Ona jest czarownicą, wszyscy o tym
wiedzieliśmy choć rodzice nie pozwalali jej tak nazywać. Ale przecież jak to
inaczej nazwać? Mieszkała sama w tym zamczysku, wiecznie otoczona stertami
ksiąg, zwojów i woluminów, pożółkłych i zakurzonych. No i sama nazywała siebie
czarownicą, a to powinno o czymś świadczyć. Tak jak to czym się zajmowała
–tworzyła.
Trochę dziwna, miała swoje oryginalne
pomysły -jak kąpiele w lodowatej wodzie i chodzenie na bosaka po podwórku. Nie
licząc zainteresowań jakie większość ludzi przyprawiają o dreszcze, na czele z
fascynacją piorunami, która dochodziła czasem do rozmiarów lekkiej paranoi.
Ale dopóki nie zrzędziła, była miła i
przy każdej okazji częstowała nas niesamowitymi ilościami słodyczy –była
znośna. Nawet jeśli ludzie mówili o niej różne dziwne rzeczy.
Lubiliśmy ciotkę Teshyar, zwłaszcza ja ją
lubiłem. Nie bez powodu –byłem zawsze jej ulubionym siostrzeńcem, co zawsze
podkreślała, dając mi zwykle więcej swobody w buszowaniu po zamku niż Isztarowi
czy Lorien, no i więcej słodyczy.
Ciotka zawsze była lekko nawiedzona, mama
mówiła, że jej siostra jest trochę trudna w kontakcie, ale to tylko dlatego, że
jej mąż i dziecko zginęli w pożarze. Podobno od tego czasu bardzo się zmieniła.
Wierzę. W naszym domu wisi wielki portret rodziny mamy, ciotka jest na nim
uśmiechniętą, pulchną dziewczyną ze szczęściem wypisanym na twarzy. A ja znam
ją jako kogoś kto wiecznie ma melancholię na twarzy i jest chudy lak grabie.
Zawsze była inna niż wszyscy,
kolekcjonowała dziwne rzeczy, czytała dziwne książki, których chyba nikt inny
nie potrafił odczytać, często w środku nocy wychodziła do ogrodu i tam dosypiała
resztę nocy –robiła to całkowicie świadomie –lub śpiewała w ciemność.
Widzieliśmy to raz, nie wiem czemu, ale serce podeszło mi do gardła, a po
plecach przeszedł dreszcz.
Ale ostatnio coś się złego z nią działo.
Czasem nie wychodziła z zamku przez wiele dni. Nie widywała się z nielicznymi
przyjaciółmi. Nie odpowiadała na zaproszenia. Mama, zaniepokojona o nią,
dowiadywała się od wspólnych przyjaciół, że nawet na spotkania innych
czarowników nie chodzi –co dawniej byłoby nie do pomyślenia. Nie wiedzieliśmy
wszystkiego, bo rodzice nie wszystko nam mówili –prawie nic. Ale martwiliśmy
się nieco, w końcu ciotkę lubiliśmy.
Aż pewnego dnia goniec przyniósł list z
zamku. Zaproszenie. Pojechała z tatą, nas nie zabrali mimo usilnych próśb.
Nie wiemy co się tam stało, ale
przyjechali oboje w ponurych nastrojach, nic nie chcieli powiedzieć, zagonili
nas do pokojów i nie pozwolili wyglądać, nawet Isztarowi zabronili wychodzić.
Długo przesiedzieli w salonie na dole, chyba
cała noc. Służba też dostała zakaz wchodzenia do komnaty. Co oni przywieźli?
Dowiedzieliśmy się następnego
dnia. Ale to przerosło nasze oczekiwania.
Ciotka lubiła tworzyć. Wszystko. Malowała
obrazy –Isztar mówił, że to abstrakcje, ale mi nic one nie mówiły, były szare i
rozmazane. Rzeźbiła w drewnie –dziwne rzeczy, pokręcone i niekształtne formy.
Robiła zabawki z kolorowych kulek i szklanych rurek, prawdziwe arcydzieła
trzymane w specjalnej komnacie gdzie nie każdego wpuszczała –mnie zawsze.
Układała wiązanki z kwiatów. Co roku zmieniała wystrój ogrodu. Wyszywała
kobierce. Potrafiła nawet odlewać sobie ze srebra brosze lub inne rzeczy. Jej
zamek pełen był wytworów jej rąk. A we wszystkim towarzyszyła jej magia.
Czuliśmy to. Nic w tym miejscu nie było zwyczajne, we wszystkim czuło się tę
nierealność jaką daje proces używania czarów. Nawet herbata parzyła się sama w
porcelanowym imbryczku, postawionym na zimnym blacie. Tata nie przepadał za
tym, zwłaszcza gdy krosna zaczynały nagle pracować same za jego plecami, albo w
pokoju rozlegały się dźwięki muzyki, choć nikt nie grał. Jego irytacja zdawała
się bawić ciotkę. Dlatego nie zaprzestawała starań by nas zadziwiać.
Ale pewnego razu przeszła sama siebie.
Stworzyła coś co było prawie niewyobrażalne...
Stworzyła Maskotkę.
Maskotka miała na imię Karen.
A raczej miał... bo Karen to był on.
Ciotka Teshyar stworzyła człowieka. A
raczej jego wierną kopię –jak tłumaczyła. Nie zrozumiałem nigdy zasady na
jakiej on poruszał się, mówił, a nawet potrafił myśleć. Isztar starał mi się to
wytłumaczyć kilka razy, ale zawsze stawało na tym, że jest to efekt magii –co w
pełni mi wystarczało. To było zachwycające, niezwykłe.
Raz, jeden raz ciotka pokazała mi jego
„tajemnicę”, nie do końca ją zrozumiałem, ale wstrząsnęło to mną
–dziesięcioletnim wtedy chłopcem.
Na jej polecenie Karen rozciął sobie
dłoń. Przestraszyłem się, nóż był zanurzony w ranie głęboko, musiała popłynąć
masa krwi (a ja do dziś nie mam odwagi na nią patrzeć). Ale ku mojemu
zdziwieniu nie popłynęła nawet kropla
szkarłatu. Maskotka rozsunęła „skórę” niczym tkaninę, ciotka powiedziała, że to
jest tkanina –odpowiednio spreparowany jedwab. Kazała mi zajrzeć na to co się
pod nią kryło... nigdy nie zapomnę tego widoku.
Maleńkie, misterne blaszki, każda innego kształtu, kółeczka i
zawiasy z mosiądzu. Osadzone na rzeźbionym szkielecie z kości słoniowej,
ozdobione miniaturowymi wzorkami. Wszystko oplecione siecią z cienkich jak włosy
metalowych niteczek i drucików. Karen poruszył palcami –niteczki naprężyły się
i wprawiły w ruch zegarowy mechanizm. To było niesamowite.
