3 MYŚLISZ, ŻE ISTNIEJE COŚ W CO MOŻNA NIEWIERZYĆ?
-Hej! Hej, obudź się! Wstawaj!!!
Książę podrywa się, siada. W uszach pobrzmiewa mu krzyk jakim go
obudzono. A przed nim...
-Coś ty za jeden? –pyta kot. –Czemu
śpisz na moim terytorium bez pytania?
Przecież koty nie potrafią mówić.
Ale ten jeden siedzi na kolanach Księcia, wbija w niego spojrzenie
błękitnych oczu i ostrym głosem robi mu wyrzuty.
-Nie wiesz co to dobre wychowanie?
–wbija pazurki w jego uda. –Najpierw pyta się czy można zasnąć na czyimś
terenie. Też mi książę, co nie wie jak się zachować!
-Przepraszam –wykrztusił Książę. –Nie
wiedziałem... że to twój teren...
Kot popatrzył na niego jeszcze chwilę podejrzliwie, w końcu parsknął i
zeskoczył na ziemię. Słonce zatańczyło iskierkami na jego fioletowej sierści
ozdobionej purpurowymi pręgami.
Fioletowy, mówiący kot?
-No co się gapisz? –prychnął, oglądając
się na niego. –Idziesz czy nie?
Książę podniósł się i na sztywnych nogach podążył za kotem. Zasnął na
skale, skulony z zimna i ze strachu, nie przestając płakać. Teraz cały był
skostniały i obolały, a do tego głodny.
Fioletowy przewodnik zatrzymał się tak nagle, że młody książę prawie na
niego nadepnął. Błękitne oczy spojrzały na niego ciekawie, już bez szczypty
złości, czy pretensji.
-Jak jesteś głodny to możesz sprawdzić,
czy nie zostało nic z wczorajszego polowania –wskazał łapką na skraj skały.
–Wczoraj była tam prawdziwa uczta, ale ja nie wiem czy coś te psy zostawiły,
nie jem po nich. W ogóle nie jadam tego co może do mnie przemówić, ale może ty
inaczej. Żal mi tych lisów, lubiłem je nawet, zwłaszcza tego słodkiego
brzdąca... Co ci jest?
Książę obciera oczy z łez i kręci głową.
-Jak chcesz –kot odwraca się i idzie
dalej. –Dziwny z ciebie książę. Ci, których znam nie wylegują się na skałach i
nie przymierają głodem. Oni mają piękne pałace i masę Służących, na byle
skinienie przynoszą im najlepsze przysmaki. Słuchaj –znów się zatrzymuje i
odwraca. –Dlaczego nie jesteś w swoim pałacu? Czyżbyś go nie miał?
Książę zagryza wargi w zamyśleniu.
-Mam... to znaczy miałem –mówi
niepewnie. –Ale teraz to już nie ważne...
-Dziwny książę –prychnął jeszcze raz.
–Idziesz?
Idzie, idzie. Kot prowadzi po skale schodzącej coraz niżej. Młody książę
nie zwracał na nic uwagi, zamykając się we własnych rozmyślaniach. Czy jest
sens żyć dalej? Patrzeć tylko jak nadejdzie kolejny koszmar. Nożownik
powiedział, że książęta nie umierają wtedy, gdy tego chcą. Więc kiedy? Jak może
umrzeć?
Ale powiedział też, że ten kto wie dokąd zmierza, dochodzi do celu. A on
wie dokąd zmierza, idzie do domu –czy to wystarczy? Nie zna przecież drogi.
Może to była osobliwa zachęta do nie przerywania wędrówki? Nie wyrażał się, ten
mężczyzna, bardzo pochlebnie o białym Jednorożcu –bo o nim mówił. Nie zabił go
też, okaleczył Lisa... tym samym ratując mu życie. Może...
Ale i on nie sprawiał wrażenia całkiem zdrowego na umyśle. Nie mógł nic
o nim stwierdzić jednoznacznie.
-Hej, książę bez zamku! –Kot od jakiejś
chwili starał się zwrócić na siebie uwagę Księcia. –Spójrz w dół!
Książę bezmyślnie wykonał jego polecenie.... i krzyknął ze strachu.
