Sam nie wiedział jak się tam znalazł. Nie miał zielonego pojęcia –w
chwili, gdy obudził się na zimnym kamieniu, czując rwący ból nóg; otoczony
ciemnością i ciszą grobu. Zrozumienie i przypominanie zajęło mu nieco czasu i było
w miarę bezbolesne.
Lawina zeszła tak niespodziewanie, że nawet nie miał szansy krzykiem
zaalarmować towarzyszy. Przyjaciół... Pomyłka, było bardzo bolesne.
Kamienie potoczyły się w dół w chwili, gdy już prawie zszedł do tunelu.
Słyszał tylko ich głuchy łomot, jakiś krzyk obił mu się o świadomość... a potem
gwiazdy rozbłysły mu przed oczami i nie było już nic.
A teraz obudził się w kompletnej ciemności, z zakrzepłą krwią na czole i
bólem nóg.
Wejście do tego tunelu było w stoku niemal poziomo ustawione, a sam
tunel niemal pionowy. Kamienie musiały zepchnąć go do środka i zablokować otwór
na górze.
Jeszcze nie panikował.
Najpierw należało oszacować stan w jakim się znajdował. Poza tym... nie
wierzył, by nie można było stąd wyjść, a tym bardziej, że tym co byli na górze,
w chwili zejścia lawiny, nie mogło się nie udać. Udało się, na pewno. Oni muszą
żyć, a on wyjdzie stamtąd.
Na pewno.
Nieciekawie się zapowiada. Ból w nogach nie osłabł nawet na chwilę,
założyłem, że jedna jest zwichnięta, a druga porządnie obtarta –na rozdartej
nogawce spodni wyczułem zakrzepłą krew. Spróbowałem wstać i nie wyszło mi do
końca. Praktycznie to wcale mi nie wyszło –zakręciło mi się w głowie i
spowrotem upadłem na twardą skałę.
Muszę poczekać. Nabrać sił.
Póki co mam powietrze i wiem, że go nie zabraknie, czuję lekki przeciąg.
Zimno mi.
Gdzieś tu powinien leżeć mój plecak, powinien...
Znalazłem go. Leżał całkiem blisko. Po omacku otworzyłem go i wyszukałem
lampę i krzesiwo. Na szczęście była w dobrym stanie, a manierka z oliwą nie
pękła. Na zwiedzanie jaskiń zawsze zabieraliśmy lampy i zapas oliwy. Gdyby
przyszło spędzić w nich więcej czasu. Gdy łaziliśmy po grotach, biegnących pod
wzgórzami, czas tracił na znaczeniu. Dlatego miałem też przy sobie zapas wody i
prowiant.
Lampa dała nieco ciepłego blasku. Przydusiłem ją, by nie marnować
paliwa. Światło, niby nic, a tak wiele.
Rozejrzałem się. Otaczają mnie skalne ściany, przede mną chyba jest
jakiś tunel, a nade mną... Bogowie! Szybko się stamtąd usunąć!
...
Rany, serce skoczyło mi do gardła. Nade mną wisiało kilka ton kamiennego
gruzu. Wiem, bo ten tunel miał kilka metrów do dna, a teraz wystarczyło
podnieść się i wyciągnąć dłoń nad głowę, by dotknąć kamieni. A wszystko to
trzyma się na dobre słowo, wystarczyłoby mocniejsze szturchnięcie...
Tędy nie wyjdę. Nie ma też sensu krzyczeć, żaden głos nie przebije się
przez to wszystko. Trzeba więc szukać innego wyjścia.
W worku miałem kilka kawałków płótna. Jakoś obwiązałem nimi nogi i
czoło. Napiłem się wody –ale tylko łyczek –trzeba ją oszczędzać. Jeszcze jedna
próba ze wstaniem...
No, można powiedzieć, że się udało. Muszę trzymać się ściany, ale na
jednej nodze mogę stać. Uda się... Co to? Coś zwisa z tego miejsca, gdzie przed
chwilą patrzyłem, z tego gruzu... Co to może...
... to jest... jest... bogowie... to dłoń... To jest ręka... Miru!!!
Ciemność poruszyła się, reagując na krzyk rozchodzący się gdzieś w
górze. Słyszała go, jak wodę płynącą podziemnymi strumieniami. Krzyk
przerażenia. Grozy. Spodobał jej się.
Nie wiem dlaczego i jak aż tu się znalazłem. Nie mam pojęcia skąd
wziąłem tyle sił.
Wiem tylko, że nie chcę wrócić w tamto miejsce. Miru... To była ręka
Miru. Do łokcia zwisała z kamiennego sklepienia –przedtem, gdy tam siedziałem,
musiała wisieć wprost nad moją głową. Cała okrwawiona... palce wygięte jakoś
dziwnie...
Nie Miru! Nie Miru!!!
Siedziałem tak chyba jakąś godzinę, kiwając się na boki i mrucząc coś,
łkając.
Miru poszedł z nami po raz pierwszy. Zabrałem go, bo tak mnie prosił.
Miru... miał dwanaście lat, a ja miałem go pilnować! Pilnować!! Tak jak ich
wszystkich... Przecież ja byłem najstarszy, mam szesnaście lat!
Ja ich tu przyciągnąłem...
Już wiem, że poprzednie nadzieje były głupie, były formą obrony... Ale
prawda i tak mnie dopadła. Bogowie...
Ta miękka rączka Miru, rozpoznawalna dzięki miedzianej bransoletce,
którą... którą teraz mam przy sobie. Bo ozdoba zsunęła się z połamanej dłoni i
leżała pod nią, na posadzce. Nie mogłem jej zostawić...
Ja ich tu przyprowadziłem. Ja! Żeby pokazać im nowe groty...
Czyli to przeze mnie? Miru i Arka, i Mia... wszyscy... przeze mnie...
oni...
Nie żyją! Nie żyją przeze mnie! ...ja ich zabiłem?
