się tak nagle- jak nagle do niego skoczył. Spojrzał na księcia.

-Mreu...? –szepnął.

-U siebie –odpowiedział i patrzył jak pośpiesznie wychodzi. –Lauren –odwrócił się do drugiego Posłańca. –Opowiesz mi o tym?

     Jego oczy znów miały kolor burzowego nieba.

 

 

-Chcę do domu...

     Kotik wtulił twarz w rękaw jego koszuli i za nic nie chciał puścić.

-Chcę do domu –miauczał. –Chcę już...

     Na szczęście nic mu się nie stało –zupełnie jakby ominęło go wszystko. Tylko psychika świadczyła, że tam był. Jeszcze nie przestał się trząść, a gdy Aire wszedł, nawet nie patrzył, że nie jest kotem –uwiesił mu się na szyi z przeciągłym miauczeniem.

     Zdjął go i  dość chłodnym gestem pogłaskał po głowie. Teraz milczał, nie odpowiadał na jego prośbę.

     Nie, to wydaje się być niemożliwe. To tylko mały kociak, nie mógł obronić się przed silniejszym, więc jak mógłby dokonać czegoś takiego?

     Ale uparcie powracała wizja mocy omijającej go, dotykającej go, ale nie działającej na niego. Przywołanej przez coś tak silnego... jak strach?

     To było nie do zniesienia.

-Mreu –bez skrupułów chwycił go za kark i podniósł sobie do oczu. –Powiedz mi, tylko szczerze –zastrzegł poważnie. –Jak to zrobiłeś? Bo to ty, prawda?

     Kotik patrzył na niego bezrozumnie. Być może wystraszył go tym tonem i pytaniem, ale musiał wiedzieć.

-Ja... –wyjąkał. –Ja nic nie zrobiłem... chodzi ci o..

-Wiesz o co mi chodzi. Żaden z nas nawet nie pomyślałby o czymś takim, a już na pewno nie ośmieliłby się tego zrobić. Wiesz ile do czegoś takiego potrzeba mocy? Jakich zaklęć? To nie mogło się „po prostu stać”!

     Milczał wpatrując się w niego. Jakby bał się, czy z jego właścicielem wszystko w porządku.

-Mreu –głowa go zaczynała boleć. –Pomyśl, mogłeś to zrobić nieświadomie. Chcę tylko żebyś pomyślał i powiedział mi czy to ty, czy nie.

     Wyciągnął dłoń i dotknął miejsca, gdzie pod koszulą na ramieniu Posłańca znajdował się szew, rana zostawiona przez szklany sztylet. Bursztynowe oczy były nieruchome.

-Przecież kotiki nie potrafią takich rzeczy –błagał wzrokiem by mu uwierzył. –Nie mógłbym... nawet gdybym chciał.

-A chciałeś?

-Nie chciałem żeby zrobił ci krzywdę –miauknął rozpaczliwie. –Ale... ja nic nie zrobiłem... naprawdę... nic, a nic...

     Puścił go. Wierzył mu, ten jeden raz wierzył mu bez zastrzeżeń. Tylko co się stało? Takie rzeczy nie dzieją się same z siebie. Czy on sam...

     Ciche miauknięcie odwróciło ich uwagę.

     Dzikus.

     Szary kocur przecisnął się przez szparę uchylonych drzwi i podchodzi powoli do nich. Wyglądał... żałośnie? Nie. Wyglądał okropnie.

     Szedł na trzech łapach, prawą przednią trzymając skuloną przy piersi. Powoli i chwiejnie. Musiał wyplątać się z bandaży, zmienić w zwierzę żeby móc dojść tu niezauważonym –choć trudniej  na czterech łapach, gdy jedna jest w takim stanie. Na barkach i nad prawym uchem zasklepiały się rany jakie zostawiły pręty klatki, a bok znaczyła rana po szkle. Ale szedł.

     Doszedł do sofy, na której siedział Mreu. Nie wskoczył na nią, to byłoby ponad jego siły.

     Zmiana musiała być bolesna, bo piszczał chwilę przez zęby –w tej postaci nie prezentował się lepiej niż w poprzedniej, nawet odwrotnie. Nie mógł zaatakować młodszego, w tej chwili był bezbronny jak dziecko, Mreu mógłby go powalić jednym ciosem.

     Ale on nie miał zamiaru powtarzać poprzednich wybryków... zrobił coś innego.