Potem kazała mi posłuchać jego serca. Nie
sprzeciwiłem się, choć byłem pewien, że serce nie mogło żyć w ciele zbudowanym
z blaszek i drucików. Przyłożyłem ucho do szerokiej piersi i słuchałem. Nie
usłyszałem bicia serca, przynajmniej nie brzmiało ono jak bicie „normalnego”
serca. To było coś tak cichego i nieuchwytnego, że musiałem się dobrze wsłuchać
żeby usłyszeć wyraźnie. Szmer. Cichutki szum, jakby ocierały się o siebie te
wszystkie druciki i blaszki, ale na raz -i słyszane przez puchową poduszkę. Z
biegiem chwil wyłowiłem w tym rytm. Aż w końcu stwierdziłem, że to melodia.
Delikatna muzyka. Jakby z pozytywki...
Powiedziała, że Karen jest wiernym odwzorowaniem
żywego organizmu i zachodzących w nim procesów (cokolwiek to znaczyło). Cały
zbudowany był z metalu i kości słoniowej.
-Więc nie ma w tym
magii? –zapytałem zawiedziony.
-Ależ jest
–odpowiedziała swoim zwykłym, łagodnie –mentorskim tonem. –Myślisz, że w jaki
sposób jedwab, którym jest okryty mechanizm, przypomina tak bardzo skórę? Niby
dlaczego nikt jeszcze nie połapał się, że jego włosy, brwi i rzęsy to nic
innego jak jedwabne nici? A paznokcie, czym są, z czego je zbudowałam Shere?
Nie potrafiłem określić tego
czegoś, przypominało do złudzenia... paznokcie.
-To masa perłowa,
Bursztynowy Kocie –powiedziała z uśmiechem. –Widzisz? Żeby wyglądał realnie
trzeba użyć magii. Jest także potrzebna do poruszenia mechanizmu jaki pozwala
mu żyć.
-Ale on nie żyje
–zaoponowałem. –Nie jest człowiekiem, nie ma serca ani ciała. Jest... sztuczny.
Nie wiem czemu ciotka wtedy tak na mnie
spojrzała, nie rozumiem jej miny i słów jakie wypowiedziała.
-Nie rzucaj
pochopnych słów, Kocie –patrzyła mi w oczy. –Nie trudno cię zranić bo jesteś
„żywy”, ale jego jeszcze łatwiej bo nie jest. Ja twierdzę, że jest doskonały.
Na tym „prezentacja” się zakończyła. Nikt
się nie dowiedział o tym co ja wiedziałem, i byłem z tego powodu niezwykle
dumny. Tylko czasem uważniej przyglądałem się Karenowi.
Właśnie to przywieźli rodzice
od ciotki. Jego. Karena.
Przywieźli go dla nas!
-Ciocia go nam
podarowała –powiedział ojciec poważnie. –Stwierdziła, że nie jest w stanie
przez jakiś czas opiekować się zamkiem i wyjechała. Zostawiła nam Karena, żeby
spędził jej nieobecność w naszej rodzinie. Nie mamy z matką nic przeciwko,
zamieszka u nas i będzie robił to do czego jest przyzwyczajony.
Zgodziliśmy się kiwnięciem głów, nie
mogąc uwierzyć, że to prawda. Patrzyliśmy na niego oniemiali. A on patrzył na
nas życzliwymi oczami koloru fiołków, zawsze tak samo.
Szybko się przyzwyczaił do naszego domu,
a my, trochę mniej szybko, do niego. W zamku ciotki zastępował prawie całą służbę,
więc nie było trudności ze znajdywaniem mu obowiązków. Potrafił wszystko. I
podobał się nam.
Lorien zawsze podobała się jego uroda.
Jak by nie patrzył –ciotka była artystką –stworzyła go idealnego. Mojej
starszej siostrze podobają się blondyni, a Karen prezentował, według niej,
prawdziwy ideał mężczyzny. Nie rozumiem jej, przecież już ma narzeczonego.
Najstarszy z trójki –Isztar –przyzwyczaił
się do niego najszybciej i szybko zaczął go ignorować. U niego to normalne, on
ignoruje każdego kto nie ma do powiedzenia niczego ważnego dla rozwoju jego
intelektu. Mól książkowy. Nieczęsto podnosi mglisto-zielone oczy znad
książek... Chyba, że Lorien zdenerwuje go swoim ciągłym mamrotaniem poezji lub
ja wskoczę mu na plecy albo przytrzasnę mu palce w księdze.
Obydwoje mają po dwadzieścia lat,
obydwoje mają swoje sprawy i problemy „dorosłych”, więc jak ja miałem się nie
nudzić? Jestem najmłodszy mam niecałe szesnaście lat, a w tym wieku raczej
powinienem mieć ochotę na zabawę. Miałem ją, ale inni nie podzielali jej
raczej. Zawsze mówili „Idź się bawić gdzie indziej Bursztynowy Kocie,
przeszkadzasz!” lub „ Nie mam czasu teraz, idź do ... Bursztynowy Kocie.”
Wszyscy mnie tak nazywali –Bursztynowy Kot –nawet rodzice. Tylko dlatego, że
odziedziczyłem po mamie i jej przodkach jasno-rude włosy, a po tacie zielone
oczy. Nawet mi to przezwisko specjalnie nie przeszkadzało, dopóki koledzy nie
zaczęli miauczeć na mój widok. Teraz mam już bardzo niewielu kolegów.
Chyba dlatego ciotka napisała w liście do
mnie, że Karen ma nakaz bawienia się ze mną. Ucieszyło mnie to bardzo, w końcu
miałem się z kim bawić nie musząc już wysłuchiwać wymówek rodzeństwa.
Karen był rzeczywiście
idealny.
Był świetny, znał wszystkie zabawy jakie
ja znałem. Jakby go ciotka specjalnie przygotowała dla mnie. Czasem pytałem go
o nią.
-Pani Teshyar
wyjechała do przyjaciela –odpowiadał życzliwie. –Prowadzi badania, które są dla
niej bardzo ważne. Wróci gdy dowie się wszystkiego co chciała wiedzieć.
-A czemu nakazała ci
tracić czas na zabawę ze mną? –pytałem często.
Odpowiadał zawsze tak samo szczerze i
życzliwie, mrużąc lekko fiołkowe oczy.
-Ponieważ jesteś dla
niej kimś bardzo ważnym, Shere. A poza tym czy zabawa to strata czasu?
Myślałem, że to forma odpoczynku i spożytkowania wolnego czasu na coś milszego
niż praca. Pani Teshyar powiedziała, że nauka jeszcze jest ci zbędna w takim
natężeniu jak u twojego bata.
Pochlebiało mi to, że ciotka o mnie
pomyślała. Także to, że miałem Karena jakoby na własność przez pewną część
dnia. Podobało mi się gdy wychodził ze mną do miasta (rodzice samego nigdy by
mnie nie puścili) lub pojeździć na reinrach. On wyglądał jak mężczyzna -co było
trochę śmieszne gdy strzelał ze mną z procy do celu, albo gdy skakaliśmy po
murkach wokół szkoły Isztara w chwili, gdy ten wychodził do domu. Chyba zaczęło
to lekko denerwować mojego starszego braciszka –to dobrze. Karen we wszystkim był dobry, najlepszy. I
porozmawiać się z nim dało. Prawie zapomniałem, że to nie jest istota ludzka.
Nie potrafiłem uświadomić sobie na nowo, że jest dziełem ciotki i jej magii.
Przecież on zdawał się mieć uczucia jak ja sam. I pokusiłbym się o
stwierdzenie, że on kochał ciotkę –na swój sposób.