Tam jest ciepło. Tam jest światło. Nie chce światła, nie chce... Ciepłe
życie siedzi tam i wydaje z siebie ten przepojony rozpaczą odgłos. Płacz... Ciepłe
życie. Cieplutkie. Pachnie krwią i strachem –rosnącym z każdą chwilą.
Ciemność poruszyła się znów. Gęsta i połyskliwa.
Życie podnosi się i opiera o ścianę. Promieniuje od niego ból –Ciemność
czuje to jak pajęczynę fioletowych niteczek. Zanurzyć się w nią i wchłonąć
wszystko co ze sobą niesie. Zmieszać się z nią. Tak, życie cierpi. Idzie
gdzieś.
Ciemność, po raz pierwszy od wieków, oderwała się od skalnych występów
-i ciszej niż cisza, sunęła za życiem.
Nic nie da takie siedzenie i dołowanie się. Zamknąłem ból w najgłębszej
części duszy i nie pozwolę mu przez jakiś czas wyjść. Nie, dopóki stąd się nie
wydostanę.
Bo przecież się wydostanę. Muszę.
Bransoletka Miru jest lodowata, gdy trzymam ją w palcach. Nie wiem po co
ją niosę. Takie pamiątki niosą ze sobą tylko mrok.
Powoli, jakby bezwolnie, rozluźniłem palce i pozwoliłem, by ozdoba
wysunęła się z nich. Tylko cichutki brzęk za plecami.
Żegnaj Miru.
Ciepłe życie śpi chyba –nie porusza się i oddycha lekko. Ciemność
obserwowała je z bezpiecznej odległości –gdzie światło jakie niosła ze sobą ta
istota, nie mogło jej zranić.
Obserwowała je od długiego już czasu, a mimo to ciągle było mało. Nie
ośmieli się podejść bliżej, boi się blasku... ale tak ciągnie ją do tego
ciepła, do wypełnionego nim ciała. To się nazywa ciało, tak? Więc Ciemność
chciała zbliżyć się do tego ciała i przyjrzeć mu się dokładniej.
Teraz już wiedziała, że to ciało posiada Kształt. Dla niej to było
bardzo dużo –sama była bezkształtna i rozproszona. A jakże ten Kształt był miły
dla niej. Istota miała dwie kończyny na górze i dwie na dole. Na tych dolnych
się poruszała, a górne służyły jej do trzymania światła. I miała coś takiego na
górze... w tym połyskiwały dwa lśniące punkty. Przedtem z tych punktów płynęła
woda. Są takie... Ciemność miała jeszcze zbyt mało pojęć, by móc je nazwać
odpowiednio. Gdyby była możliwość zbliżenia się do tego życia, nauczyłaby się
więcej...
Ale już wie co nieco. Istota zostawiła za sobą dziwną rzecz. Metal, ale
ukształtowany przez żyjące istoty, ich miękkimi dłońmi... więc końcówki tych
górnych kończyn to dłonie? Całkiem miła nazwa. Ten przedmiot miał w sobie
trochę ciepła tej istoty, więc Ciemność zabrała go i niosła w sobie. Taki mały,
a miał w sobie tyle pojęć. Pierwsze to właśnie miękkie dłonie. Ciemność nie
wiedziała co to znaczy, że coś jest miękkie. Ale zapamiętała to. Poza tym wiele
bólu i cierpienia, wiele określeń na żal.
A wracając do Kształtu... Dla Ciemności to było całkiem nowe pojęcie.
Tysiące głosów, jakie w niej od zawsze istniały, zastanawiało się nad tym
zagadnieniem. Po raz pierwszy od... od zawsze wyciągnięto je z błogiej
bezmyślności i nieistnienia, nadano zdolność widzenia. Nie miały Kształtu...
więc chciały go posiadać.
Ciemność zwinęła się w sobie i cofnęła jeszcze przez światłem. Pierwszy
raz od początków istnienia świata.
Co jest?! Chyba nieco przysnąłem. Zdawało mi się, że coś... Tylko mi się
zdawało.
Trzeba iść dalej. Muszę znaleźć przejście do jakiegoś znajomego
korytarza. Znam prawie wszystkie pod wzgórzami –od dziesiątego roku życia
spędzałem w nich każdy dzień. Poznałem wszystkie możliwe wejścia i wyjścia...
byłem najlepszy... byłem.
Nie ma szans, żeby nie natrafić na jakieś znajome miejsce. Teraz idę na
północ... takie mam przeczucie. Jestem pewien –w tej sprawie mam dodatkowy
zmysł i bezbłędnie potrafię określić kierunki. Na północ powinny znajdować się
płytsze jaskinie.
Tam dotrę i wyjdę na powierzchnię.
Jak tu ciemno i cicho. Płomyczek lampy słabo oświetla najbliższą
przestrzeń wokół mnie i nieco przede mną. Echo własnych kroków słyszę
zwielokrotnione –tu musi być bardzo wysoki sufit, nie widzę go. I dużo rozgałęzień,
bo czuję przeciąg –na tyle silny by zachwiać płomyczkiem. Obrałem taktykę jaką
zawsze obierałem, gdy się zgubiłem –ciągle w jednym kierunku, nie zbaczać
nigdzie, choćbym słyszał wodę. Uda się.
...noga mnie boli. Coraz bardziej. Mogę się nią troszeczkę podeprzeć, ale
nic ponad to. W takim tempie... Po prostu muszę na nią uważać i nie urazić jej,
a wszystko będzie dobrze. Wody mam dużo i nie chce mi się jeszcze jeść –to
znaczy, że niewiele czasu minęło. Uda się.
Istota znów usiadła pod ścianą i cichutko łkała. To jest łkanie.
