NARODZINY DEMONA 2
Mały człowiek znów się schował! Zamknął oczy
i... i nie rusza się.
Istota podeszła bliżej, na kolanach, podpierając się dłonią.
Nie, nie schował się. Śpi.
Dobrze, że nie ruszał się z miejsca, że został –bo istota musi mu coś
pokazać. Coś, czego przed chwilą się nauczyła.
-Plecak...
Chłopiec gwałtownie zerwał się i uniósł na rękach. Jego wzrok znów się
boi.
Lustrzane odbicie wyciągnęło dłoń i położyło przed nim...
-Plecak –powiedziało.
Niewyraźnie i cicho, ale powiedziało! Co ważniejsze... to jest jego
plecak!
Spojrzał nieufnie na jego
uśmiech. Uśmiech psa, nierozumnego zwierzęcia, które cieszy się, że wykonało
zadanie. Z tym, że to nie jest zwierze. To jest zmora, nie jest bezmyślne...
potrafi zabić i jest zimne jak lód.
Mały człowiek nie bierze plecaka. Dlaczego? Czyżby nie pamiętał, że to
jego?
-Opatrunki... –wyjąkała istota,
niewyraźnie. –Boli... jeść...
Na razie tylko tyle umie powiedzieć. Tylko tyle chłopiec powiedział, a
myśli jeszcze nie umie formułować. Ale poczeka i nauczy się więcej.
Teraz wystarczy, że człowiek
niepewnie chwyta pasek plecaka i przyciąga go do siebie.
To jest jego plecak. Jest poobcierany i brudny –taki sam. Więc to nie
jest podstęp? Zmora przyniosła mu jego rzeczy? Dlatego, że prosił? I mówi...
Mały człowiek otwiera to i patrzy do środka. Też chce zobaczyć.
Spokojnie. Nie bój się mnie, mały człowieku. Rób to dalej.
Istota usiadła za nim, oparła się o jego plecy i patrzy mu przez ramię.
Nic poza tym, ale on sztywnieje, zamiera. Czego to chce? Po co przyniosło...
-...opatrunek –słyszy tuż przy uchu.
Już dużo wyraźniej.
-Dlaczego? –odważył się zapytać.
–Dlaczego przyniosłeś mi to?
Ach, chłopiec mówi do niego! Tylko do niego! Już nie krzyczy i nie
płacze, mówi spokojnie i cicho. Jaki to piękny odgłos. Pyta go. O co?
Dlaczego?
Istota chwilę milczała, aż w końcu mruknęła...
-Boli... jeść...
I uśmiechnęła się słodko.
Niemożliwe...
-Przyniosłeś, żebym patrzył nogę?
–człowiek odwrócił się nieco. –Żebym coś zjadł?
W odpowiedzi istota liznęła go w
ucho.
Tym razem powstrzymał się od krzyku, od odepchnięcia tego.
Żeby... dla niego? Zrobiło to, bo jest ranny i głodny?
-Opatrunek –tym razem zabrzmiało to jak
upomnienie.
Szybko wyjął je i odepchnął resztę na bok. Nie chce go złościć, tego
czegoś.
Mały człowiek odwiązuje z jednej nogi te paski –są szare i brudne,
nieładne. A noga pod nimi... ojej, ciało jest spuchnięte i sine. Jaka szkoda.
To musi bardzo boleć, bo chłopiec zaciska zęby i mruczy, wiążąc na nodze nowe
paski. Jaki biedny chłopiec.
A druga noga? Te paski są jeszcze bardziej brudne. Co chłopiec robi?
Odkręca to coś i... tam jest w środku woda! Cóż to za pomysł, trzymać wodę w
czymś takim? Będzie teraz wlewał ją do ust? Nie, polewa nią te brudne paski. Po
co? Na co czekamy?
Teraz je odwija... ale to go jeszcze bardziej boli. To straszne, że go
tak boli. Paski wcale nie chcą odchodzić od ciała... Och, głupie paski!
Dlaczego sprawiacie chłopcu ból?!
No, odeszły wszystkie. Ojej...
Człowiek syknął na widok kolana. Przedtem to nie wyglądało aż tak źle...
a teraz, gdy odmoczył i oderwał posklejane krwią bandaże, ukazała się całkiem
poważna rana, podeszła ropą. Nie przypuszczał nawet...
A na dodatek to coś siedzi za nim i bez przerwy patrzy na każdy jego
ruch. Coraz trudniej mu się poruszać pod tym spojrzeniem. Jakby to na coś
czekało, czegoś chciało. Tylko czego?
Jak to strasznie wygląda. Tu jest zerwany kawałek ciała i widać to co
jest pod spodem. A to wcale nie wygląda ładnie. Głupie głosy chciały żeby wtedy
zerwał to różowe i dostał się do środka. Jakie one głupie! I jak by chłopiec
wyglądał z jeszcze jednym takim? Dobrze, że ich już nie słucha.
Ale to wygląda tak... jest czerwone i boli chłopca.
Istota przełożyła rękę pod jego ramieniem i wyciągnęła dłoń do rany.
Nie! Chwycił ja szybko i zatrzymał milimetry od...
-Nie dotykaj –jęknął. –Proszę...
Niech nie dotyka jego krwi! Bał się tego. A co jeśli to demon i ta krew
mu posmakuje? Jeśli będzie chciało więcej? Dlatego...
-Proszę, zostaw.
Chłopiec nie chce, żeby dotknął? Dlaczego? To, aż tak boli? Och, a tak
chciałby dotknąć, pogłaskać... zrobić cokolwiek, żeby nie bolało.
Zacisnął palce na chłodnym nadgarstku, gdy się poruszył.
-Proszę... –jęknął ledwo.
Niech chłopiec siedzi cicho i nic nie mówi, on musi sprawdzić co to
jest. Musi pogłaskać.
Nie, nie, nie... niech nie dotyka!
Ale jego opór jest na nic, nawet obiema rękami nie utrzyma jego dłoni.
To jest jak żywy kamień, nie do powstrzymania. Chłodne, białe palce wiszą
milimetr nad raną...
Zacisnął powieki i zagryzł wargi...
Ale to nie boli. Te palce dotykają rany, znaczą się krwią... a wcale ich
nie czuć. Przesuwają się po niej delikatnie i znieczulają ją kojącym chłodem.
Drugim ramieniem obejmuje pierś człowieka i przyciąga go do siebie, nie
przestając gładzić kolana.
Cicho mały człowieku, cicho mój Stwórco... nie drżyj i nie oddychaj tak
szybko. Uspokój się.