     Przyklęknął na podłodze, podpierając się zdrową ręką o krawędź sofy, wyciągnął głowę do kotika. Aire nie reagował, gdy Ihre lekko dotknął swoim policzkiem policzka Mreu, delikatnie potarł go o czarną sierść. Potem trącił nosem ten policzek i, z głuchym pomrukiem, leciutko liznął jasną skórę i ciemne futerko. Na koniec polizał jego dłoń i położył mu głowę na kolanach –nie przestając mruczeć.

     Nie zareagował, bo wiedział co to znaczy.

     Przepraszał. Prosił o wybaczenie. Okazywał tę uległość, jaką Mreu chciał zakończyć walkę.

     Patrzył w bursztynowe oczy swojego kotika, gdy zadawały pytanie –choć już gładził szare włosy płaczącego dzikusa.

      Patrzył i nie potrafił im odpowiedzieć. Sam miał pytanie.

      I ty mówisz, że nic nie zrobiłeś?      

 

 

     Stał w miejscu i rozglądał się.

     Ruina –dokładnie to zostało ze Szklanej Komnaty. Sufitu nie ma, ani ścian do połowy. Jedna z trzech znikła całkowicie, teraz może bez problemu wejść do wiśniowego sadu.

     Przeszedł między ogromnymi donicami. Część z nich służba już wyniosła –te, które dało się odratować –reszta roślin, pocięta i połamana, przedstawiała sobą żałosny widok. Klatki –połamane i pogięte –wlały się między zniszczonymi meblami, w niektórych dostrzegał pstre ciałka ptaków, które nie miały szczęścia. Szkło ścielące się pod jego butami, trzaskało miażdżone, gdy stawiał kroki.

     To najpiękniejsze miejsce zostało zniszczone.

     A on nie miał pojęcia jak i dlaczego!

     Księżyc  -w tym świecie jest ogromny i ciepło-złoty –spowijał szczątki Szklanej Komnaty w mdłą poświatę. A on przechadzał się wśród niej.

     Dzikus nic nie chciał powiedzieć. Gdy w końcu ktoś po niego przyszedł, dał się potulnie wyprowadzić, słuchając wymówek opiekuna. Nie wyjaśnił czemu zrobił to co zrobił. Nic, tylko łkał, z głową na kolanach Mreu. A na końcu, tuż przed wyjściem, wymruczał przeprosiny i podziękował mężczyźnie za to, że jeszcze żyje.

     Mreu również nie potrafił tego wytłumaczyć. Sam sprawiał wrażenie zdumionego, równie mocno jak jego właściciel.

     Nic z tego nie rozumiał. Nie potrafił wytłumaczyć zachowania Ihre. Nie potrafił powiedzieć, czemu wydało mu się ono zupełnie naturalne. Zapytany, nie potrafił nawet wyjaśnić co tak naprawdę się tu stało.

     Czuł się winny. Księżna tak lubiła to miejsce. Nie widział w niej pretensji, ale przecież nie było nikogo innego do obwinienia o to wszystko. Unikał księcia –nie chciał z nim rozmawiać, dopóki sam nie wiedział co mógłby powiedzieć.

     A jeśli to jego wina? Jeśli coś przeoczył? Jeśli znów coś schrzanił?

     Czarownik.

     Nie jest czarownikiem –nie ważne co o nim mówią i myślą. Nigdy nie miał nic wspólnego z prawdziwą magią. To co, że jego Zaklęcia i Znaki są inne niż ich? To co, że używa Symboli? Tak go nauczył jego Mistrz. Inaczej nie umiał. Nigdy go nie zawiodły, więc nie miał nic przeciwko nim. Stał się Posłańcem z wyboru –można było nawet nazwać to powołaniem –nic nie łączyło go z czarownikami, ani magami.  Miał pewien zakres władzy nad mocą i Przestrzenią, potrafił nagiąć obydwie do swojej woli, zmusić do posłuszeństwa. Wykonywał z ich pomocą proste sztuczki. Ale nie był Obdarzonym.

     A do tego co tu się stało, potrzebny był Obdarzony.

     Zawsze tak jest.

     Mówią w wielu światach: „swój ciągnie do swego”. Tam może się to sprawdza, na przykładzie zwykłych ludzi. Są rodziny, więzy krwi, cechy... tylko Posłańcy są pod tym względem odszczepieńcami. Nic ich nie łączy. Każdy ma swojego nauczyciela, a każdy nauczyciel swojego ucznia –i tylko tyle. Nie łączą ich wspólne rytuały, upodobania, nawet poglądy. Są tylko bardziej podobne i mniej powszechne.