Ciemność przycupnęła w jednym z wysokich otworów w skałach i coraz
ciekawiej przyglądała się życiu. Przyglądała, bo teraz mogła to robić –miała
„te błyszczące” na twarzy –bo to była twarz. Mogła przytrzymać się występów
skalnych, bo miała dłonie i te ich wypustki –palce. Wiedziała, że to palce, bo
istota poniżej sama jej to powiedziała. Upadła w pewnej chwili i uderzyła
dłonią o kamienie –jej myśl była taka, że palce ją bolą.
W ten sposób bardzo dużo można się dowiedzieć, wystarczy ciągle słuchać.
A Ciemność chce się Stać. Nabrała już jako-takiego Kształtu, ale to
nadal nie dorównuje nawet temu co posiada ta istota. Nie ma w sobie ciepła, ani
tak złożonych myśli.
Więc będzie obserwować i słuchać. Wie coraz więcej, a istota nawet nie
wie o jej istnieniu.
Co to? Istota przeciera oczy, dym z lampy dostał się do nich i piecze
ją.
I już wie, że to są oczy. A światło wydobywa się z lampy. I, że dym
piecze w oczy. To dużo jak na tak małą chwilę. Słuchać dalej, uważnie.
Istota cierpi i chyba boi się. Chce gdzieś iść, ale jest śpiąca. Co to
znaczy być śpiącym? To później. Ważne, że istota boi się zasypiać tu, w
ciemności, ale też musi oszczędzać paliwo dla ognia. Jest głodna, ale nie może
zjeść dużo.
Masa informacji.
Zastanawia się, czy iść dalej. Ale gdzie chce iść?
Na północ, żeby się stąd wydostać.
Ciemność odczytała myśli istoty i poruszyła się niespokojnie. Chce
odejść? W takiej chwili? Teraz? Gdy właśnie chce się Stać? Nie może.
Nie można jej na to pozwolić, pod żadnym pozorem nie może ta istota
opuścić tego miejsca, Ciemności. Tak mówią wszystkie głosy w niej. Po raz
pierwszy od początków świata te głosy mówią jednocześnie tę samą rzecz.
Nie można dopuścić by ciepłe życie odeszło.
Tu się robi coraz straszniej. Coraz bardziej mi się tu nie podoba.
Wydaje mi się, że kręcę się w kółko –to niedorzeczne, przecież ja nie mylę
kierunków, ale teraz… teraz już niczego nie jestem pewien.
I jeszcze ciągle to wrażenie…
Takie dziwne, że… że coś tu ze mną jest. To idiotyczne, ale… nie mogę mu
się oprzeć, wydaje mi się, że czuję inną „obecność”. Cały czas –zawsze w
największym mroku –jakby była z niego stworzona, jakby kryła się w ciemności.
Powoli chyba wariuję. To niedorzeczne –tu nawet nietoperzy nie ma. Tylko
ja…
Ja i moje kroki w ciemności. I czasem świst przeciągów…
Człowiek niepokoi się. Czuje to.
Ale nic nie może na to poradzić, na jego strach. Musi się stać. Musi się
od niego uczyć i obserwować każdą jego myśl – do chwili, w której będzie mogło
wyjść razem z nim, nie może go wypuścić. Nie chce nawet.
Już nauczyła się pojmować w kategoriach piękna i brzydoty, bólu i
przyjemności. Człowiek jest piękny, a patrzeć na niego to przyjemność. Jest
idealnie wspaniały.
Młody i tak ładnie ukształtowany. Wydaje się być miękki i atłasowy w
dotyku –gdyby Ciemność mogła go dotknąć. To on jest jej wzorem, więc jest
perfekcyjny. I jego myśli… sama słodycz, słuchać ich to rozkosz. Ten słodki
strach i pragnienie wyjścia, ucieczki.
Jest wspaniały w każdym calu –tak twierdziły głosy w Ciemności. Nic
dziwnego, że chciała być jak najbardziej podobna. Gdyby znaleźć okazję…
Coraz zimniej. Coraz większy przeciąg. Coraz bardziej boli mnie noga.
Powłóczę nią bardziej niż idę.
Cholera! Muszę gdzieś usiąść i odpocząć. To trochę dużo jak na to
poturbowane ciało.
Usiadłem w miejscu, gdzie wiało najsłabiej, podciągnąłem nogi do siebie
i zasłoniłem dłońmi płomyczek lampy –po części by nie zgasł, po części by
ogrzać skostniałe palce. Płomyczek jest już bardzo mały. Niedługo pewnie
zgaśnie. Gdzie ja zgubiłem tę cholerną oliwę?! Zgasić go teraz? Przecież bez
światła nigdzie nie dojdę, a spać bez niego mogę.
To chyba jedyne mądre rozwiązanie –choć wcale mi się nie uśmiecha.
Cofnąłem dłonie i pozwoliłem, by powiew zimnego powietrza zrobił swoje.
Żegnaj światło… na jakiś czas.
Co to? Gdzie światło i ciepłe ciało?
Człowiek jest… ale nie ma światła. Musi je oszczędzać, tak? Tak. Czyli
teraz już nic nie zrani Ciemności. Teraz jest szansa –może podejść do istoty i
dotknąć jej lub chociaż zbliżyć się do niego. Bo to on.
Czemu nie? Już tam zdąża.
O nie, nie znów. Znów mnie nachodzi to idiotyczne przeczucie, że
ktoś-coś tu poza mną jest. To głupie…
…Dziwne, ale przysiągłbym, że słyszałem…
…znów! I teraz…
Słyszałem. Przecież nie wariuję, słyszałem to wyraźnie. Szelest, jak
materiał prześlizgujący się po skale. Ta „obecność” –coraz mocniej ją odczuwam.
To niemożliwe. Kto szedłby za mną taki kawał…
Znów! To nie jest złudzenie. Kompletnie nic nie widzę, ale doskonale
słyszę… słyszę ten odgłos.
Wypadałoby zapytać –Kto to? Ale głos ugrzązł mi w gardle, albo jeszcze w
płucach. Przywarłem plecami do zimnej skały i zacząłem drżeć. Czemu?