A więc to jest rana, to jest krew –czyta to z jej dotyku i konsystencji.
To sprawia ból i nie pozwala chodzić. Ale chłopiec nie chce, żeby jej dotykał.
Po raz pierwszy tak dokładnie słyszy jego myśli. Jakby w nich pływał, jakby otaczały
go błękitną mgłą... niemal materialne, niemal je widzi...
To nie boli. Nie czuje tego... ale jest tak przerażony. I nic na to nie
wpłynie, żadne uśmierzanie bólu. Bo to przyciska go do piersi i patrzy na krew
z ciekawością, graniczącą z fascynacją. Ma nieruchome oczy i twarz, całkowicie
pochłonięte jest obserwacją własnych palców i szkarłatu na nich.
Za jakie grzechy...? Za co to wszystko? Dlaczego...
-Cicho, cicho... –słyszy nagle. –Już nie
boli...
Krew chłopca tak dużo mówi, tak dużo znaczy... wystarczy, że jej dotyka
i dowiaduje więcej niż mógłby przez słuchanie go tygodniami. Tygodnie? Hm, to
też nowe. I już umie wyrazić myśli. Potrafi zagłuszyć głosy, które chcą więcej
krwi, żądają jej jak najwięcej. Chcą skąpać w niej jego twarz i dłonie...
Nigdy!
Jego oczy ciemnieją, pojawiają się na nich czarne drzazgi –pionowe
kreseczki. Powoli rozszerzają się... ale nie do końca, to nadal wąskie elipsy.
Z przerażeniem obserwuje, jak biała skóra nabiera perłowo-różanej barwy, paznokcie
i włosy połysku...
-Zostaw mnie...
Człowiek się rozpłakał na dobre. Dlaczego? Przecież go to nie boli.
Patrz na mnie mały człowieku!
Odwrócił go szarpnięciem do siebie i uniósł twarz w dłoni. I patrzy.
-Nie płacz... –głos cichy jak szelest
jedwabiu, tak samo brzmiący. –Mój... nie płacz...
To jest koszmar. Bo ten głos brzmi jak jego szept... jak jego własny
głos! Ile jeszcze...?
-Mój... –szept.
Miękko polizał mokre policzki –tym razem żadnego protestu, prócz słabego
pomruku. Muśnięcie wargami kasztanowych włosów. Palce na plecach delikatnie
głaszczą skórę przez materiał koszuli.
Nieustanny pomruk, jak melodia, jak muzyka...
-Mój...
Twój co? Pożywienie? Ofiara? Męczennik?
Twój co?!
Mój mały człowiek. Mój chłopiec. Mój Stwórca. Moje śliczne oczy. Moje
piękne ciało. Moje smaczne łzy. Cały mój, cały... Nie głosów nawołujących starą
Ciemność. Nie świata na zewnątrz.
Tylko mój.
Tylko ja mogę patrzeć. Tylko ja mogę dotykać. Tylko ja mogę mówić i
słuchać.
Bo teraz jest „ja”. Jestem. Dzięki niemu.
Przyciągnął człowieka bliżej i polizał drżące usta, starające się
wypowiedzieć słowo. Słowo protestu. Słowo prośby. Słowo modlitwy o śmierć.
*****
Mój mały Stwórca. Tak słaby i delikatny. Nie można go wypuścić, nie
można pozwolić mu odejść samemu.
Siedzi i przygląda się jak chłopiec drżącymi palcami rozłamuje twarde
suchary, polewa je wodą i zjada. Jest tego bardzo mało na jeden posiłek –tak zauważył.
Zabawne jest znów, że człowiek wlewa wodę do ust i połyka. Zabawne...
To się poruszyło. Wstało... Ale nie podchodzi do niego.
Odetchnął. Już nawet nie protestowałby, cokolwiek by mu to zrobiło...
już nawet by nie płakał... nie miał siły... na nic.
Jak to się porusza, idzie jakby nie dotykało stopami podłoża, jakby
płynęło w powietrzu. Wydaje się takie zwiewne i delikatne... a on wie, że jest
twarde i chłodne, nie ma w sobie nic z obłoku. Ale patrzenie na to... Idzie do
jeziora. Uklękło na krawędzi...
Ciekawe, czy to też może to zrobić –to co jego człowiek, skosztować
wody.
Zanurzyło dłoń w jasnym, nieruchomym lustrze, zebrało jej trochę na
środku dłoni i uniosło do ust. Zmory piją wodę?
Zakrztusił się i wypluł. Natychmiast. Nie da się, nie potrafi...
Nie piją. A może woda jest trująca i dlatego ją wypluło? Nie ważne, nic
nie jest ważne...
Musi umieć! Musi!
W jedną chwilę znalazło się przy nim, jak najbliżej. Krzyknął i rzucił
się w bok... nawet nie widział, jak podchodziło... Ale blada dłoń zacisnęła się
na jego ramieniu i nie pozwoliła uciec. Druga chwyciła manierkę i wcisnęła mu w
ręce. Nie widząc reakcji, uniosła te ręce do twarzy.
-Pij –syknęło.
Bez złości, bez zniecierpliwienia –uczuć jeszcze nie potrafiło wyrażać
–ale to wystarczyło, by przerażony ludzki umysł dorobił sobie najczarniejszy
scenariusz konsekwencji sprzeciwu.
Drżącymi palcami odkorkował naczynie i wziął mały łyczek.
Tak, tak, tak. Dobrze, mój człowieku. Jeszcze raz.
Szarpnęło go za włosy i jeszcze raz
uniosło manierkę do twarzy. Tylko patrzyło... uważnie jak wąż na ofiarę... gdy
brał kolejny łyk.
Tak, tak jest wspaniale. Teraz ja...
Jeszcze raz ponaglił, unosząc dłoń do jego szyi.
Człowiek nie wiedział co się dzieje. Kompletnie nic już nie rozumiał.
Nic... tylko zrobić czego to chce... potem nic...
Dobrze, wlej wodę do ust, dobrze... stój!
Palce istoty zacisnęły się na jego gardle w chwili, w której miał
połknąć. Woda nie przeszła, zakrztusił się... I w tej chwili to przycisnęło
wargi do jego ust. Chłodne i twarde, jak zamrożony atłas... Wypiło z jego ust
wodę.
Hm, udało się. Udało się zrobić tak jak robił jego chłopiec. Woda
przeszła dalej i zniknęła w nim, w tym ciele. Przyjemnie... miłe uczucie,
orzeźwienie... mój człowieku?