Nawet nie zauważyłem jak staliśmy się
dobrymi przyjaciółmi. Podobało mi się to nawet, bo jako przyjaciel Karen
sprawdzał się świetnie. Ale..
Ale nagle coś zaczęło się
psuć.
Nie wiem co się dokładnie działo, ale
czułem, że się dzieje. Zdarzało się, że kompletnie mnie nie słuchał. Znaczy
słuchał, ale niektóre zdania musiałem powtarzać po dwa razy, umykały mu.
Nie myślałem nad tym wtedy.
Ani nad tym, że nagle przestał mi
przerywać i zaczął słuchać. Nic złego by w tym nie było, gdyby to nie stało się
tak...irytujące? Słuchał mnie tylko, nic nie mówił, rzadko odpowiadał na
pytania, a jeśli już, to mówił jakby do siebie. Tylko słuchał i patrzył na mnie
tymi fiołkowymi oczami. Z czasem to przestało być irytujące, stało się
niepokojące. Nic nie mówiłem, może to chwilowy humor, może czymś go uraziłem.
Nie wiedziałem czego oczekiwać.
A było coraz dziwniej. Zdarzało się, że
kładł mi dłoń na ramieniu lub coś mi akurat podawał, i zostawał tak, bez
jednego ruchu –dopiero gdy lekko go poszturchiwałem jakby odżywał. Zupełnie
jakby coś się w nim zatrzymywało. Ale to niemożliwe, bo przecież właśnie wtedy
słyszałem tę melodię jaka w nim brzmi.
-Myślę, że z nim coś
nie tak –stwierdziła pewnego dnia Lorien.
Spojrzeliśmy na nią zaskoczeni. Po raz
pierwszy od dłuższego czasu spędzaliśmy czas ze sobą, siedzieliśmy w basenie
fontanny w ogrodzie. Dzień był upalny, więc teraz –pod wieczór- woda była
cieplutka, w sam raz na kąpiel.
-Co masz na myśli?
–zapytałam ostrożnie. –O kogo ci chodzi?
-O niego przecież, o
Karena.
Odpowiedziała tak, jakby to było oczywiste.
Isztar też nie wyglądał na zdziwionego. Też zauważyli?
-Kto jak kto, ale ty
powinieneś to zauważyć Shere –powiedział spokojnie. –Przecież żyjesz z min dość
dobrze. Nie spostrzegłeś może czegoś dziwnego Bursztynowy Kocie?
Nie wiem czemu powiedziałem
to co powiedziałem.
-Nie. Co masz na
myśli?
Możliwe, że czułem się zagrożony wyrzutem
w ich głosach. Choć mieli chyba prawo. A może nie chciałem przyznać, że moja
„idealna” przyjaźń chwieje się lekko, nawet przed samym sobą?
-Mam na myśli to, że
naszła go chęć na szperanie w bibliotece –odpowiedział . –I na wybieranie
książek o dość oryginalnej tematyce. Przynajmniej ja nie mam ochoty studiować
po nocach medycyny i fizjonomii umysłu jednostek, jednostek niedojrzałych
psychicznie.
-Dzieci? –zgadywałem.
-Brawo Kocie.
-Czyta też bajki
–dodała Lorien.
-Co w tym złego?
-Nic –westchnęła.
–Ale jeśli czyta się je z zapałem maniaka... Poza tym on dziwnie się wyraża,
jakby nie mówił bezpośrednio do ciebie, i język jakim to robi...
-Jaki? –zapytałem ze
złym przeczuciem ciążącym na sercu. –W końcu przeszedł na wasze fale?
Intelektualiści?
Teraz to ja im zrobiłem
wymówkę. Nie mają prawa się mnie czepiać.
-Aż za bardzo –Isztar
wyszedł z wody. –Ostatnio ucięliśmy sobie pogawędkę filozoficzną. Powinien
nauczać na katedrze, zamiast ojca.
Jego śladem wyszliśmy również, zaczęło
robić się chłodno. Zawinęliśmy się w olbrzymie ręczniki jakie mama, między
innymi, dostała dawno temu w posagu. Były równie ciepłe i puchate, co pierzyny.
-Nie widzę nic złego
w tym, że on chce czytać -stwierdziłem
chłodno.
Czemu bagatelizowałem to w chwili, gdy w
końcu mogłem opowiedzieć o swoich obawach, tego nie rozumiałem.
Poszliśmy do domu. Ale kiedy wchodziliśmy
po schodach na taras z marmuru...
-Co on...
Stał tam. Na szczycie schodów, oparty o
kolumnę. Założył ręce na piersi i patrzył na nas. Nie potrafię powiedzieć co
takiego było w tym wzroku, bo przecież fiołkowe oczy były takie jak zawsze. Ale
mnie on zatrzymał, jakby te oczy nie były oczami lecz dwoma polerowanymi
kamieniami szlachetnymi. Przeszywały na wylot.
-Karen... –zaczął
Isztar.
Ale nie skończył, bo mężczyzna
najzwyczajniej odwrócił się i odszedł. Jak gdyby nigdy nic, poszedł. Zignorował
Isztara. Zrobiło mi się chłodniej niż po wyjściu z wody.
Nie wiedziałem co o tym myśleć. A
zdarzało się coraz częściej. Ignorował to co mówili Isztar lub Lorien. Jakby
ich słowa go omijały. Coraz częściej zdarzało się, że po prostu stawał gdzieś i
obserwował nas. Rodzice nie zauważali nic szczególnego, dla nich nie był ważny
dopóki nie musiał czegoś przynieść lub odnieść, a wobec nich zawsze był
normalny i grzeczny. A my nic im nie mówiliśmy. Co można było powiedzieć?
Przynajmniej na mnie jeszcze zwracał
uwagę. Bawił się ze mną nadal. Ale już inaczej.
Nadal był we wszystkim najlepszy, ale...
Teraz dopiero to zauważałem, bardzo dobitnie docierało to do mojej świadomości.
Nie potrafiłem wygrać z nim w jakiejkolwiek z gier. Nie pozwalał mi.
Mówiłem wiele razy, że mnie to
irytuje.
-Musisz się po prostu
bardziej starać –odpowiadał zawsze z tą rozbrajającą życzliwością. –Będziesz
coraz lepszy i w końcu kiedyś mnie pokonasz. Chęć rywalizacji to źródło rozwoju.
Nie ważne co chciał przez to
powiedzieć, mnie to zaczęło denerwować.
Nie okazywałem swoich obaw. Isztar i
Lorien postanowili chyba przybrać jego taktykę i również go ignorowali. Ja nie
mogłem, mnie on obchodził. Choć nie zawsze byłem pewien, czy dzieje się to też
w drugą stronę.
Koniec. Nienawidzę go. Nienawidzę! Nie
chcę go więcej oglądać! Po tym co dziś...
W końcu zdecydowałem się żeby z nim
porozmawiać. Może gdybym spokojnie zapytał co się dzieje, odpowiedziałby mi i
wszystko wróciłoby do normy. Miałem taką nadzieję.