Bo to coś jest coraz bliżej…
To nieprawda, wydaje ci się tylko…
Nie! Nie wydaje. Gdzie to krzesiwo?
Wyciągnąłem je z kieszeni i sięgnąłem po lampę…
I zamarłem.
Czułem… to stało nade mną. Dokładnie przede mną. To –bo to nie człowiek,
nie słyszę oddechu, ani nie było odgłosu kroków. Jedynie czuję. To chore,
chore…
Zmusiłem się, by spojrzeć w górę, wierząc, ze to mnie uspokoi, upewni,
że to tylko moja wyobraźnia…
I chyba zacząłem krzyczeć.
W ciemności nade mną połyskiwały ogromne, zielone, owadzie oczy. Poza
nimi nic.
Chyba straciłem przytomność.
Mały człowiek, stwórca Ciemności, pośpiesznie idzie. Ucieka z tego
miejsca –światło płonie jasno, nie może do niego podejść.
Już prawie go dotknęło, prawie… ale on zaczął wydawać z siebie ten
odgłos. To krzyk. Krzyczał tak głośno i z takim strachem, że nawet Ciemność nie
mogła tego wytrzymać. Musiała uciec.
Teraz idzie za nim krok w krok. On jest bardzo zdenerwowany. Chce odejść
jak nigdy. A przecież tak niewiele brakuje! Nie odchodź!
Nie może mu pozwolić odejść. Nie może!
Bo co będzie dalej? Kto dalej poprowadzi Ciemność? Ona nie chce zostać
tak… jako nic. Bo jest jeszcze niczym. Chce stać się czymś. To wszystko wina
małego człowieka! To on rozbudził Ciemności i nadał im chęć posiadania
Kształtu. Teraz one mówią jednym głosem, który trudno uciszyć, którego trudno
nie słuchać. Nowa istota nie chce taka zostać –brzydka i zimna. Na zawsze w
tych lodowatych pieczarach. Sama…
Człowiek przestraszył się Ciemności? Bał się? Więc dlatego chce odejść…
a gdyby dowiedział się, że nie musi się bać? Bo przecież nowa istota nie
skrzywdzi go, nie chce jego szkody, chce tylko jego obecności… jego. Gdyby
przekonał się, że nie musi się bać, może wtedy zdecydowałby się zostać i uczyć
istotę do końca?
Nie… nie, nie, nie. Nie znów!
Ja nie chcę… Znów te owadzie oczy…
Nie dam rady uciec, nie z tą nogą. Nie ma szans. Myślałem już, że to
sen, koszmarny sen, tak jak te o nich… A teraz znów to czuję.
Niech to się nie zbliża, niech mnie zostawi w spokoju. Niech odejdzie
tam skąd przyszło… czymkolwiek jest. Niech się tylko nie zbliża…
A wiem, ze jest blisko, czuje to przez skórę… Głos znów utknął mi w
gardle, serce skierowało się w jego pobliże.
O, bogowie…
Tam, w wylocie tego tunelu stoi to coś. Widzę tylko wielkie oczy, jak
szmaragdy, utkwione we mnie. Jak wyszlifowane w tysiące załamań kamienie
–nieruchome, bez powiek.
Zaraz zemdleję. Jeszcze chwila… na pewno…
Człowiek jest przerażony. To takie słodkie. Ten strach płynie
powietrzem, jak pieszczota. To ciało jest tak piękne. Z bliska jest tak
delikatne. Ideał. Dziwne, światło już nie boli…
Nie porusza się, tylko patrzy.
Cofnąłem się o kok i zwiększyłem płomień lampy…
I cofnąłem się jeszcze dwa kroki, z krzykiem…
To… to jest… to nie jest żywa istota… Bo żywa istota nie może być czarna
jak smoła i tak połyskliwa. Nie może wyglądać jak odlana z czarnego marmuru. Ma
ludzki kształt, ale nie ma włosów, nie ma twarzy, ust –tylko te oczy.
Bogowie… spokojnie… spokój…
Stoi tam, oparte o ścianę i patrzy na mnie nadal.
Mały człowieku, boisz się? On się boi trochę za bardzo. Nie może uciec.
Nie bój się mały człowieku…
Poruszyło się! To głupie, kiedyś musiało się poruszyć, ale… tak
niespodziewanie, że o mało co nie upuściłem lampy. Postąpiło krok w moją
stronę… Zemdleję… Tak dziwnie szło, powoli, jakby w zwolnionym tempie.
Jeszcze chwila i zaczynam wrzeszczeć…
Światło załamuje się na nim i tworzy migocące refleksy -jak nocne niebo obsypane gwiazdami. Jeszcze
krok…
Przylgnąłem plecami do skały. Płomyczek lampy drżał –tak mi się ręka
przęsła. Cały się trząsłem –jakbym miał febrę. Zupełnie jakby między łopatkami
prześlizgiwał mi się lodowaty wąż. A może ja jestem chory, mam gorączkę, a to
są tylko majaki? Może wcale nie stoję tu, pod skalną ścianą, tylko wciąż leżę
pod tym wejściem do tunelu, a nade mną wisi blada, okrwawiona rączka Miru? Nie…
A może to jest tylko sen? Może wyszedłem już dawno temu, a teraz śnią mi
się koszmary?
To wcale nie zmienia faktu, że w tej chwili jestem przerażony jak
jeszcze nigdy w życiu. A całe to przerażenie wzmaga jeszcze fakt, że nie mogę
otworzyć ust i wydać z siebie żadnego dźwięku. Nie mogę… nie potrafię odwrócić
głowy, oderwać wzroku od tego, co zbliża się o mnie… Nie potrafię nie patrzeć
na te szmaragdowe oczy… Nie mogę…
Mały człowiek boi się coraz bardziej, a Ciemność nie wie jak go
uspokoić. Istota z niej utkana nie potrafi tego zrobić. Zna tylko szum
przeciągów i szemranie wody w podziemnych tunelach. Tylko tyle, nie wie, czy
mały człowiek to zrozumie.