Chłopiec przyciska czoło do skały i krztusi się nadal. Walczy o oddech,
powoli go odzyskuje... i płacze –cicho i spazmatycznie. Niczego już nie chciał.
Nie więcej, nic więcej... umrzeć.
-Mój...
Niech go obejmuje. Niech liże po policzkach. Już nic...
Nic... nic... Nic!!!!
-Mój, cicho... cicho... nie płacz,
mój...
Ile czasu już minęło?
Nawet nie wie.
Ile od chwili, gdy znalazł się pod ziemią? Ile od chwili, gdy zobaczył
tą istotę po raz pierwszy? Ile odkąd jest w tym miejscu?
Nie wie.
Nie dzieli już czasu na godziny, minuty, czy dni. Teraz czas jest dla
niego chwilami snu i jawy. Dzieli się na momenty, w których jest sam i te, w
których to jest z nim.
Czyli sen to godziny. Jawa jest dniami. A jego obecność... to cała
wieczność...poprzecinana krótkimi minutami samotności.
To jest z nim cały czas. Nie oddala się dalej, niż do brzegu jeziora –by
się napić. Nie jest zmęczone i nie zasypia. I nigdy... nigdy nie przestaje
patrzeć.
Złote oczy z wąskimi elipsami źrenic nawet na chwilę nie spuszczają z
niego wzroku. Dopatrują się wszystkiego, wszystko widzą, chcą widzieć... Jego
własne oczy.
Nie reaguje na nic –na prośby, groźby, krzyk. Gdy chce, przyciska go do
piersi, gładzi po włosach i liże po dłoniach. Gdy chce, każe mu pić i jeść –i
przygląda się ze zwierzęcą fascynacją.
Ile to już czasu?
Nie wie, to się już nie liczy, już nic...
Pozostają tylko nieliczne chwile snu –jak teraz –gdy może wrócić do
siebie, zacząć naprawianie poranionej psychiki... ale zawsze są zbyt krótkie.
Nie było go, gdy się tym razem obudził.
Rozejrzał się ostrożnie i nie dostrzegł swojego lustrzanego odbicia. Po
długiej chwili zdecydował się na wyjrzenie za występ ściany, w stronę jeziora.
Tam też go nie było.
Poczuł chwilową ulgę. Nie ma go.
Rozejrzał się jeszcze raz, by się upewnić... Pusto. Tylko on, jezioro i
błyski kryształów naokoło. Jezioro...
Spojrzał na siebie, dotknął twarzy i karku. I wrócił do czystej, ciepłej
wody.
Ubranie prawie się do niego lepiło. Nogawka rannej nogi była sztywna od
krwi, opatrunki pawie czarne, koszula przepocona... Cały czuje się jakby
przebywał w suchej ziemi i nagle został wyciągnięty –brudny i ciężki.
A woda jest ciepła i płytka.
Podczołgał się do niej i zanurzył w niej dłoń. Ciepła, w sam raz na
kąpiel.
A jeśli jest trująca? Jeśli zginie?
To co wtedy? Skróci sobie strach i cierpienie? Uzyska spokój? Bogowie
wiedzą, że tego właśnie chce! Pragnie tego jak niczego innego! ...tylko nie ma
odwagi... by samemu się o to postarać. Nie ma odwagi sięgnąć po ostry kryształ.
Nie ma odwagi zanurzyć głowy w tej wodzie i nabrać jej do płuc. Nie ma... czeka
tylko aż się znudzi swojemu katowi... aż on wykona ostatni ruch...
Więc nie straci nic.
Sztywnymi palcami rozpiął te guziki koszuli, które ocalały, rozebrał się
do naga i usiadł na brzegu jeziora. Ostrożnie zanurzył w wodzie stopy. Tak
przyjemnie ciepła... ciarki przeszły mu po plecach.
Nabrał jej trochę w dłoń i skropił nią ranę na kolanie. Zapiekło
–zacisnął zęby –i przestało. Jeszcze raz i następny –by przyzwyczaić ranę i
nieco ją obmyć.
Głęboko na dwa łokcie, piasek pod stopami jest drobny i miękki, ciepło.
Powolutku zsunął się z brzegu i usiadł na dnie. Gdy woda sięgnęła
piersi, wyrwało się z niej ciche westchnienie. Jak dobrze, jak ciepło.
Przez chwilę po prostu tak siedział. Bez ruchu, rozkoszował się samym
faktem odczuwanego komfortu. I byłoby tak jeszcze długo...
Gdyby mu się nie przypomniało. Przypomniało o tym, że to może wrócić w
każdej chwili. A gdyby musiał ubierać się na jego oczach, pod tym badawczym
wzrokiem...
Nie!
Nabrał w dłoń piasku i wyszorował nim ramiona i nogi. Zanurzył głowę by
spłukać włosy przynajmniej z kurzu... ale na chwilę zatrzymał ją pod wodą,
otworzył oczy...
Jak pięknie. Błękitna pustynia, gładko schodząca w dół. Tylko bielutki
piasek połyskujący tęczowo...
Wynurzył się gwałtownym ruchem, gdy zabrakło powietrza. Mógłby to
właśnie tak skończyć... gdyby miał dość odwagi. Ale nie miał jej...
Oparł łokcie o brzeg, by podnieść się i na nim usiąść, gdy...
-Mój...
Woda rozprysła się koroną kropel, które z pluskiem opadały, wzniecając
echo w grocie... Blada twarz znalazła się dokładnie naprzeciw jego twarzy.
Człowiek pisnął i chciał wyjść na brzeg...
Nie, nie, nie mój mały. Dopiero co wszedł, chce zostać z nim i zobaczyć,
co to jest.
Chłodne ramiona –teraz chyba chłodniejsze niż zwykle –objęły człowieka w
talii i pociągnęły spowrotem.
Ojej, siedź spokojnie mały człowieku. Spokojnie, ja musze ci się
przyjrzeć, bo zdjąłeś to z ciała i teraz je widać... A więc to tyle wystarczy,
żeby ciało było widoczne w całości. Takie ciało... śliczne, ale nie wszystko
widać... zabierz ręce mój Stwórco... muszę widzieć...
-Przestań! –szarpnął się w uścisku,
wiedząc czego to chce i czerwieniejąc na twarzy. –Puść mnie!! Nawet się nie
waż...
Czemu chłopiec tak krzyczy? Przecież on chce tylko patrzeć, chce
podziwiać to piękne ciało, chce się do niego upodobnić... być do bólu podobnym.