Poszedłem do niego. Był w bibliotece –jak
zwykle ostatnio. Na stole przed nim leżały jakieś papiery i zwoje, które
studiował z uwagą. Patrzyłem na niego długi czas nim zdecydowałem się zacząć
rozmowę. A on zdawał się mnie nie zauważać, notował coś co chwilę na czystych
kartkach.
-Karen –zacząłem
niepewnie.
Nie usłyszał. Powtórzyłem głośniej,
mruknął coś i na chwilę podniósł na mnie wzrok.
-Czy wszystko...
–zająknąłem się. –Czy coś jest nie tak? Jeśli tak, to możesz powiedzieć.
Spojrzał na mnie tak jakbym
mówił coś dziwnego, jakbym sam był dziwny.
-O co ci chodzi,
Shere? –zapytał z nieskończonym spokojem, ale jakby siebie. –Jestem trochę
zajęty...
-O twoje zachowanie
–szedłem dalej ostrożnie. –Dziwi nas trochę, że prawie ciągle czytasz. Nie
powinieneś ignorować ich, Lorien i Isztara. Niepokoi mnie to jak się
zachowujesz, że zdajesz się nie słyszeć... robisz się obcy. Martwię się trochę
o ciebie, jeśli coś jest nie tak lub czymś cię uraziliśmy, to możesz mi o tym
powiedzieć. Jeżeli...
Urwałem. Bo on wcale na mnie nie
patrzył, czytał te papiery i coś zapisywał. Zdawał się w ogóle nie słuchać tego
co mówiłem.
-Karen. Czy ty
słuchasz tego co mówię? –nie słyszał mnie, dopiero gdy potrząsnąłem go za ramię
- Karen!
Wstał tak nagle, że aż się przestraszyłem.
Jego głos też nie był taki jak zwykle.
-Przepraszam
Bursztynowy Kocie, ale jestem bardzo zajęty. Mógłbyś dzisiaj iść i marnować
czas swojego rodzeństwa?
Przez pierwsze chwile nie wiedziałem jak
się mówi i porusza. Byłem kompletnie niezdolny do wypowiedzenia jakiegokolwiek
słowa... A potem... nawrzeszczałem na niego. Wykrzyczałem mu w twarz rzeczy
jakie normalnie nie przyszły by mi nawet na myśl. Żeby sobie tam siedział, w
tych książkach, dopóki nie zardzewieje. Że nie ma problemu z tym, bo jeszcze
jedna zabawka w tym domu to nic niezwykłego. Bo on jest zabawką. Niczym innym,
tylko zabawką, którą sobie ciotka stworzyła dla rozrywki i pewnie, że się jej
znudziła, to ją nam oddała.
Wtedy odezwał się, cicho, ale takim
poważnym tonem, jakim ciotka mówiła.
-Krzyk nie jest dobrą
metodą rozładowywania emocji, a jeśli już to trzeba myśleć nad tym co się mówi.
Tylko dzieci tak się zachowują, bardzo małe dzieci.
-Skąd możesz wiedzieć
jak się zachowują?! Jak ja się zachowuję? Domyśliłeś się?! Nie, raczej
przeczytałeś, bo ty nie potrafisz myśleć! Czekam chwili kiedy ci od tego czytania oczy popękają, albo coś
innego co jest w tobie ze szkła!
Wyszedłem trzaskając drzwiami tak, że o
mało co nie wyleciały z futryn.
Mam go szczerze dosyć. I nie żałuję tego
co mu wykrzyczałem, czułem się oszukany -jakbym dostał w twarz od najlepszego
przyjaciela. Nawet nie wiem czemu płakałem przez pół nocy.
Jednak wolałbym dostać w twarz.
...żeby móc go jeszcze bardziej
nienawidzić...
Unikałem go od tej chwili jak tylko
mogłem. Nawet brat i siostra byli tym zdziwieni, ale nie powiedziałem im
dlaczego. Starczyło mi jak go widziałem przy posiłkach i miałem ochotę nie jeść
nic.
Rodzicom nic nie powiem, to moja sprawa,
zresztą i tak nic by to nie dało.
-Wiesz może, kochanie
o co ostatnio Karen mnie zapytał? –zwróciła się do mnie pewnego razu mama.
-Nie chcę nic o nim
wiedzieć –warknąłem i wyszedłem.
Zdziwili się tym. Co też napadło ostatnio
ich syna?
-A o co zapytał?
–zainteresował się mąż.
-Wyobraź sobie,
zapytał: „Czy żeby mieć dzieci i żeby je wychować wystarczy miłość?”.
-Ciekawe kochana. Co
mu odpowiedziałaś?
-Że potrzeba też
anielskiej cierpliwości.
Zaśmieli się cicho. Tak, to jest
najbardziej potrzebne.
On się robi bezczelny. Co jakiś czas
wchodzę do swojego pokoju i zastaję idealny porządek. Mama wypiera się jakoby
zlecała komuś zrobienie tego, więc kto zostaje? Nie będę rozmawiał z nim na ten
temat, bo i tak nie będzie słuchał.
Poza tym uparł się, żeby to przy mnie stać
w czasie posiłków i mi podawać wszystko, zanim poproszę o to kogoś innego. Mam
tego dosyć. Jak chcę wyjść do miasta to rodzice każą mi iść z nim, a on zawsze
ma wtedy czas –niezwykłe.
I tak nadal się do niego nie odzywam i
nie mam zamiaru zmienić tego postanowienia. On też trzyma język za zębami.
Czemu czuję się tak dziwnie? Przecież to
nie moja wina. To nie ja powinienem pierwszy przepraszać tylko on. To on
pierwszy mnie zranił, zlekceważył mnie, ja chciałem wtedy pomóc. Nie powinienem
wcale tęsknić za zabawą z nim. Bo przecież on wcale nie był moim
przyjacielem...
Jego bezczelność rośnie. Wczoraj wieczorem przyniósł mi do pokoju szklankę
mleka i powiedział żebym wypił przed snem. Nie mam zamiaru tego robić, nie
cierpię mleka. Nie wypiłem go.
To się powtarza co wieczór. Ani matka,
ani ojciec nie kazali mu tego robić, a on co wieczór przynosi mi szklankę mleka
i każe wypić. To dziwactwo. Nie zabronią mu tego, ponieważ mama uważa, że to
dobry pomysł i przyda mi się to, skoro mleka na co dzień nie piję. Denerwuje
mnie to, nie mam zamiaru zmieniać upodobań „bo jemu się tak zachciało”. Co rano
odnoszę je z powrotem do kuchni.
Zniosę ten cyrk z mlekiem, ale Karen ma
chyba niewyczerpalne poczucie humoru. Nie mogę się ruszyć, żeby go gdzieś nie
spotkać. Zdaje się, że nie ma chwili kiedy on na mnie nie patrzy. Co bym nie
robił to zawsze stoi w pobliżu i patrzy. Isztar i Lorien też to zauważyli, też się lekko niepokoją.
Nie mam zamiaru z nim rozmawiać, ale
nadejdzie chwila kiedy powiem mu co o tym myślę.
Już prawie zasnąłem, gdy przyszedł.
Odkręcił lampę przy moim łóżku i postawił na stoliku szklankę mleka. Ale tym
razem nie odszedł, tym światłem z premedytacją mnie rozbudził. Usiadł na
krześle obok łóżka.