Ale jest tak jasny, w oczach ma iskierki złotego blasku. We włosach też
są te iskierki –te włosy są dziwne, nie czarne, ale ciemne, połyskują rdzawą
czerwienią. Jest dwa kroki od niego, a już czuje jego zapach. Może nie zapach
–zapachów jeszcze nie potrafiła odczuwać –to raczej aura ludzkiej duszy.
Nasączona strachem i bólem. Widzi tą aurę –jest piękna, błękitna i ciepła.
Jeszcze bliżej ludzkiej istoty chce być, żeby poczuć to wszystko lepiej,
dokładniej, żeby w końcu móc dotknąć swojego Stwórcy.
Istota postąpiła jeszcze krok. Mniej niż pół metra dzieliło ją od
człowieka, który wcisnął się plecami w zimny kamień i oddychał tak, jakby nagle
zabrakło na świecie powietrza.
Orzechowe ludzkie oczy wpatrywały się w jej oczy, był niezdolny do
wydania z siebie jakiegokolwiek dźwięku, do wykonania jakiegokolwiek ruchu.
Palce zaciśnięte do bólu na uchwycie lampy zbielały, trzęsły się razem z całym
ramieniem. Z całym ciałem.
Ciemność w istocie szalała. Chciała jak najszybciej dotknąć jasnej skóry
i ciemnych włosów. Obejrzeć to ciało z zewnątrz, by stać się jak najbardziej
podobną. Kazała unieść dłoń…
Więc istota ją uniosła. Powoli i ostrożnie.
Lampa nagle wyśliznęła ze sztywnych palców i z głuchym brzękiem uderzyła
o skałę. Rozlana oliwa zapłonęła, tworząc kałużę ognia, oświetlającą część
korytarza.
Człowiek z piskiem zasłonił głowę rękoma. Ogień był w tej chwili sprawą
drugorzędną. Przerażony umysł w tej chwili nawet nad nim nie myślał. Tylko nad
tym czymś co…
Nie, nie, nie. Tak nie wolno. Mały człowiek nie może zasłaniać twarzy,
nie może się chować. Istota musi go widzieć, zwłaszcza te błyszczące oczy.
Dłoń utkana z mroku ostrożnie zbliżyła się do kasztanowych, potarganych
włosów, związanych w kitę. Dotknęła ich tak, jak motyle dotykają płatków
kwiatów –delikatnie, niemal nieodczuwalnie.
Ale człowiek to poczuł. Poczuł jako muśnięcie zimnem, lodem. Zacisnął
ramiona i zesztywniał.
Miękka plątanina jest tak śliczna, w dotyku przypomina pajęczyny, tkane
przez czarne pająki. Ale to tylko część, mały człowiek chowa twarz, boi się
coraz bardziej… Dlaczego? Jak mu przekazać, że ma się nie bać? Zawodzenie
wiatru, czy woda? Co jest milsze?
Jednocześnie z rozlegającym się cichym szemraniem wody, czarne dłonie delikatnie
chwyciły blade nadgarstki i powoli, bez wysiłku, rozsunęły sztywne ramiona,
ukazując białą twarz, mokrą od łez.
To było jak lód. Ten dotyk, twardy, jakby to coś zbudowane było z
lodowato zimnego kamienia, albo z czarnego lodu. Tylko… skąd ten odgłos? Szum
wody, delikatny i cichy. To jest jego głos? Tego czegoś? Przecież to nie ma
ust.
Ciemność rozwrzeszczała się na dobre. Oczy człowieka są w tej chwili
złote, odbijają w sobie ogień. Chce żeby takie były jej oczy! Natychmiast!
Albo mu się wydaje… wcale się nie wydaje! Te wielkie szmaragdowe oczy
już wcale nie są szmaragdowe. Są złociste –to złoto pochłonęło powoli zieleń,
zamrugało… ma powieki! Co to jest do cholery?! Co to jest…
Z oczu człowieka płynie woda. Ciekawe. Dotknęło jej palcami… Człowiek
wrzasnął nagle. Łzy na jego policzku zamarzły z ułamku sekundy. Wyrwał rękę z uścisku zimnych palców i
przycisnął dłoń do twarzy. To lodowate zimno „sparzyło” skórę.
-Nie dotykaj mnie… -wyszeptał przez łzy.
–Proszę… nie dotykaj… zostaw… odejdź…
Taki cichy głos. Coś zupełnie innego niż dotychczas. Już nie krzyk i nie
łkanie –głos. Jak się robi taki głos? W jaki sposób można przemówić nim do
małego człowieka?
To chyba z tego miejsca… Istota dotknęła ludzkiego policzka… on znów
krzyknął i chciał odepchnąć tę dłoń, ale nie pozwoliła mu. Musiała wiedzieć
skąd się bierze głos. Musnęła samymi opuszkami palców jego usta. Stąd.
Ale jak? Wystarczy takie mieć? Taką twarz?
Rodzące się łkanie wstrząsnęło piersią człowieka. Zagryzł wargi do krwi
i teraz czuł jak spływa ciężkimi kroplami po ustach i brodzie. Widział jak
złote oczy kierują na nią wzrok… nie…
Lodowate palce dotknęły ich i wchłonęły w siebie.
Tysiące głosów w ciągu sekundy zagłuszyło świat…
Mały człowiek osunął się na kolana, i na twarz…
Dziwne. Śniło mu się, że noc przybrała ludzką postać i stała przed nim.
Że patrzyła na niego złotymi oczami i wyciągała do niego dłonie. Była miękka i
kojąco chłodna, więc chwycił te dłonie i wtulił się w jej ramiona. Gdy
przyciągnęła go do piersi, ból zanikał, przestawał go czuć. Było tak dobrze.