Odwrócił go przodem do siebie i odsunął słabe ramiona na boki.
Zagryzł wargi i odwrócił głowę... śmierć to całkiem ciekawa
perspektywa...
Ojej... Całe ciało... calutkie... Jakie jest piękne, jakie różane, jakie
gładkie. Więc jeszcze nie był całkowicie podobny, nie do końca... Ale teraz
będzie.
Co... woda się wokół niego gotuje. Dłonie zaciśnięte na nadgarstkach
robią się lodowate –tak jak wtedy, gdy zamroził mu łzy na policzku. Woda wokół
nich szkli się cieniutką warstewką kryształowego lodu... to boli. A wokół niego
spokojny błękit wydaje się gotować –choć jest tak zimny.
Znów to się dzieje –znów jego oczy nabierają blasku, nabierają życia,
źrenice lekko się rozszerzają... A włosy robią krótsze, do długości włosów
człowieka, do łopatek –przedtem sięgały niemal pasa. Skóra wydaje się żyć...
I koniec. Wszystko się urywa. Lód przestaje parzyć, woda wraca do
swojego poprzedniego stanu i temperatury... tylko to co na niego patrzy...
Znów go nie zabił. Znów doprowadził go na skraj przerażenia i zostawił
tam.
Tak, teraz tak, mój mały człowieku, mój chłopcze. Tak!
Niespodziewanie podnosi się i podrywa go za ramiona do góry. Woda
rozpryskuje się i odkrywa oba ciała. Identyczne... teraz już identyczne.
Patrzy na niego... już jest „nim”. Już nie jest bezpłciowe... jest
identyczne w formie, gdyby nie kolory...
Porównuje. Swego Stwórcę i siebie. I jest w końcu zadowolony. W pełni
zadowolony...
Mój mały człowiek, mój mały... należący do mnie. Moja... własność. Mój.
Zagryza wargi, nawet nie ze strachu czy ze wstydu... z bólu. Gwałtownie
wyprostowane nogi, które nie mają oparcia w dnie –bo on go nie puszcza
–odezwały się bólem. Czuje, że z rany płynie już krew...
-Proszę –szepcze. –Puść mnie...
postaw... bo to boli...
Boli? Przecież mocno go nie trzyma... Ojej, krew płynie z rany!
Puścił go ostrożnie i pozwolił usiąść w ciepłej wodzie. Chłopiec syknął
cichutko i odetchnął... ale na twarzy wciąż był różowy, bardzo różowy... Jaki
słodki.
Usiadł obok i objął go. Oparł policzek o jego ramię i... mruczał. Jakieś
niezrozumiałe słowa, jak szept...
Jest zimny, niech go puści. Niech się nie zbliża... nawet... na metr...
o nie...
Zasnął.
Oparł się na jego piersi, mocno zacisnął ramiona i zasnął. I oddychał.
Czuł jego żebra przez skórę na bokach, to jak się unoszą i leciutko opadają...
oddychał.
A przedtem tego nie robił? Chyba... czy to ważne?
Nic nie jest ważne... nic...
Obudził się znów sam... ale nie samotny.
Nadal siedział w wodzie, oparty o brzeg, ale teraz nic go nie trzymało.
Nie było go...
Odwrócił się nagle, słysząc to dziwne mruczenie. On stał pod ścianą, już
nie nagi –teraz owinięty w jakąś czerwoną płachtę... dziwna rzecz, wydaje się
byś mgłą... układa się na ciele w nienaturalne fałdy, połyskuje w
załamaniach... i czasem wydaje się prześwitywać przez nią ciało... Ale co on
robi?
Ubrania!
Ogląda jego ubrania. Rozkłada je na podłodze i ogląda uważnie...
O nie, patrzy!
Ach, chłopiec się obudził! Już nie śpi... to co, teraz też jest piękny.
Patrzy na niego, jakie to miłe, gdy ktoś patrzy. Pewnie patrzy na jego
„ubranie”. To dlatego wcześniej odszedł, żeby znaleźć mrok i ciemność, które go
posłuchają, które będą chciały być Kształtem. Kształtem jego „ubrania”. Bo
przecież mały człowiek ma ubranie, on też musi je mieć. Mrok usłuchał i skupił
się w Kształt, w miękki i delikatny mglisty Kształt. Teraz sam trzyma się na
ramionach i przylega do ciała, sięga kolan. Jest milutki. Nadał mu barwę krwi
swojego chłopca –najpiękniejszy kolor jaki znał.
Oczywiście chciałby mieć takie ubranie jak chłopiec ma –jest całkiem
inne i pachnie nim –ale to później, teraz cieszy się, że ma takie.
Po co mu to? Ale prawdziwe pytanie brzmi... Ja on się ubierze? Przecież
nie ma zamiaru paradować przed nim nago. Nie ważne to co zrobił wcześniej, że
widział go już nagiego... nie chce jeszcze raz! Ale byłoby głupotą prosić go,
żeby się odwrócił... chyba zaczyna wariować... prosić go o cokolwiek... ale
plecak przyniósł...
Mały człowiek znów chce się schować –czuje to, wie na pewno. Nie chce mu
się pokazać. A on tak chce zobaczyć jak się wkłada te ubrania. O nie, musi się
nauczyć, że nie wolno mu się chować przed jego wzrokiem.
Co... co się... Nie!!
Już był w ramionach swojego lustrzanego odbicia, niesiony do miejsca,
gdzie leżały ubrania. Całkowicie unieruchomiony...
-Puść... –jęknął.
Śliczny! Śliczny, piękny, cudowny... Polizał nagie ramię i zamruczał z
zachwytem. I smakuje przyjemnie.
Postawił go w końcu i jeszcze raz obrzucił uważnym spojrzeniem całość.
Chłopiec znów robi się czerwony na policzkach... to tak słodko wygląda...
ciekawe jak smakuje?
Dopiero niedawno nauczył się odczuwać smak –i chciał wszystkiego
spróbować. Znał już smak kamieni, smak wody, smak dłoni i policzków chłopca...
teraz chciał skosztować jego czerwonych policzków. Więc przytrzymał mu głowę i
pochylił się, liznął skórę...
Mmmm, smakuje ciepłem i słodyczą. Wspaniale. Jeszcze raz.
Człowiek zacisnął palce na jego dłoniach i starał się je odsunąć. Każde
liźnięcie odczuwał jak smagnięcie zimnem, bardziej niż mógłby czuć, gdyby tak
się nie bał. Strach dodawał wiele,
bardzo wiele...