Nie mam zamiaru pytać czego chce. Niech
sobie siedzi, ja idę spać.
-Wypij mleko –odezwał
się nagle. –Wiem, że nigdy nie piłeś.
-Masz zamiar mnie
pilnować? –warknąłem nim zdążyłem się powstrzymać.
Odwróciłem się do niego plecami i
starałem się zasnąć.
-Wypij, to zdrowe
–odezwał się znów.
A ja znów warknąłem.
-Nie lubię mleka.
-Dzieci powinny pić
mleko. Wypijesz to grzecznie, to potem wybierzesz bajkę, jaką mam ci
przeczytać.
Aż usiadłem. On patrzył poważnie i nic
nie wskazywało na to żeby żartował sobie ze mnie.
-Powtórz to
–nakazałem.
Podniósł ze stolika książkę i pokazał mi
okładkę. Zbiór Baśni. Powtórzył ze spokojem.
-Przeczytam ci bajkę.
Ale najpierw wypijesz mleko.
Nie, tego już za wiele. Stanowczo za
wiele. Zniosę gdy zachowuje się dziwnie, ale kiedy otwarcie ze mnie kpi...
Teraz powiem matce co sądzę o podarunku od ciotki i Maskotka wróci do zamku w
trybie natychmiastowym.
Zeskoczyłem z łóżka.
-Doigrałeś się
Karen...
Zbyt byłem zaskoczony tym, że chwycił
mnie za ramię i pchnął z powrotem na łóżko, żeby uświadomić sobie w pierwszej
chwili, że zaciśnięte palce sprawiają ból.
Przysunął mi do twarzy szklankę i jeszcze
bardziej zacisnął palce. Wiedziałem, że jest niezwykle silny, ale nigdy nie
wykorzystał jeszcze tej siły wobec mnie.
-Pij!
Nakazał to. Nigdy nie podnosił głosu, a
teraz nakazywał mi. Fiołkowe oczy wcale nie były łagodne.
Posłusznie wypiłem mleko, co do kropelki.
Nawet mi przez myśl nie przeszło protestować. Nie wiem czy byłem bardziej
zdziwiony, czy wystraszony.
-Teraz leż –pociągnął
mnie na poduszkę i nakrył kocem pod samą brodę. –Słuchaj i nie przerywaj!
Nie mogłem nawet drgnąć pod jego
spojrzeniem, a co dopiero coś powiedzieć. Wrócił na krzesło, otworzył książkę i
zaczął czytać. Wcale nie kpił, dopóki nie zasnąłem przeczytał chyba ze trzy
baśnie, spokojnym monotonnym głosem. Co chwila patrzył na mnie, czy słucham.
Zaczynam się go bać.
To się znów powtarza. Co wieczór czyta mi
bajki dopóki nie zasnę i pilnuje żebym pił mleko. Nie chcę się do tego
przyznawać, ale chyba boję się go.
W końcu. Ciotka wróciła. Wczoraj
przysłała gońca z wiadomością, że tydzień temu powróciła do zamku i, że byłaby
szczęśliwa gdybyśmy odesłali do niej Karena. Ojciec wyraźnie odetchnął, nigdy
do końca nie ufał wynalazkom ciotki Teshyar. Dobrze, że w końcu odchodzi z tego
domu.
W liście jest napisane, że ciotka chętnie
przyjęłaby moje odwiedziny. Nie wiem dlaczego nie całej rodziny tylko mnie
jednego. Ale może to nawet dobrze, chciałbym z nią porozmawiać na temat
Maskotki, poważnie porozmawiać.
Napisała, że odprowadzę jej Karena i będę
mógł zostać przez kilka dni, a potem sama przywiezie mnie do domu, bo musi
spotkać się z mamą. Nawet nieźle, rodzice -po przemyśleniu propozycji i wyrażeniu
mojej chęci wyjazdu -zgodzili się. Ale mimo to niepokoją się trochę. Mi też nie
uśmiecha się podróż w towarzystwie Karena, ale to tylko dzień drogi -jakoś
wytrzymam.
Zamek wcale się nie zmienił w ciągu pół roku
nieobecności ciotki –sprawiał zawsze to samo melancholiczne wrażenie, lekko
posępne. Ale ona sama...
Wybiegła nam na powitanie na schody.
Prawie jej nie poznałem. Upewniłem się dopiero, gdy uścisnęła mnie, swoim zwyczajem, trochę zbyt mocno i pogłaskała
po głowie –również zbyt mocno. Jak ją te sześć miesięcy zmieniło. Była
uśmiechnięta, pogodna, wcale nie widać było tej melancholii, która zwykle
powlekała jej twarz. Włosy koloru płomienia spływały jej po ramionach i plecach
w nieładzie –zawsze nosiła je ściśle spięte i nawet nie przypuszczałem, że mają
tak intensywny kolor. Jej zachowanie w najmniejszym stopniu nie przypominało
ciotki jaką znałem.
Zasypała mnie gradem pytań o rodziców, o
zdrowie rodzeństwa, o ich naukę, i przede wszystkim o mnie samego. Musiałem
przyznać, że dużo lepiej mi się z nią rozmawiało. Tylko czasem dziwiły mnie jej
nagłe wybuchy śmiechu.
Jeszcze nie poruszyłem sprawy Karena, nie
miałem czasu, ciotka gadała jak nakręcona, a jego nigdzie nie było. Zdziwiło
mnie trochę to jak go powitała –rzuciła mu się na szyję i uściskała równie
mocno co mnie. Teraz nie pytała jak się zachowywał, ale mówiła o wszystkim
innym i szybko zorientowaliśmy się, że już bardzo późno. No nic, jutro
porozmawiamy o Maskotce. Poszedłem spać.
Obudził mnie śpiew. To był głos ciotki.
Usiadłem na łóżku. Tak, to był jej głos.
Dochodził z korytarza –śpiewała kołysankę.
Komu mogła ją śpiewać?
Nie jestem ciekawski, ale tym razem nie
mogłem się powstrzymać. Może tym razem też wyjdzie do ogrodu?
Wyślizgnąłem się na korytarz. Nikogo na
nim nie było. Co do... Śpiew słychać dalej. Poszedłem za nim. Na końcu
korytarza są drzwi do małego pokoiku, tam ciotka trzyma swoje rzeźby i obrazy
–te, które nie zmieściły się na ścianach lub nie zostały ukończone. Tam również
zwieszają się z sufitu szklane rurki i kulki, połączone w niesamowite figury za
pomocą nici i haczyków –pokrywają cały sufit. Właśnie stamtąd dochodził śpiew.
Poprawka –co do szklanych zabawek –one
zapełniały teraz cały pokój! Zwieszały się prawie do samej podłogi, jak sople
kolorowego lodu, księżycowy blask wpadał tam przez okno i powoływał do istnienia mgliste poświaty.
Dreszcz mnie przeszedł, pokój był pusty. Nikogo w nim nie było, a śpiew wciąż
brzmiał w powietrzu. Czy ze mną jest coś nie tak?
Ale chwila... Tam są drzwi? Po drugiej
stronie szklanej pajęczyny, na przeciwległej ścianie. Tam, jak pamiętałem,
kiedyś stała szafa.