Pod jego stopami rozścielała się
błękitna wstęga płynącej w szaleńczy tempie wody. Kilkadziesiąt metrów pod nimi
przepływała rzeka –szeroki rwący potok. Stali na skalnym łuku, szerokim na
jakieś pół metra, a długości jakiś piętnastu. Pięć było już za nimi.
Mało brakowało, a młody książę zachwiałby się i spadł.
Śmiech fioletowego Kota brzmiał przedziwnie –jak atłasowa wstęga
prześlizgująca się po kręgosłupie, ledwo-słyszalny, ale „wyczuwalny”.
-Patrz pod nogi, gdy idziesz za kotem
–chichotał. –Ale teraz nie patrz tam, patrz w górę. Chodź, nie zwlekaj, bo mój
przyjaciel nie lubi czekać.
-Przyjaciel? –powtórzył ciekawie Książę,
słuchając rady fioletowego przewodnika i nie patrząc pod nogi. –Kto tam czeka?
I czemu chcesz żebym szedł z tobą?
Kot odwrócił głowę, nawet nie zwalniając kroku. W błękitnych oczach
połyskiwały iskierki czegoś, co można by uznać za rozbawienie lub politowanie.
-Lepsze towarzystwo dziwnego księcia niż
żadne –wyjaśniał pobłażliwie, tak jak się coś wyjaśnia dziecku. –Wydajesz się
zagubiony, a ja –wręcz przeciwnie –wiem wszystko. Nie myślisz, że dobrana z nas
kompania? Do tego nie wyglądasz na zbyt silnego –Lis ciągnął cię za sobą jak lalkę
– a ja przedkładam zręczność nad siłę, ale mój przyjaciel... on jest dla nas
obu obroną. Widzisz więc, że jesteśmy idealną paczką.
Książę zmarszczył brwi. Nie wydaje się sobie dziwniejszy niż fioletowy
gadający kot. Nie spodobał mu się też protekcjonalny ton jakim on do niego
przemawia. I w ogóle wolałby zostać poinformowany wcześniej, zanim przyjęto go
do jakiejkolwiek „kompanii”.
Ale jednocześnie rad był z tego czworonogiego towarzysza, który
najwyraźniej nie miał nic przeciwko przewodzeniu „kompanii”. Wolał na razie
żeby ktoś wziął na siebie odpowiedzialność za jego los –przynajmniej na jakiś
czas. Chciałby kilka rzeczy przemyśleć –chociażby sens dalszego istnienia –a do
tego potrzebny jest jako taki ład. Potem zdecyduje, w którą stronę się udać, do
tego czasu miłe mu będzie jakieś towarzystwo. A Kot wyglądał na towarzysza
będącego całkiem do rzeczy.
Przeprowadził go nad strumieniem, zeszli na miękki piasek, między sosny
powyginane w dziwaczne kształty. Kot kroczył pewnie obraną ścieżką, raz na
jakiś czas odwracał łepek i zerkał na Księcia –jakby sprawdzał, czy ten idzie
za nim nadal.
Po kilkunastu minutach drzewa zaczęły rzednąć, coraz mniej ich było –ale
jednocześnie coraz głośniej szumiały. Kot w milczeniu wyprowadził go na skraj
pustyni.
-Co to za miejsce? –zapytał Książę,
którego nagle naszły obawy. –Gdzie mnie prowadzisz?
-Bez nerwów –parsknął Kot. –Przecież cię
nie zjem. Tu zaczekamy na mojego przyjaciela, powinien zjawić się kilka minut,
gdy tylko nadejdzie woda.
-Woda? Przecież to pustynia. Kpisz
sobie...
Jednym skokiem kot znalazł się na ramieniu młodego księcia, owinął mu
ogon wokół szyi i boleśnie wbił pazury w kark, jego warczenie w niczym nie
ustępowało warczeniu lisa, a nawet wilka.
-Nie podważaj moich słów, książątko!
Póki co, to ty wydajesz się nie wiedzieć gdzie się udać, ja wiem to doskonale.
Dobrze by było żebyś posłuchał mądrzejszego od siebie. Poczekaj kilka minut i
powiedz mi wtedy, że kłamię!