Myśli, że już starczy. Jego chłopiec chwieje się i bardzo trzęsie. Niech
się ubierze.
Patrzy mu w oczy i uśmiecha się miło. Palce, którymi trzyma mu głowę,
zagłębiają się między mokre kasztanowe kosmyki.
-Ubierz... –mówi szeptem. –Mój,
ubranie...
Chłopiec przykłada dłoń do ust, żeby nie wybuchnąć płaczem i kiwa głową
–na tyle, na ile mu pozwala. Zrobi wszystko, tylko niech to go puści...
Puszcza. Pozwala opaść na kolana i sięgnąć po ubranie. Stoi nad nim i
przygląda się jak się ubiera. Jak to zrobić żeby było na ciele. Choć może woli
to ciało bez ubrania, bo jest takie śliczne. Ale jemu to najwyraźniej
potrzebne, wiec niech je założy... i tak łatwo je zdjąć, gdyby chciał sobie na
niego popatrzeć...
Chłopiec znów pije wodę i wkłada do ust te twarde kawałki. Jakie to
zabawne. Ciekawe, czy to jest podobne do picia wody.
Ukląkł przed nim i wyciągnął dłoń.
-Daj –zamruczał.
Człowiek spojrzał na nie i na suchary trzymane w palcach. Chce jeść? Czy
tylko zabrać mu jedzenie, żeby umierał powoli z głodu? Przecież zmory nie jedzą
ludzkiego pokarmu... Ale zbyt dobrze pamiętał to, jak ta piła z jego ust wodę.
Odłamał szybko kawałek i podał mu.
Chłopiec się podzielił, dał mu kawałeczek –tyle na pierwszy raz starczy.
Kochany chłopiec. Mój kochany chłopiec.
Powoli, przyglądając mu się, zmora uniosła pożywienie do ust. Człowiek z
przerażeniem zauważył, że jej zęby są ostre, a kły są wyraźnie dłuższe i
ostrzejsze. Wiec to jednak zmora.
Długo gryzł twardy kawałek, nim zdecydował się go połknąć. Nie poszło
najłatwiej, ale udało się. To nowe uczucie, jak coś napełnia brzuch. Nawet taki
mały kawałeczek.
Ciekawe, skoro mały człowiek zjadł więcej, to czy jego brzuch jest
bardziej napełniony?
Choćby chciał, to nie mógł nie reagować piskiem na wszystkie jego
szybkie ruchy. Po prostu nie mógł się go nie bać. Zwłaszcza, gdy jego ręka
tylko miga w przestrzeni i ląduje dłonią na jego brzuchu. Chłodne palce wsuwają
się pod koszulę i rozkładają na skórze.
Ale przynajmniej już wie, że protesty na nic się nie zdadzą, więc stara
się nie protestować. Może go w końcu zabije?
Dziwne. Chłopiec zjadł więcej, a jego brzuszek wcale nie jest
zadowolony. Wcale, a wcale nie jest pełny. Dlaczego nie zje więcej? Dlaczego
już chowa jedzenie i wodę? Przecież istota czuje, że jego ciało potrzebuje
wody. Tak nie można postępować, nie można odmawiać własnemu ciału takich
rzeczy, bo ono się w końcu zdenerwuje i odmówi dalszego życia. Tak może być.
Dlatego chwycił młodego człowieka za rękę i wyciągnął z plecaka
jedzenie.
-Jedz –polecił.
Chłopiec pokręcił gwałtownie głową.
-Nie mogę...
-Jedz... mój –powtórzyła istota z
uporem. –Będzie źle... jedz dużo...mój...
Och, czego to znów chce? Każe mu zjeść resztkę zapasów. Po co? Ma jednak
umrzeć z głodu? Ma dogorywać powoli na jego oczach? Już wolałby, żeby go
zagryzł, albo udusił, a śmierć z głodu...
-Mój mały... –mruczała istota, gładząc
go po dłoni. –Jedz... mój śliczny... musi zjeść...
Mój śliczny? Spojrzał gwałtownie w oczy zmory. Wcale nie widzi w nich
złośliwości, ani groźby. Gdyby to było możliwe, przysiągłby, że widzi w nich
troskę. Troskę o niego i niezrozumienie powodu dla jakiego się sprzeciwia.
Tak to wygląda, że nie ma złych zamiarów.
Ale to nie może być prawda. Przecież to zmora, nosi bransoletkę Miru,
przyniósł go do tego świetlistego więzienia... chciał go udusić! To musi być
podstęp. On nie jest głupi, na pewno wie, że życie człowieka zależy od właśnie
tych resztek prowiantu.
-Mały mój... –szepcze, opierając głowę
na jego ramieniu. –Musisz... mój... jedz... słodki...
Z drugiej strony co to za
różnica, czy zje to wszystko teraz, czy później? I tak nie wyjdzie stąd –wie,
że on go nie wypuści, nie pozwoli odejść, że czeka go tu tylko śmierć. Co to za
różnica kiedy nadejdzie? Co to za różnica, czy umrze z głodu teraz, czy za
kilka dni? Dni? To pojęcie już całkiem straciło sens. Może oszczędzi sobie
strachu na później, a na to konto raz się naje do syta?
Takie rozważania nie mają sensu, w końcu i tak zrobi to co mu zmora
każe. Sam wie, że zbyt bardzo się boi, by dłużej mu się sprzeciwiać. I
nienawidzi siebie za to. Za własną bezsilność i kompletny brak odwagi,
niemożność sprzeciwu dyktowaną strachem.
Nawet jeśli zje...
-Dobrze –szepnął.
Zmora odsunęła się i spojrzała na niego... uśmiechnięta.
-Zjem –rozpakował resztę swoich
skromnych zapasów. –Niech będzie jak chcesz, to już i tak nie ważne...
Ach, mały człowiek go posłuchał! Zaczął jeść, tak jak prosił! Jakie to
wspaniałe, że w końcu go posłuchał i przestał płakać, przestał czuć jego ból.
Kochany chłopiec, jego kochany mały człowiek.
***********************************************************
Ciemność znów lekko unosi mnie w swoich ramionach. Znów przyjemny chłód
koi ból ciała i duszy. Bo obydwa bolą jednakowo mocno. Ciało pozbawione
pożywienia zbyt długi czas i dusza pozbawiana kolejno zmysłów.
Zbyt dużo samotności. Zbyt dużo strachu i obawy. Za dużo wyrzutów
sumienia.