Okazało się, że w zamku istnieje miejsce,
o którym jeszcze nic nie wiedziałem. To podziałało na mnie jak magnez, tym
bardziej, że to tam najwyraźniej musiała być ciotka. Co tam może się znajdować?
Jak zadziwiłbym Lorien gdybym jej powiedział, że znalazłem tajemniczą komnatę?
Żeby dojść do drzwi trzeba było się
jednak nieźle namęczyć. Nie chciałem zostać usłyszany, a było to prawie
niemożliwe jeśli miałbym przejść między tymi szkłami. Cieszyłem się, że nie
miałem postawy Isztara i byłem dość niski, ale i tak zadanie jakie sobie
postawiłem wymagało niemałej zwinności.
Śpiew nagle ucichł. Zatrzymałem się gwałtownie, potrącając
konstrukcję przypominającą smoka, i wywołując głośne brzęczenie szkła. Zmarłem.
Jeśli teraz mnie ciotka zobaczy... Ale nikt nie otworzył drzwi. Gdy już brzęk
ucichł, jedynym odgłosem jaki słyszałem było bicie mojego własnego serca. Chyba
w całym pokoju było je słychać. Może tam są inne drzwi?
Za drzwiami były schody. Całkiem ciemne,
ale na szczycie widziałem światełko. Nie miałem zamiaru wracać znów przez ten
szklany labirynt, przynajmniej nie zerkając na to, co tam się kryło. Wszedłem w
ciemność.
Schody były krótsze niż mi się zdawało,
prowadziły chyba na trzecie piętro, poddasze. Kończyły się innymi drzwiami,
przez szczeliny w futrynie przeciskały się snopy złotawego światła. A jeśli tam
znajduje się coś czego nie powinien nikt oglądać?
A co takiego mogłoby tam być? Przecież
ciotka nawet muchy by nie skrzywdziła, to pewnie jeszcze jedna biblioteka lub
graciarnia.
Odetchnąłem i lekko pchnąłem drzwi. Chyba
były dość stare, bo zaskrzypiały głośno.
Przez chwilę mrużyłem oczy przed
blaskiem, którego źródłem był granitowy kominek. O rany..
-Shere?
Ciotka siedziała w fotelu przy kominku,
na jej kolanach leżała otwarta książka, za fotelem stał Karen. Komnata była
całkiem duża, w jednym jej rogu stało olbrzymie łoże z baldachimem.
Nie obchodziło mnie to na razie, patrzyli
na mnie.
-Co się stało, Kocie?
–zapytała. –Nie mogłeś spać? Co tu robisz?
-Ja... Ja nie...
–zdawałem sobie sprawę z tego jak czerwone robią się moje policzki, ale nic nie
mogłem na to poradzić. –Myślałem... Chciałem tylko...
Zaśmiała się miękko, ku mojemu
zdziwieniu, zawtórował jej Karen.
-Ależ on ślicznie
wygląda, gdy jest zakłopotany –nie powiedziała do kogoś konkretnego. A potem zwróciła
się do mnie. –Ciekawski jesteś, co Kocie?
Wymruczałem przeprosiny, patrząc w
podłogę. Znów się śmiali.
-Nie przepraszaj
–rzuciła łagodnie. –Jeśli już tu dotarłeś, to przynajmniej możesz się
rozejrzeć.
Zatoczyła ręką półkole wokół fotela.
Jakiś dziwny ten gest mi się wydał, niepewny i jakby zwolniony.
Długo stałem jeszcze bez ruchu. Do chwili
gdy ciotka wróciła wzrokiem do lektury, a Karen zaczął patrzeć na coś innego.
Wtedy dopiero rozejrzałem się niepewnie. Ściany komnaty obite były gobelinami
-wydawały się bardzo stare- na których widniały nieznane mi symbole. Nie było
tam żadnych mebli z wyjątkiem fotela ciotki i łoża... Łoża, na którym ktoś
spał.
Spojrzałam uważniej.
Tam ktoś leżał. Widziałem zarys sylwetki
przez cienką tkaninę baldachimu.
Przecież w zamku nie mieszkał nikt
prócz...
Drgnąłem, gdy usłyszałem jego głos.
-Zobacz jeśli chcesz,
nie obudzisz go.
Go? Kogo?
Podszedłem powoli do łoża. Nie słyszałem
oddechu, może przez to, że ogień głośno trzaskał na kominku. Odgarnąłem
powolutku zasłonę...
Nie wiem czy głośno krzyknąłem. Nie
obchodziło mnie to. Nie w chwili gdy spojrzałem na... samego siebie!
Nie mogłem się poruszyć, nawet drgnąć. To
co leżało w łóżku, z głową na miękkiej poduszce, przykryte lawendową kołdrą...
to miało moją twarz!
Czułem się jakbym patrzył w lustro. To
przecież moja twarz. Moje rude włosy okalające ją i spływające na ramiona.
Gdyby otworzyło oczy, byłem pewien, że byłyby zielone i lekko kocie –jak moje.
Jedynym co zrobiłem było szarpnięcie kołdry i odsłonięcie reszty.
Boże... Moja sylwetka, drobna i
niewysoka. Nawet to w co było ubrane, było tym co ja miałem w tej chwili na
sobie. Identyczne. Jedyną różnicą było to, że było blade, białe jak śnieg. I
nie oddychało. Nie poruszało się.
Dłonie złożone na piersi, uniosłem jedną
–była chłodna i lekka –i przyłożyłem do swojej. Nie... Nie do tego stopnia. Nie
może być aż tak podobna! Linie na jej powierzchni muszą się różnić od moich.
Nie różnią się.
Duszno mi się zrobiło. Cofnąłem się
chwiejnie. To musi być sen...
-Co to... Co to jest?
–zdołałem wyszeptać.
Ciotka nawet nie podniosła głowy,
czytała. Karen patrzył na mnie, ale nic nie powiedział. Minął mnie i pochylił
się nad... tym, żeby to okryć.
-Ciociu... Ciociu!
–przyklęknąłem przed nią. –Ciociu co to jest? Wytłumacz mi to! Ciociu!
Podniosła wzrok.
-To Sharay –położyła
mi dłoń na głowie. –To mój syneczek. Prawda, że piękny?
-Syneczek...?
Przecież syn ciotki... On nie żyje od
lat.
-Ciociu... przecież
on... czemu on wygląda jak...
Miałem w głowie mętlik i wrażenie, że
jeślibym tylko chciał wstać, to zaraz bym się przewrócił. Czemu ciotka uśmiecha
się w ten sposób? Czemu jej oczy są zamglone? Jak u...
-Wstań.
Podniósł mnie na nogi i przytrzymał. Jego
twarz też wyglądała inaczej niż zwykle. Zupełnie jakby on wiedział najwięcej z
tego wszystkiego.
Wiedział.
-Ty jesteś wzorem
–powiedział spokojnie. –Jest identyczny, w każdym calu taki jak ty.
Zachwiałem się. Przytrzymał mnie mocniej.
-Jak to...
identyczny? Czemu? Jaki syneczek...?! Syn ciotki zgin...
-Cicho!
Krzyknął... na mnie? Był zupełnie inny
niż kiedykolwiek, fiołkowe oczy paliły wzrokiem. Ciotka nie patrzyła, zdawała
się nie słyszeć.