Jakby czas nie istniał, tylko ich dwoje, zawieszonych w Przestrzeni.
I szmer wody.
Ale przecież w Pustce nie ma wody.
Cichutki szmer...
Jakim prawem?
Otworzył oczy. Ból rzeczywiście ucichł, a chłodne ramiona nie
wypuszczały go ze swych objęć. Uniósł wzrok na twarz nocy…
Po raz kolejny zanurzył się w nieświadomości.
Istota patrzyła, jak mały człowiek po raz kolejny otwiera oczy. Powoli
delikatne powieki unoszą się. Szkliste i niewyraźne spojrzenie prześlizguje się
po niej i znów się zamykają. Dziwny jest mały człowiek, ale tak ciepły i
miękki.
Oparła jego głowę na swoim ramieniu –bo już wiedziała, że to ramię –i
mocniej go uścisnęła.
Cichutko szemrała wodą. Teraz ten odgłos wychodził z jej twarzy, z tego,
co jest u człowieka różowe i miękkie. Teraz istota jest bardziej podobna do
tego ciała. Zatraciła barwę nocy –stała się najbardziej jak to tylko możliwe
podobna. Miała już te miękkie, kosmyki pajęczyn na głowie –tylko ciemniejsze,
nadal w kolorze Ciemności, nie potrafiła sprawić, żeby było inaczej. Ale tak
też jest dobrze… Miała pięć palców u rąk i po pięć na każdej stopie. Te palce
były już ładne, odpowiednio długie i smukłe. Miała nawet to co otaczało piękne
oczy małego człowieka – te krótkie niteczki.
Już nie była czarna i połyskliwa. Czarne teraz były w niej już tylko
włosy, brwi i rzęsy. Teraz była blado-różana, blada jak pergamin. Ale już nie
czarna.
Z każdą chwilą trzymania
ludzkiego ciała w ramionach, dowiadywała się więcej. A każdą chwilą steki
głosów cichło, pozwalało jej pomyśleć i cieszyć się ciepłem spoczywającego przy
niej małego człowieka.
Po raz pierwszy od początków świata.
Dziwne, dlaczego tu jestem… gdzie jest mój plecak?!
Zerwałem się z ciepłego kamienia i usiadłem… noga… jak to boli…
Nie wstanę. Nie mogę wstać! Ta przeklęta noga tak boli, jakby
przykładano do niej rozpalone żelazo. Bogowie… I co to za miejsce?!
Nie przypominam sobie, żebym tu przychodził, żebym zostawiał plecak i
lampę. Lampa… przecież nigdzie nie pali się ogień, a jest jasno i ciepło.
Dokładnie wszystko widzę. Wklęsłe ściany groty, jakby wymytej przez wodę.
Zwieszające się z sufitu kamienne kły, łączące się czasem z tymi, które
wyrastają z podłogi. I ta skała nie jest czarna, nie jest nawet szara. Jest…
kolorowa. Jak malowanka. W większości barwy bladych wodorostów, poznaczona
poziomymi pasami bladego fioletu i rdzawej czerwieni, gdzie niegdzie widać
przebłyski turkusowoniebieskiego i wypłowiałego brązu.
Jest jasno. Światło wędruje nierównymi plamami po sklepieniu, pełnym
otworów. Jak lustrzane zajączki –takie kiedyś robiliśmy z bratem na ścianach
naszego pokoju, a nasz kot szalał od nich. Skąd?
Uniosłem się z ledwością na klęczki - leżałem w zagłębieniu wypłukanym w
ścianie i nie widziałem reszty groty –poczołgałem się kawałek i zerknąłem na tę
resztę.
Bogowie…
To jest… jezioro. Grota ma co najmniej czterysta kroków szerokości i
czterysta długości. Tu sklepienie widzę jedynie dzięki refleksom światła,
odbijającym się w kryształach, jakie je „porastają”. A światło pochodzi z
jeziora.
Dokładnie, wydobywa się z głębi jeziora, które zajmuje całą „podłogę”,
zaczynając się kilka kroków od miejsca, gdzie klęczałem, do przeciwległej,
ledwo widocznej ściany.
Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałem. Woda jest jasnoniebieska,
prawie turkusowa. Tylko na samym środku odznacza się ciemniejsza, szafirowa
plama –to z niej wydobywa się ten blask.
To jest piękne. Takie piękne. Na ścianach rosną miliony przejrzystych
kryształów. Jedne wielkości małego palca, inne tak duże jak ja. Wszystkie
odbijają dodatkowo blask i promieniują delikatną, mglistą poświatą. Niezliczone
ilości.
Nigdy bym nie przypuszczał, że pod wzgórzami może znajdować się jezioro…
coś tak pięknego.
Z trudem, ale udało mi się doczołgać na skraj wody. Płytko. Na długość
dłoni. Zanurzyłem dłoń... ciepło. …I wcale nie tak płytko, woda sięgnęła mi łokcia,
nim poczułem miękkie, piaszczyste dno. To dlatego powietrze i skały są ciepłe,
to woda oddaje im swe ciepło.
Zanurzyłem drugą rękę i nabrałem garść piasku. Na dłoni połyskiwał jak
drobinki złota i srebra, zmielone i zmieszane razem.
Ciekawe, czy jest pitna? A może jest trująca?
Uniosłem palce do ust i ostrożnie polizałem… Co do...?!
Dłoń została szarpnięta w bok. Po palcach przesunął się chłodny język.
Istota siedząca obok niego uśmiechnęła się zadowolona. A potem
zmarszczyła brwi, gdy zaczął krzyczeć.
Człowiek oparł się plecami o jasną skałę i patrzył z przerażeniem na
istotę, która zbliżała się do niego na kolanach, podpierając się dłońmi.
Orzechowe oczy rozszerzyły się, gdy odgarnęła z twarzy czarne jak smołę
włosy... dlatego, że teraz patrzył w swoją twarz.