     Dwa obce koty pod jeden dach wstawione, pogryzą się na dziewięćdziesiąt procent. Dwóch Posłańców pod jednym dachem, na sto procent, zagryzie się.

     Dlatego nie mają własnej akademii –jak to jest z Obdarzonymi. Nie spotykają się towarzysko, przy herbacie, czy winie. Nawet nie pozdrowią się na ulicy –choć wiedzą kim są.

     Dlatego na jednym dworze może służyć tylko jeden Posłaniec. Nigdy więcej –nawzajem obrzydziliby sobie życie.

     A co będzie, gdy dodatkowo się nie cierpią?  

    Tak, byłoby tak jak dziś, między nimi. Atmosferę niechęci zagęściły dodatkowo dawne zatargi –nigdy do końca nie rozwiązane – i inność Aire. Inność – w mniemaniu Laurena...  i wszystkich innych.

     I czego oni chcą od niego? Czepiają się czego mogą. Tego, że kompletnie ich lekceważy. Kiedyś nie odpowiadało im to, że szukał wśród nich przyjaźni. Tego, że nie chce wziąć ucznia. Tego, że ma stałą pracę, która mu odpowiada (bo Posłaniec nigdzie nie powinien zagrzewać miejsca na dłużej). Tego, że interesują go odwiedzane światy, że ma tam przyjaciół. Że nie chce oderwać się od swojego świata. Że wychowuje swoje koty po swojemu. A dziś przyczepiono się nawet do tego, że Mreu to Lokian –rasowy okaz.

     To zakrawa na paranoję.  

     Ale kogo innego można obwinić o dzisiejsze wydarzenia?

     Czarownika. Odszczepieńca.

     Jego.

-Aire.

     Szkło pod stopami zachrzęściło żałośnie, gdy gwałtownie się odwrócił.

     Tęczowe oczy –teraz koloru mglistego fioletu –patrzą na niego spokojnie. Księżyc odbija się w nich miedzianym półkolem. Książę.

     Wygląda jak duch –z tą niemal białą skórą i jasnymi włosami, w powłóczystych szatach –w pierwszej chwili nawet się go przestraszył.

-Twój kot cię szuka –odezwał się z tym samym spokojem. –Mówi, że chce wracać do domu.

     Tego mógł się spodziewać. Mreu nie ochłonie szybko.

     Zjawa zbliżyła się, stąpając po strzaskanym szklanym lodowisku.

-On jest jeszcze bardzo roztrzęsiony –mówił dalej. –A kotik Laurena... –ametystowy wzrok zmienił wyraz. –Słyszałem co zrobił, że przyszedł do was i... To prawda?

     Posłaniec pokiwał głową, w absolutnej ciszy. Mreu jest roztrzęsiony? A ja może nie?

     Wzrok księcia wędrował po szczątkach ścian i klatek, po pociętych obrazach i zniszczonych meblach. Wszystko tam jeszcze jest, i będzie póki nie zdecydują co robić z tym dalej. Fiolet tych oczu pociemniał, wpadając w granat wyraził żal i smutek za straconym tu pięknem.

     Aire to widział, widział… i czuł się coraz gorzej.

-Nie obwiniaj się –cichy głos, jak wietrzyk poruszający liśćmi. –Wiem, że to wina Laurena, to on poszczuł Ihre na Mreu. A potem nie odwołał go, co powinien zrobić natychmiast. Wiesz –spojrzenie przez ramię, bez pretensji. –Zastanawiam się, czy nie wyrzucić go stąd na zbity pysk.

     Aż otworzył szerzej oczy. Książę nigdy się tak nie wyrażał.

     Ale bez słowa słuchał dalej.

-Zachował się jak szczeniak, jak dzieciak z podwórka, który koniecznie chce dowieść, że ta piaskownica należy do niego. Nie lubię takiego zachowania –granatowe oczy błysnęły złością –i nie mam zamiaru go tolerować. Wiem, że was nie ma wielu, ale na pewno uda mi się znaleźć kogoś na jego miejsce... tylko Ihre mi szkoda, ten kociak się przy nim zmarnuje. Wiesz jak on wybiera nowe koty?

     Wiedział. Wiedział to, ale nie odzywał się nadal. Pozwolił księciu mówić –jemu to było najwidoczniej równie potrzebne co Posłańcowi.

-On starego zabiera na Targowisko... czy jakkolwiek się to miejsce nazywa... Więc, zabiera go tam, i każe walczyć z młodymi. Który wygra, tego kupuje, a starego... zostawia go tam. Nawet nie dobija. I wiesz co mówi? –spojrzał na niego. –Mówi, że tak robią wszyscy. To prawda? Ty w ten sposób też zmieniasz koty?