Ale to wszystko odpływa, gdy ramiona nocy mnie obejmują i składają w
czarnym puchu, leciutko kołyszą i dają poczucie spokoju. Noc szepcze głosem
nocnego wiatru i patrzy oczami tysięcy gwiazd. Księżyc połyskuje bladą miedzią
i uśmiecha się łagodnie...
I już nie ważne, że gdy tylko się obudzę, moje ciało zacznie się
upominać o pożywienie. Nie ważne, że wtedy przyjdzie ta zmora, która ukradła mi
moją postać, i obejmie mnie ramionami, zacznie lizać po twarzy. Nie ważne, że
już prawienie mogę się ruszać, bo obie nogi zdecydowały nie zdrowieć, a reszta
ciała powoli odmawia posłuszeństwa.
To nie jest ważne. Teraz tylko to uczucie spokoju i delikatnego opadania
coraz głębiej w ramiona nocy jest ważne. Jest wszystkim. Chciałbym, by nigdy
się nie skończyło...
Księżyc świeci bladą miedzią... świeci jak bransoletka. Jak ozdoba na
bladym nadgarstku... a gwiazdy są złotymi oczami... a całe niebo... to
kruczoczarne włosy... nie.
Pode mną rozpościera się szkarłatny
ocean. Ocean krwi... nie... krwi, która wylałem... nie... krwi moich
przyjaciół... Nie!!!
Otworzył oczy i ciało przypomniało mu, że leży na twardej skale. Zacisnął
pięści i zagryzł wargi. Nawet w snach nie może już znaleźć ukojenia.
Chwile zajęło mu spostrzeżenie, że... cały jest oblany krwią!!!
Usiadł z krzykiem i uniósł dłoń do oczu... nie... nie, to nie krew.
Pomylił się. To nie krew, to tylko szkarłatny materiał. Płaszcz tej zmory,
płaszcz koloru krwi, okrywający go. Ale czemu?
Bo pod nim nie ma nic.
Jak to nie ma nic?
Chwycił miękka materię, chcąc ją rozerwać, ale sama się rozdzieliła i
odsunęła od ciała... jakby sama reagowała na
zamysły właściciela. Nie miał nic na sobie. Był kompletnie nagi, teraz
dopiero zobaczył jak wystają mu żebra.
Rozejrzał się w panice za ubraniem... ale go nie znalazł. Ani jego, ani
zmory.
Czyli go rozebrał i zostawił?
Dlaczego? Zmęczony umysł nie chciał pracować, ale on musiał znać
odpowiedź... i musiał się napić. Czegokolwiek. Może to uciszy głód.
Siłą zmusił ciało, by podpełzło do skraju jeziora. Musi się napić.
Czy zmora odeszła już na zawsze? Zabrała mu ubranie i odeszła do ludzi?
Zostanie tu sam? Całkiem sam ma umierać? Na to wygląda... to wcale nie jest
wesoła myśl. Wcale nie chce zostać sam. Już opuścili go przyjaciele, na zawsze
opuścili... niech przynajmniej zmora zostanie z nim do końca... To już pewnie
niedługo. Ale ten dziwny płaszcz jest nawet wygodny, układa się na ciele w
miękkie fałdy i połyskuje zabawnymi gwiazdkami. Jest tak delikatny i lekki...
niech zostanie.
Pochylił się nad lustrem wody i przełknął kilka łyków. Nawet gardło
zaczęło odmawiać mu posłuszeństwa, woda ledwo przeszła przez nie. Tylko woda.
Spojrzał na nią z wyrzutem...
Zobaczył go.... Siebie? Ciemne włosy i orzechowe oczy... ale te oczy
odbijają refleksy wodnego światła i wydają się iskrzyć na złoto. Złoto.
Wpatrywał się w odbicie i dotykał własnej twarzy.
Złote oczy? Ma złote oczy? Dlaczego? Wygląda dokładnie jak zmora... a
nawet realniej. Nie jest nienaturalnie blady i połyskliwy, nie ma pustki w
oczach... Jest identyczny, ubrany w szatę zmory, ma złote oczy... Potrafi się
dotknąć, jest realny... tak jak zmora...
Więc może to on... Człowiek wiedział jak wydostać się z jaskiń, a on nie
wie. Człowiek podniósł bransoletkę Miru i niósł ją ze sobą, a on jej nie ma.
Człowiek mógł chodzić, a on nie może... Czyli on nie jest człowiekiem.
Jak może nie być człowiekiem? Śni mu się chłodna noc... ludziom takie
rzeczy się nie śnią. Nie ludziom. Wiec jest... zmorą?
Czy kiedyś pił krew? Nie pił... dlatego jest tak słaby. Nie pamięta
kiedy po raz ostatni ją pił, czy kiedykolwiek. Więc osłabł.
A to jest człowiek, który chce zamęczyć zmorę, tak? Bo jej nie karmi
krwią i nie wypuszcza na żer... Chce ją zamęczyć i zabić. Bo ludzie tak
zabijają zmory –więżą je w ich grobach, żeby umarły z głodu. Ludzie zabijają
zmory, a on go właśnie zabija.
Och, bogowie... nie, nie można wzywać bogów. Zmory nie znają bogów. Ale
jak to dobrze, że w końcu wie. W końcu się domyślił kim jest i dlaczego tam
jest.
Ale skąd wziąć krew?
Jeśli wie kim jest, wie jak walczyć z człowiekiem.
Drżące dłonie rozdrapały pokryte krwią bandaże i ranę.
Ludzie nie wygrają ze zmorami, więc ma wygraną w kieszeni.
Krew spłynęła po łydce szkarłatną strugą. Krawędź płaszcza zbliżyła się
do niej powoli, zanurzyła skrawkiem czerwonej mgły...
Ten płaszcz porusza się na nim. Czyli jest jego, delikatnie dotyka skóry
miękką pieszczotą... zachęca do skosztowania szkarłatu. Martwi się o niego...
szepcze setkami głosów...
Purpurowa mgła zamknęła się wokół bladego ciała własną przestrzenią.
Przestrzenią pełną głodu i szeptów. Jej właściciel nie pozwalał krzywdzić tego
ciała, ale teraz zostawił ją z nim sam na sam. Jest słabe i bliskie końca, coś
takiego nie może zawracać uwagi jej właściciela, nie może być dla niego ważne.
On dał jej życie, ona zrobi mu przysługę.
W tej mgle jest wiele niewidzialnych dłoni muskających ciepłą skórę w
namiastce pieszczot, setki głosów szepczą do uszu, które tylko ich słuchają.