Zbliżało się do niego, nagie, okryte jedynie kruczymi włosami, blade jak
płótno. Złote oczy wpatrują się w niego i już wie, że to ta sama istota, którą
widział w korytarzach –nie wie jak to możliwe, ale wie, że tak jest. Porusza
się jak kot, jak duch, powoli i płynnie. I jest jego lustrzanym odbiciem.
Młody człowiek zaczął drzeć. To jest niemożliwe, a dzieje się… patrzy na
samego siebie, ale w innych barwach. Czarno-białe. Biała jak kreda skóra i czarne
jak noc włosy. Nawet usta ma perłowo-białe.
Człowiek skulił się, gdy znalazło się o krok od niego.
Mały człowiek znów się przez nim chowa. Tak dalej nie może być, przecież
on chce na niego patrzeć, a jak się człowiek wciąż będzie chował, to…
Białe dłonie chwyciły drżące nadgarstki i odciągnęły jego ręce na boki.
O tak, dużo lepiej. Ale mały człowiek drży i ma taki wystraszony wzrok. To mu
się zdecydowanie nie podoba.
Blade wargi rozchyliły się lekko i rozległ się szmer wody, cichy i
delikatny szept.
A więc to jest jego głos. Chłopak zadrżał mocniej, wiec to na pewno nie
jest istota ludzka. Jeśli to demon?
Zauważył nagle coś, czego wcześniej nie dostrzegł. Na nadgarstku białej
ręki błyszczy żółty metal. Bransoletka. Bransoletka Miru! Przecież… przecież ją
zostawił, upuścił tam w tunelu… nie mógł…
Więc to jest duch? Duch ich wszystkich?
Blade ramiona przyciągnęły go bliżej tego ciała. Ono z bliska nie wygląda
jak ludzkie. Jest jak skóra napełniona powietrzem, nie widać mięśni, które
muszą się odznaczać –choćby w najmniejszym stopniu. Idealnie gładkie. Jak
lalka. Chłopak został przyciągnięty do kredowej piersi i mocno do niej
przyciśnięty. Oparł o nią dłoń, by go odepchnąć… i stwierdził, że nie tylko
barw jest to ciało pozbawione. Pierś jest idealnie gładka, nie odznaczają się
pod skórą żebra, a nawet te dwa różane punkty, które powinny tam być.
Mimowolnie spojrzał niżej…
Jak przed chwilą niemal się trząsł, tak teraz zamarł. Nic. Gładka skóra.
To nie mówi. Nie ma kolorów. Nie ma nawet żadnej płci!
To jest duch. To jest zmora. Dla niego, za śmierć ich wszystkich. Za
Miru. Ma go zabić, albo jeszcze gorzej –doprowadzić do szaleństwa.
Istota zaczęła się leciutko
kołysać, ze sztywnym ciałem w ramionach. Smakowała myśli młodej ludzkiej
istoty. Smakowała jej strach i ból. Powoli wyciągała z nich to, co jest jej
potrzebne. Wiedzę potrzebną do życia.
To nie oddycha. Nie czuje oddechu tej istoty, choć bardzo się stara. Bo
jego po prostu nie ma! Gładka pierś nie unosi się wcale. Ciało jest chłodne,
nie słychać bicia serca… To zmora. Zmora, która przybrała sobie jego postać.
A to co? Szmer strumyka ucichł. Co to jest? Mały człowiek czymś brzmi.
Cichutkie i szybkie, jak krople wody uderzające o kamień. Takie melodyjne i
ładne. To brzmi w małym człowieku, wewnątrz młodego ciała. Gdzie? Chce to
zobaczyć.
Istota odsunęła go od siebie, tak nagle, że prawie pisnął. Trzymała go
za ramiona i patrzyła na niego uważnie. Złote oczy nie miały źrenic, może
dlatego wydawały się puste i bez wyrazu?
Gdzie to jest? Brzmi tak jakby z… Tu!
Tym razem nie powstrzymał stłumionego strachem krzyku, gdy jego
lustrzane odbicie przyciągnęło go z powrotem i pochyliło głowę do jego piersi.
Tak, to tu.
Przyłożyło do niej ucho, do serca.
Tak, tak, jest tam. Cichy i miły dla ucha głosik. Tylko… chce tego
dotknąć, poczuć na palcach, tylko coś przeszkadza…
Teraz krzyknął bez problemów. To coś jednym szarpnięciem rozerwało mu
koszulę na piersi. Guziki potoczyły się z cichym brzękiem po kamieniu.
Przycisnęło go do ściany i zbliżyło
ucho do nagiej skóry.
Czego to od niego chce? Po co to zrobiło? Jeśli chce jego śmierci, to
wystarczy… już mu wystarczy strachu!
Tak, jest tu. Dokładnie tu. Tylko jak się do niego dostać? A ta dziwna
rzecz tylko okrywa ludzkie ciało. Daje się zdjąć. Więc może i to...
Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, ostre paznokcie wbiły się w skórę nad
sercem.
-Przestań!!
Cudem je odepchnął i odsunął się na bok. Przy poruszeniu noga
doprowadziła do paraliżu reszty ciała.
-To boli –płakał, zakrywając połą
koszuli pierwsze krople krwi. –Nie dotykaj mnie… nie zbliżaj się…
Mały człowiek znów to robi –to się nazywa płacz. Płacze przez niego, bo
głosy kazały mu dotknąć tego odgłosu. Sprawił mu ból i człowiek płacze,
bardziej się boi. To wina głosów, już ich nie będzie słuchał!
Szmer wody.
-Nie podchodź! –krzyknął, połykając łzy.
–Błagam, nie… już nie…
Nie zdążył zareagować, nawet nie zauważył… jak istota przyklękła tuż
przed nim, miedzy jego kolanami, i polizała go w policzek. Zlizała z niego łzy
i nachyliła się do drugiego…
-Natychmiast przestań! –odepchnął ją…
przynajmniej się starał. –Odejdź! Nie dotykaj mnie! Przestań!!!