-Ciociu, co to ma
znaczyć...
-Nie bój się
–odpowiedział za nią. –Nie podnoś głosu na nią. Teshyar długo pracowała nad
nim, nie psuj wszystkiego, gdy w końcu jest gotowy.
-Karen, puść...
-To jej
najwspanialsze dzieło –patrzył na łoże.
A więc to też była lalka? Sztuczne
stworzenie... Jak Karen? Ale po co...
-To jest jej dziecko
–odpowiedział na pytanie, które dopiero miałem zadać. –Potrzebowaliśmy
ludzkiego wzoru żeby mieć jakieś odniesienie. Teraz jest już prawie ukończony.
-Więc dlatego...
Pokręcił głową. Czy mi się zdawało, czy
uśmiechnął się lekko?
-Nie całkiem. To był
w pewnym sensie kurs szkoleniowy, chciałem zobaczyć jak to jest z dziećmi.
Musiałem dowiedzieć się co jest potrzebne, żeby cię wychować, jak to jest
wychowywać dziecko. Poza tym, trzeba było sprawdzić twoje odruchy i
przyzwyczajenia, zapoznać się z psychiką.
Więc po to była ta cała wizyta. Temu
służyło obserwowanie mnie i reszty, czytanie tych książek, dziwne pytania.
Zachowanie opiekunki. I bajki.
-Ale czemu ja...
–wyjąkałem.
Teraz uśmiechnął się do mnie, mrużąc
fiołkowe oczy, dotknął mojego policzka palcami.
-Bo jesteś jej
ulubionym siostrzeńcem, jedynym dzieckiem jakie chcemy wychowywać. Jakie ja
chcę mieć.
-Ty?
-Sharay miałby teraz
szesnaście lat –to był głos ciotki. –Był taki śliczny.
Odłożyła książkę. Minęła nas z nieobecnym
wzrokiem. Usiadła na skraju łoża i przyglądała się kopii mnie. Gładziła ją po
głowie i mruczała coś.
Czy ona już do końca straciła rozum?
-Karen puść
–powtórzyłem, zrobiło mi się słabo. –Ja muszę... wyjść. Muszę pomyśleć...
Po pierwsze muszę się obudzić. Bo to
przecież niemożliwe.
Otworzył okno i posadził mnie na szerokim
parapecie. Tak, świeże powietrze, to jest potrzebne. Pomoże zebrać myśli. Rany,
ależ tu wysoko.
-Jakim prawem...
–rozpocząłem. –Nie pytając o zgodę mnie, ani rodziców...
-To było zbędne
–odpowiedział.
To mnie ożywiło. Wzbudziło dawną złość na
niego, która pomagała ukryć strach.
-Zbędne? A jeśli
powiem, że się na to nie zgadzam? –rzuciłem wyzywająco. –Że nie chcę oglądać
lalki z moją twarzą? Nie wydaje mi się to dobrym żartem, ani z jej strony, ani
z twojej. To nie będzie żyło.
-A to czemu?
Zamilkłem, ten ton głosu...
-To nie jest żart,
Shere. Teshyar pracowała nad nim dwa lata, włożyła w tę pracę dużo trudu.
Więcej niż w tworzenie mnie. Staram jej się pomagać i całą duszą pragnę żeby
jej się powiodło, dla niej to wiele znaczy –więc i dla mnie. Nie widzę powodu
dla jakiego miałbyś mieć coś przeciwko... dla jakiego miałbyś –mieć- prawo-mieć
coś przeciwko.
Wyzywał mnie do riposty, żebym
odpowiedział tak jak wtedy. Bałem się go, on był kimś innym niż zawsze
sądziłem, patrzył na mnie zupełnie inaczej niż zawsze. Dlatego zeskoczyłem z
parapetu, i dlatego podniosłem głos –żeby ukryć lęk.
-Jakie prawo? Takie,
że to moje ciało! Nie będę żadnym wzorem! Bez mojej wiedzy je stworzyła,
identyczne –myślisz, że będzie mi się podobało jak on będzie się kręcił po
zamku?! Jak ty byś się czuł? Mam prawo do pretensji, nikt mnie o nic nie pytał.
Mówisz, że masz duszę –jak dacie ją ciału, które będzie tylko kopią? To
niemożliwe!
Ale coś było takiego w jego wzroku, co
kazało mi przerwać, pomyśleć chwilę. I zadrżeć.
-To możliwe
–powiedział, tak spokojnie, patrząc na mnie uważnie. –I po to tu jesteś, ty w
tym pomożesz.
-Nie –wykrztusiłem,
cofając się o krok. –W niczym nie mam zamiaru pomagać...Ciociu.
Podniosła wzrok, zamglony i nieobecny.
-Ciociu, ja chcę
wracać do domu. Chcę wracać rano!
-Dlaczego? –mruknęła.
–Nie podoba ci się Sharay? Będziesz mógł się z nim pobawić jak się obudzi. Nie
pomożesz nam go obudzić?
Ciotka... Zwariowała... Boże.
-Pomoże go obudzić
–odezwał się Karen, chwytając mnie za ramię. –Pomoże nam Teshyar. Prawda,
Shere?
-To boli, puść! W
niczym nie pomogę. Au!... Nawet nie wiem...
-Proste Kocie,
nauczysz go jak się żyje. Zostaniesz tu kilka dni i nauczysz to ciało jak się
poruszać, jak mówić i jak myśleć.
-Ale ja nie... nie
potrafię. Ciociu powiedz mu... Aua!...
-To nic wielkiego, na
jakiś czas pożyczymy twoją duszę. Lub raczej to ty pożyczysz jego ciało...
-Karen.
Musiał urwać widząc moją twarz. To... To
było przerażenie.
-Ty nie mówisz
poważnie... Daj mi odejść do siebie.
-Jestem poważny,
Shere. Nie mamy kilku lat czasu na czekanie, aż dusza wykształci się sama –jak
u mnie. To najszybszy sposób, myślę, że najlepszy.
-Ty myślisz...?
Nie było sposobu na rozgięcie palców
zaciśniętych na ramieniu, trzymały żelaznym uściskiem. Czego oni chcą ode mnie?
Przecież nie można pożyczyć duszy... Oni są chyba szaleni obydwoje.
-Ona ma magię
–wyszeptał. –Nawet nie wiesz jaką mocą włada. A nie mogła pomóc tym, których
kochała, nie mogła utrzymać szczęścia. Ma prawo odzyskać je teraz, dzięki mocy
i miłości, i szczypcie pomocy.
Patrzy na ciotkę. To jest niemożliwe,
nie mogę widzieć w jego oczach miłości...
-Jak myślisz?
Nie myśli. Nieprzytomni nie odpowiadają.
Jasno. Ciepło.
Powoli otworzyć oczy, wrócić do
rzeczywistości...
Żeby zerwać się z krzykiem.
To
nie sen. To nie był sen! Ta lalka leży obok niego.
Ale teraz zdaje się poruszać... Oddycha.
I już nie jest tak blada, policzki nabrały różanej barwy, skóra wydaje się być
cieplejsza. Zadziwiające, bo przecież w tym ciele nie ma ani kropli krwi.