Szepczą słowa Mroku i głodu, niewidzialną pajęczynę owijającą się
niezauważalnie wokół zmęczonych myśli... nitka po nitce zastępującą je, nadając
im nowy sens... a raczej jego brak... I tu dusza nie ma nic do powiedzenia, gdy
ciało nie walczy, zostaje zepchnięta w najdalszy kraniec świadomości...
Krew jest szkarłatna. Szkarłatne też są róże. Róże są dobre... piękne,
więc dobre... Szkarłatny jest zimowy zachód słońca... jest piękny... Szkarłatne
są małe ptaszki śpiewające latem w sitowiu nad rzeką... Szkarłat jest piękny.
Jest słodki i piękny.
Tak jak ten szkarłat płynący po jego nodze.
Zmory kochają szkarłat. Wszystkie stworzenia ciemności go kochają. Wiec
i on... przecież już nie jest człowiekiem...
Ale przecież krwawisz.
No tak, tak pięknie...
Zmory nie mają krwi.
Naprawdę? Nie pamiętam... nie pamiętam nic...
Zmory pamiętają.
Wiec zmorą nie jestem? Nie mogę nie być. Jest nas tylko dwóch, on jest
człowiekiem, więc ja muszę być... nie, nie musze być... nie musze być, bo
krwawię i nie pamiętam...
Mgła skupiła się wokół rany i krwi, przywoływała do niej.
Człowiek przycisnął dłonie do skroni i... nadal nie wiedział...
Kim ja jestem? Kim jestem? Nie zmorą, ale człowiekiem też nie... może
jednak? Ale kto mi to powie? Kto to potwierdzi? Krwawię, ale śni mi się noc...
Nosze szatę zmory, ale pamiętam dotyk innego ubrania... A może umarłam pod
lawiną i jestem tylko duchem? Zbitkiem świadomości, która nie istnieje
naprawdę, nie posiada ciała? A może on to moje ciało, a ja jestem tylko
duszą...
Nie wie. Nie wie. Nie wie...
Ale przecież go nie ma. Może nigdy go nie było? Może to tylko zwidy z
głodu? Głód. Żeby być głodnym trzeba najpierw żyć. A żeby żyć, trzeba być
żywym. Więc nie zmorą, bo one nie są żywe...
człowiek?
Ale kto mi to powie? Kto to potwierdzi?
Nikt. Nikt. Nikt.
Tak być nie może... musi być czymś, bo myśli... a może mu się tylko
zdaje? Może to nie są myśli?
Wiec co?
Szkarłatna mgła za wszelką cenę starała się utrzymać umysł tej istoty na
uwięzi pajęczych nitek. Wyciągnąć wszystko i zostawić wymarłą skorupę,
niezdolną do życia. Dla swojego pana.
-Mój?
O! Jest! Przyszedł.
Ale może i to jest złudzenie? Może nie biegnie do niego?
Jest ubrany w ubranie. W ubraniu był człowiek... wiec to człowiek... Ale
złote oczy... to tylko odbicie jego oczu.
-Mój?
Istota uklękła obok człowieka i zaniepokojona spojrzała w jego twarz.
Szkarłatny płaszcz poderwał się z wychudzonego ciała i owinął najpierw wokół
szyi swego pana w pieszczocie powitania, potem spoczęła szarfą na jego
biodrach.
Przed nim siedział nagi mały człowiek i patrzył na niego uważnie. Uwagą
zza mgły i chmur.
Mój mały? Wyciągnęło dłoń i dotknęło jego ramienia. Nie poruszył się,
nie odepchnął tej dłoni, nie krzyczał... nawet jego policzki nie zmieniły
koloru. Tylko podążył wzrokiem za jego palcami.
Ojej. Mały człowiek znów się schował... Ale teraz inaczej. Zupełnie
inaczej. Dalej niż dotychczas.
-Mój –odezwała się istota z Ciemności.
–Mój mały... Chłopiec!
Pochylił się do papierowo bladej
twarzy i polizał gorące policzki. Nie smakowały niczym innym, a chłopiec nie
zareagował. Więc polizał blade wargi... to zawsze powodowało, że jego policzki
zmieniały kolor. Tym razem tak się nie stało.
-Mój.
Jeszcze raz polizał te usta... potem je przygryzł. Nic. Nic...
Zacisnął palce na kasztanowych włosach i szarpnął. Ugryzł jeszcze
mocniej.
Nic, nic, nic...
-Mój! –krzyknął z desperacją. –Mój! Nie
chowaj się! Chłopiec wróć!!
Nic, tylko patrzy. Bez jednej myśli w orzechowych szklistych oczach.
Krew z przegryzionej wargi cieknie kropelkami po brodzie.
Chłopiec nie odpowiada. Chłopiec nie mówi. Jego mały człowiek uciekł...
na zawsze? Nie może na zawsze. Nie może! On jeszcze tyle musi się nauczyć, tyle
jeszcze nie wie... Nie może go zostawić samego!
Jego piękne oczy. Jego piękne ciało. Jego chłopiec. On ucieka, coraz
dalej odchodzi.
-Och, mój... –jęknął w rozpaczy. –Mój
wróć... wróć...
Ze zdziwieniem zauważył, że jego własne ciało zaczyna się trząść. Trudno
mu zaczerpnąć powietrza i opanować drżenie ramion. To przez małego człowieka.
Przez to, że uciekł, że go zostawił...
-Mój... masz wrócić... do mnie...
Dziwna istota. Dziwnie się wyraża i zachowuje. Szarpie nim i drży. To
uczucia, a uczucia to domena ludzi. Więc to człowiek?
Mój... krew ci leci.
Oblizał szkarłatne krople z brody chłopca i jego bladych warg. Smaczny
szkarłat. Bardzo słodki... I jeszcze płynie po nodze, z rany na kolanie.
Chłopiec nigdy mu nie pozwalał dotykać rany i krwi. A teraz tylko patrzy
obojętnie, trochę ciekawie na to, jak zlizuje jego krew ze skóry. Najlepsza
rzecz jaką znał. Sam chłopiec... słyszy jego myśli, znaczenia, to wszystko
wnika w niego.
Więcej.
To liże ranę i spija krew ze skóry. Ludzie
tak robią? Chyba nie. Więc on nie jest człowiekiem. Nie jest... A byli tylko
człowiek i zmora. Więc skoro nie jest człowiekiem, jest zmorą. Więc on sam nie
jest zmorą, jest człowiekiem, bo nie pije krwi. Krwi... jego krwi...