     Jak mu to wytłumaczyć? Komuś z takim poczuciem moralności i sprawiedliwości. Zwłaszcza, że sam tego do końca nie rozumie, nigdy nie rozumiał.

-To prawda –cicho, bardzo cicho odpowiedział.- Tak jest... w większości przypadków. Ale ja tak nie robię. Moje koty... umierają naturalnie.

     Jasna zjawa kroczy dostojnie po ruinie Szklanej Komnaty. Księżyc zdaje się przeświecać przez niego, jak przez mgłę.

-Wiem, że to nie twoja wina –powtarza. –Nie winię cię za to. Ale Aire  -pytanie zawarte w szafirowych oczach. –Chcę tylko wiedzieć co się stało. To miejsce –zatoczył dłonią półkole w nieokreślonym kierunku. –Ono ma więcej lat niż ja, niż moja matka miała. To... To najpiękniejsze co odziedziczyłem. Chcę wiedzieć co je zniszczyło. Chcę wiedzieć jak. Chcę... chcę to wykluczyć, na zawsze wykluczyć z tego miejsca... dla siebie i swojej pani, dla naszego spokoju. Powiesz mi? –odczekał chwilę, długą chwilę. Księżyc odbity w tęczowych oczach pociemniał. –Potrafisz mi odpowiedzieć, Aire?

     Posłaniec pokręcił głową, zagryzając wargi.

-Nie –szepnął. –Nie potrafię. Nie mam pojęcia co się stało, jak to się stało... nie wiem dlaczego. 

 

 

 

 

-Mreu, chodź już!

     Znak już wyrysowany. Plecak spakowany. List w sakwie na piersi.

     Kotik przybiega i staje posłusznie na swoim miejscu. Bez ruchu pozwala na wyrysowanie Symboli na placach. Aire czuje, że on drży leciutko –nie może się doczekać, chciałby już być w domu. Sam czuje to samo.

-Aire!

     Ups!

     Odwraca się i widzi rozzłoszczoną minę księcia i smutne oczy księżnej. Obydwoje nie wyglądają na zadowolonych. Mają prawo.

     Ojej, nie udało się im.  Od początku mówił, że nie wolno odejść bez pożegnania. Ale też sam tak chciał wrócić do domu...

     Oczy księcia mają kolor wzburzonej zieleni. Mówią więcej niż potrzeba.

-Ładnie to tak, odchodzić przed obiadem? –składa ramiona na piersi. –Bez żadnego pożegnania. To nie w twoim stylu, Aire.

     Wzrok księżnej łamie mu serce.

-Uciekasz przed nami? –pyta łagodnie i smutno.

     Nie odpowie, bo nie ma odpowiedzi. Nie tym razem.

     Podchodzą. Są tacy piękni. Piękni dobrocią palącą się w nich, w ich tęczowych oczach. Zawsze tacy byli, ale teraz – w chwili, gdy bezgłośnie mu wybaczają, pocieszają, mówią, że go nie winią –są najpiękniejsi. Teraz jest prawie pewien, że wystarczyłoby słowo z ich strony i zostałby tam na zawsze, bez względu na wszystko. Gdy nie ma się własnej rodziny, można poszukać nowej. A przecież oni są tyle starsi od niego –i o tyle młodsi.

     Ale nie powiedzą ani słowa –ponieważ wiedzą, że Posłaniec, ten jeden Posłaniec, i tak by odmówił, a ta odmowa zraniłaby jego samego najbardziej. Może kiedyś da się to naprawić.

     Po kolei , najpierw przytulają Mreu, potem jego –każdego całują w czoło.

     Mogliby być rodzicami jego rodziców -dokładnie tyle mają lat. Mogliby być bogami.

-Szczęśliwej drogi –życzy księżna. Zdejmuje jeden kolczyk, mieniący się kryształ oprawiony w złote kółeczko, i  wręcza go kotikowi. –Na szczęście.

     A potem odpina z rękawa broszę z szafirem i wkłada w sztywną dłoń Posłańca.

-To dla niej –uśmiecha się lekko.

     Dla niej? Skąd...

-Mreu!

     Jeszcze dzikus. Wciąż w złym stanie, ale podbiega do Młodziaka i staje przed nim.

     Szybkie liźnięcie policzka i pomruk na pożegnanie.

     I to samo dla właściciela.

     I odchodzą, zostawiają ich.

     Aire szepcze zaklęcie i powstrzymuje łzy.

     Już nigdy nie będzie tak samo.