Nie mogłem oderwać wzroku od niego. Pierś
unosiła się miarowo, słyszałem cichy oddech. Nie mogłem się powstrzymać
–przyłożyłem ucho do tej piersi. Usłyszałem odgłos pozytywki, głośniejszy i
wyraźniejszy niż u Karena. Niezwykłe, tak podobny...
Otworzył oczy!
Nie przeliczyłem się, były zielone jak
moje, tylko jakieś takie mgliste. Ale widział mnie. Patrzył na mnie, gdy
zeskakiwałem na podłogę. Usiadł.
Ożywili go. Ale chyba nic ponad to.
Zszedł z łoża. Porusza się nawet tak jak
ja. To dziwne uczucie –patrzeć na samego siebie. Idzie w moją stronę, wyciągnął
dłoń... Nie, nie chcę mieć z tym nic wspólnego!
-Nie podchodź do
mnie! –warknąłem.
To nie potrafi mówić, wydało tylko jakiś
nieartykułowany dźwięk. Ale posłuchało, zatrzymało się. Patrzyło na mnie, tak
dziwnie przechylając głowę w bok, a ja nie mogłem drgnąć. Ten wzrok, to
spojrzenie było takie puste, nieme. Lalka –zrozumiałem znaczenie tego słowa
–Maskotka, nie posiada duszy, można by zrobić z nim wszystko, a on nawet nie
powie słowa. Bo nie może mówić. Nie myśli.
Ja miałbym temu zapobiec? Dać duszę temu
ciału? Co powiedział Karen, że mam swoją pożyczyć?
Podeszło do okna i spojrzało na słońce.
Rozległ się znów ten odgłos, śmiał się.
Pożyczyć? Żeby było moją wierną kopią?
Tylko w ten sposób się teraz liczę, jako wzór dla lalki?
To bolało, ta świadomość, że nic się
więcej nie znaczy. Że nigdy nie miało się najlepszego przyjaciela. Że to było
tylko „szkolenie”. Że tyle nerwów kosztowało mnie szaleństwo ciotki, tyle łez.
To już nawet nie złość, nie pretensje.
Nie potrafiłem dokładnie określić tego co kazało mi położyć dłoń na jego
ramieniu, objąć go...
Nie patrzyłem jak spada. Dość, że
słyszałem jego głuchy upadek i trzask. To tylko lalka. To nie żyło naprawdę.
Przez niego tyle razy płakałem –on stał za zachowaniem Karena. Nie powinienem
żałować kilku kawałków jedwabiu i kilku mosiężnych blaszek.
Ale nie mogłem się uśmiechnąć. Nawet
wtedy, gdy do komnaty wpadł Karen, nie mogłem zmusić się do tryumfalnego „To
nie będzie żyło”.
Chwycił mnie za ramiona i mocno mną
potrząsnął.
-Co się stało?! Coś
ty zrobił?! –krzyknął.
Nie obchodziło mnie już to. Czułem się
bardzo zmęczony. Mogłem tylko wyszeptać.
-Czy teraz mogę
wrócić do domu?
A on... On zaczął się śmiać. Przez
chwilę śmiał się gorzko, odgarnął mi grzywkę z oczu.
-Jak ty to sobie
teraz wyobrażasz? –zapytał cicho i łagodnie. –Jak mógłbyś wrócić do domu skoro
już w nim jesteś?
O czym on mówi?
-Ja chcę do domu...
–powtórzyłem. –Nie jestem już potrzebny, więc...
-Po tym co zrobiłeś?
Chcesz wracać? Boże, sam nie wiesz... Chociaż –jego wzrok się zmienił,
uśmiechnął cię… dziwnie. –Może to i nie takie złe, patrząc na to z drugiej
strony. Przywiązałem się już nieco do ciebie.
-Nie możecie mnie
zatrzymać –szarpnąłem rękoma. –Chcę wracać do domu, nic nie poradzę na to, że
wasza zabawka rozleciała się...
Znów się śmiał. Niepokojąco, jakbym o
czymś nie wiedział. O czymś bardzo ważnym.
-Nie rozumiesz chyba
–przycisnął mnie nagle do piersi.
–Syneczku, nie domyślasz się? Po tym co ci mówiłem?
-Puszczaj! Nie jestem
żadnym twoim syneczkiem...
Chyba, że... Mówił coś o duszach. Ale
przecież nie może...
Zaciągnął mnie do okna. Przechylił przez
nie.
-Spójrz, zobacz go.
Nie chciałem spojrzeć. Nagle poczułem jak
robi mi się gorąco –to strach. Nie spojrzę.
-Zobacz.
-Nie!
Wyrwałem mu się i cofnąłem od okna, jak
najdalej od okna. Żeby nie widzieć plamy krwi na trawie wokół ciała...
Ale nie dał mi uciec, złapał mnie za nadgarstek
i szarpnął z powrotem. Poczułem ból ma wewnętrznej stronie dłoni, choć nawet
nie ból –coś jak lekkie uszczypnięcie. Przycisnął moje plecy do siebie i
podsunął mi pod oczy tę dłoń.
-Patrz –nakazał
łagodnie. –Patrz syneczku, Sharay. Mój Bursztynowy Kocie. Zrozum w końcu.
Nie puścił. Nie puści, dopóki ja nie
otworzę oczu i nie spojrzę. A ja tak bardzo nie chciałem ich otworzyć, żeby nie
zobaczyć tego. Tego co było pod skórą. Tak bardzo nie chciałem tego zrozumieć.
-Karen!
Wbiegła ciotka. Od razu pobiegła do okna
i wyjrzała przez nie. Zachwiała się z jękiem. Odwróciła do nas.
-Coś ty zrobił...
–jęknęła. –Jak mogłeś? Przecież twoja matka...
-Matka Shere
–przerwał jej Karen. –Jego matką jesteś ty. To twój... nasz Sharay.
-Nieprawda...
-Prawda –pogłaskał
mnie po głowie. –Nie ma już Shere, leży tam, na trawie.
-Nieprawda...
-To patrz!
Tym razem nie zdążyłem odwrócić wzroku.
Nie... To niemożliwe... To nie może być
to...
-Myślisz, że damy
radę go wychować? –zapytała kobieta.
-Oczywiście Teshyar
–odpowiedział. –Znajdziemy nowe miejsce, tam wszystko się uda.
-A co z ciałem? Co z
Shere? Moja siostra chyba się załamie.
-Ona ma jeszcze
dwójkę dzieci, a my tylko jedną szansę.
Podszedł do okna, ciągnąc dziecko za
sobą, nie opierało się już, nie miało siły. Uderzył pięścią w parapet. Stary
mur naznaczyła siatka pęknięć. Uderzył drugi raz. Cegły ukruszyły się, kawałki
spadły na trawę, tuż obok stygnącego ciała, w kałużę krwi.
-Wypadł z okna
–powiedział spokojnie. –Cegły nie wytrzymały, gdy się o nie oparł, to był
przypadek.
-A potem wyjedziemy
do Lantrox.
-Tak kochana,
wyjedziemy.
Przytulił obydwoje.
-Będziemy wspaniałą
rodziną, na pewno.
Trzy pozytywki zgrały się w jedną
melodię.