Jego chłopiec jest najsmaczniejszy. Smakuje słońcem i wiatrem, setką
uczuć i tysiącami myśli. Życiem. Chce tego życia. Jak niczego innego.
Pije jego krew. Palcami naciska ranę i pobudza ją do krwawienia. To
boli... ale jest jeszcze coś. Jest zimno. Ciepło wypływa z niego razem z tym
szkarłatem. Nie powinien na to pozwolić. Nie powinien...
Nie może mu na to pozwalać!!!
-Zostaw!!
Mały człowiek, kochany chłopiec wrócił! Uderzył go w twarz i odepchnął
od siebie. Jego oczy już widzą, już myślą. Wrócił i boi się... I to jest
najpiękniejsze.
-Nie zbliżaj się! –krzyczy, ale nie może
się ruszyć z miejsca, jest za słaby. –Zostaw mnie! Nie dotykaj!!
Nie, nie, nie. On chce żeby się bał. Chce jego krwi. Przecież chłopiec
jest jego, może wziąć to czego chce. Głosy przybierają na sile i liczbie,
zagłuszają myśli istoty, nadają im nowy bieg, nowy cel. Słodycz i szkarłat, i
ciepło. To co na samym początku przyciągnęło Ciemność –życie. Jego człowiek.
Jego życie, chce je mieć bliżej, jak najbliżej.
Chodź do mnie ciepłe życie.
Słabe ramiona nie mogą go nawet utrzymać na dystans, są słabe jak
wierzbowe gałązki. Wycieńczone ciało nie ma siły się bronić, nawet uciec od
niego...
-Zostaw!
-Mój –nakładają się na siebie setki
szeptów. –Masz dobre...
Trzyma go za ramiona i wsuwa twarz do brodę.
-...daj dobre i mi... dobre,
słodkie... krew...
-Nie...
Ciemność to matka. Jego matka. Mrok to ojciec. Nic więc dziwnego, że
chce pozostać w ich ramionach. Chce zostać...
W nich jest chłodno i spokojnie. Tak cicho i miękko.
Tam czeka na niego tylko ból i strach, więc chce zostać tu. Zapaść się
całkowicie w tej nocy, stać się jej częścią. Dusza rwie się z ciała, wypływa z
niego razem z krwią, przepływa do innych żył. Ciało obok staje się ciepłe. Jego
ciepłem.
Już nic nie ma, nic się nie liczy... nawet ten monotonny pomruk i
kołysanie, gdy ta istota zabiera mu życie.
Już wie, że to nie zmora. To coś nieskończenie pięknego, coś co ma w
sobie iskierkę prawdziwej nocy... piękne jak śmierć i życie. To go odprowadzi
do bramy z czarnego marmuru i pożegna przy niej.
Biedni rodzice, kochany braciszek, ci wszyscy, których już nie ujrzy, i
którzy nigdy się nie dowiedzą jak piękne rzeczy teraz widzi, co czuje. Chciałby
im to pokazać.
Błękitne światła z jeziora odbijają się od powierzchni kryształów i
rozdzielają na całe pasma tęczowych kolorów, ich cekiny wielkości dłoni
osiadają na ścianach i pełzają po nich. Istota, która go trzyma w ramionach nie
jest już podobna do niego. Nie widzi
jej twarzy, ale wystarczy widok włosów i dłoni. Włosy to czarna połyskliwa
mgła, unosząca się wokół głowy i ramion. Dłonie nie są zbudowane ze skóry,
tylko z bladej mgły, a paznokcie z masy perłowej. Jest najpiękniejszy, a on tak
źle go osądził. Czuje całą jego miłość przez skórę...
Odsuwa się i patrzy na niego oczami koloru złota, powoli gasnącego
złota, już nie gwiazdy.
Ale on musi odejść, żeby nie wrócić do bólu i strachu. Żeby iść tą białą
drogą do marmurowej bramy... by pogrążyć się w mroku...
Teraz patrzy na siebie jego oczami. Żałosny strzęp człowieka, który
jeszcze żyje, a nie ma ku temu powodów. Bo jego już tam nie ma. Czuje jego
ramionami, które trzymają to wymęczone ciało i kołyszą je. Jest w nim jak
dusza... głosy próbują go przegnać, chcą... Nie! Nie pozwoli im wykorzystać
nowej istoty, tak pięknej, mogącej zrobić wszystko... uciszy je... uciszy
wszystkie... ostatkiem sił...
Żeby jego ukochany oprawca mógł zyskać coś na jego śmierci...
*************************************************************
To dziwne.
Patrzy na chłopca i czule głaszcze go po głowie. On śpi. Oddycha miarowo
i zaciska piąstki przy ustach. Przeżył.
Wtedy prawie całą krew mu zabrał... ale nagle Głosy w jego wnętrzu zaczęły
cichnąć, po kolei milkły, odchodziły w niebyt... Odeszła chęć na krew, na
zanurzenie w niej dłoni, na zabicie człowieka... Mógł myśleć. I natychmiast go
puścił.
Dziwnie się poczuł, gdy Głosy zamilkły. Jakby coś je zastąpiło,
zastąpiło pełniej.
Kładł dłoń na sercu i czuł jego bicie. Czuł, że bije pełniej i mocniej,
już nie wyłącznie z jego woli... nie mógł go uciszyć, gdy chciał. Jego włosy
nabrały kasztanowego połysku i już nie były tak czarne, skóra zrobiła się
bardziej różowa.
Ale to dziwne uczucie...
Nie rozumiał już mowy szkarłatnego Mroku. Czuł, że on mówi, sam mógł do
niego mówić, ale już nie słyszał tego Mroku. Także Mrok w korytarzach ucichł,
nie przychodził na jego wezwania.
To było okropne, czuł się coraz bardziej samotny. Dobrze, że jeszcze
przynajmniej chłopiec z nim został.
Chłopiec się budzi. Myśli czmychnęły gdzieś na boki, teraz tylko on się
liczył.
Otworzyły się błyszczące oczy...
-Ach, to ty... hi hi hi...
Nieprzytomny śmiech poniósł się po grocie. Blade dłonie uniosły się do
twarzy istoty i pogłaskały ją delikatnie, zanurzyły się w jej ciemnych włosach.
-...piękne... takie piękne... jeść mi
się chce... piękne...
-Chłopiec...?
-...hi hi hi... to chyba ja... jesteś
piękny... hi hi hi...
Człowiek nagle wtulił się w sztywniejące ramiona i nadal chichotał.