Ciekawe… zrób tak jeszcze raz mój Stwórco. Jeszcze raz. Otwórz usta.
Liznął drżącą dłoń i chłopak znów krzyknął.
Tak to się robi. Nie wystarczy tylko mieć usta, trzeba nabrać do środka
powietrza. Do wnętrza ciała. Dziwne, to ono wewnątrz jest puste? Nie, nie jest,
nie może być. Więc jak to się dzieje?
Liznął pobladłe wargi… i dostał w twarz.
Policzki człowieka poczerwieniały w mgnieniu oka. Zagryzł wargi i niemal
wtopił się w skalną ścianę. Twarz jego lustrzanego odbicia pozostała
niezmiennie biała, bez wyrazu. Dopiero po chwili, bardzo powoli, zaczęło rodzić
się na niej uczucie. Namiastka zdziwienia. Widoczna jedynie w lekkim uniesieniu
brwi i zmrużeniu złocistych oczu.
To boli. Poczuło ból. Od małego człowieka. Teraz jego twarz zmieniła
kolor, a jego ramiona unoszą się i opadają. Czuje ciepłe powietrze. Skąd? O!
Chłopiec ma czerwone oczy, pełne łez, otwiera usta i chce coś powiedzieć… A
więc to tak się robi.
Szybkim ruchem uniosło dłonie i
zacisnęło palce na szyi ludzkiego dziecka.
Co... powietrze...
Mały człowiek tego nie lubi, bo wbija mu paznokcie w ręce. I nie mówi.
Wystarczy zacisnąć palce i przestaje mówić, choć może otworzyć usta. Więc to
tak działa…
Świat powoli zachodził mgłą przed jego oczami, w uszach rozdzwoniły się
małe srebrne dzwoneczki… tylko te złociste oczy… tylko własna twarz… zabije go.
Ma go zabić… za nich… bo on ich zabił… Miru i resztę… udusi… Może to i
lepiej…
… tędy przechodzi powietrze i
robi głos. Też tak potrafi… Dlaczego mały człowiek przestał się ruszać? Traci
kolor… Nie, nie zamykaj oczu! Nie możesz znów się schować. Otwórz oczy!
Natychmiast patrz na mnie!
Złapał głośny oddech, słodki jak życie. Został przyciśnięty do gładkiej
piersi i polizany w czoło. Chłodna dłoń zagłębiła się w jego włosach i
delikatnie je gładziła.
Nie zabiło go. Nie zabiło… to znaczy, że czeka go coś jeszcze gorszego…
jeszcze gorszego niż to…
Chłopiec położył się i zakrył twarz dłonią… Nie! Istota szybko odsunęła
tę dłoń i przycisnęła ją do „podłogi”. Nie wolno się chować!
Chłopiec zadrżał i skulił się jeszcze bardziej, ale nie schował się już.
I dobrze.
Siedział przed nim i patrzył na niego, bez chwili przerwy. Na śliczną
twarz i śliczne oczy. I na śliczne ciało. Śliczne, teraz ma takie samo.
-…gdzie mój plecak?
Aż podskoczył. Chłopiec się odezwał. Cichutko i drżąco, ale się odezwał.
Do niego.
-Mój plecak –powtórzył nieco głośniej.
–Miałem tam jedzenie… i opatrunki…
Patrzył na chłopca, przechylając głowę w bok. Plecak? Co to jest plecak?
Opatrunki?
Człowiek zagryzł wargi i starał się nie rozpłakać. Noga go bolała, w
brzuchu burczało, chciało mu się pić… a na dodatek to coś, co jeszcze chwilę
temu chciało go udusić, siedzi tuż obok i zdaje się niczego nie rozumieć.
-Plecak –powtórzył powoli, bez nadziei,
że zostanie zrozumiany. –Jestem głodny… po prostu… i boli mnie noga… gdzie
zostawiłeś mój plecak?
Głodny. Noga boli. Plecak. Jak to połączyć? Co to znaczy?
Ach, cicho bądźcie głupie głosy! Tylko krzyczycie, przez was chłopiec
płakał!
Głodny. Gdy chłopiec był głodny… wtedy chyba jadł. Jeść. Wkłada się do
ust różne rzeczy, gryzie i połyka. To było takie zabawne, gdy to robił. I wlewał
do ust wodę. To chyba jest jedzenie. Noga boli. Co robił, gdy noga bolała? To
trudniejsze… ale jak tego nie znajdzie, to chłopca nadal będzie boleć. Nie
chce, żeby go bolało. Noga, czyli ta dolna –bo górne to są ręce. Co jej jest?
Nic. A druga? O, ona jest obwiązana jakimiś paskami i leży sztywno, nie rusza
się. Czyli to boli chłopca. A jaki to ma związek z plecakiem? Co to jest ten
plecak?
Cicho bądźcie! Nie wolno sięgać po to bijące w środku chłopca, bo jego
to boli! Nie wolno!!!
Plecak, plecak… była lampa i coś… lampa dawała światło –ale światło nie
ma związku z głodem i bolącą nogą. Poza tym już się stłukła i nie daje światła.
A to drugie coś… chłopiec nosił to na plecach, zakładał na ramiona i… i
wyjmował z tego jedzenie i te paski! Więc to jest plecak!
Mógł mu od razu powiedzieć, że chce te rzeczy. Sam nie może po nie iść,
bo noga go boli i nie wstaje nawet. Istota ma po nie iść.
Ale wtedy będzie musiała zostawić chłopca. A nie chce… Ale on tak patrzy
w ścianę, tak go boli… Nie chce, żeby go bolało… pójdzie.
Zbliżyło się do człowieka i wyciągnęło dłoń.
Natychmiast skulił się jeszcze bardziej.
-Nie dotykaj... –pisnął.