-Przepraszam –Książę rozmasował ramię,
gdy Kot w końcu z niego zeskoczył. Jego pazury zostawiły po sobie głębokie
zadrapania. –Nie chciałem cię urazić...
-Milcz i patrz! –uciął zwierzak,
wskazując pyskiem stronę.
Książę już miał odpowiedzieć ostro na ten brak szacunku, ale spojrzał w te
stronę... i nie zrobił tego.
Bo linia horyzontu zdawała się gwałtownie podnosić i zbliżać.
Dosłyszalny przedtem szum przybierał na sile. Wkrótce błękitna linia wzniosła
się ponad nich, zwieńczona białymi barankami.
Książę cofnął się o krok w przerażeniu –jeszcze chwila, a ten błękit ich
przykryje.
-Co to jest?! –krzyknął do towarzysza.
-To woda –odparł Kot, najspokojniej w
świecie myjąc lewą łapkę. –Morze. Nie bój się, nie sięgnie nas. Mówiłem ci? Z
wodą przybędzie mój towarzysz.
Książę nie miał pewności co do jego słów, ale nie poruszył się już. Nie
chciał utwierdzić go w przekonaniu, że jest strachliwym, bezradnym książątkiem.
Przecież mógł być odważny, gdy odważny może być zwykły kot. Koniec z uciekaniem
w przerażenie –przynajmniej ten raz.
Morze zbliżało się nieubłaganie, z każdą sekundą było coraz bliżej i
coraz wyżej.
Nie minęło dziesięć minut, gdy woda w końcu zatrzymała się -kilka metrów
od nich. Szum morza zagłuszył obawy. Nie wiadomo skąd pojawiły się mewy i
rybitwy, napełniając przestrzeń nad błękitem swoimi krzykami.
A Kot mył łapkę i najwyraźniej na coś czekał.
-Przepraszam –mruknął Książę. –Miałeś
rację.
-Nie ma za co –nagle znalazł się znów na
jego ramieniu. –Teraz musimy poszukać mojego przyjaciela. On pewnie jest gdzieś
blisko brzegu, ale jak zwykle mnie nie usłyszy. Musisz wołać ze mną. Nazywa się
Merlin. Na trzy.
Doliczył do trzech i zaczęli krzyczeć. Wrzeszczeć.
Merlin!!!
Księcia zaczęło już gardło boleć, gdy Kot krzyknął mu prosto do ucha.
-Jest tam! Chodź!
Zeskoczył na piasek i podbiegł w stronę fal.
-Zasnął i dał się ponieść wodzie
–krzyczał. –Jak zwykle, to straszny śpioch. Merlin, obudź się!
Zdezorientowany Książę biegł za nim, nie bardzo wiedząc gdzie Kot widzi
swojego przyjaciela. Przecież tam była tylko woda i wystające ponad nią skałki,
żadnej łodzi, ani pływaka.
-Merlin!!! –wydarł się jego towarzysz,
zatrzymując się tuż przed falą rozbijającą się na złotym piasku. –Wstawaj!!!
I nagle... ku dziwieniu i przerażeniu młodego księcia, jedna ze skałek
poruszyła się i zaczęła rosnąć w oczach. Na jego oczach z błękitu morza
wynurzyło się olbrzymie cielsko z niebieskiej stali. Ogromny wąż morski.
DZIWNĄ ZNALAZŁEŚ KOMPANIĘ… NAJLEPSZĄ…
-Hej, książę! Książę!!!
Otworzył powoli oczy i pierwszym co ujrzał była fioletowa mordka i
błękitne czy jego czworonogiego towarzysza. Następnym było to, co widniało w
jej tle. Zielono-złote oczy, wielgachna paszcza pełna ostrych zębów, wielkich
jak miecze. Woda ściekała ze stalowych łusek na jego twarz...
-Nie krzycz!! –pazury przejechały mu po
twarzy i zamilkł. –Histeryzujesz jak panienka na widok myszy! Kto to widział
księcia, co mdleje na widok własnego kompana.
-Nie krzycz na niego –odezwał się
spokojny, głęboki głos. –Czuję, że jest wyczerpany, nie dziw, że stracił
przytomność.
Książę z wysiłkiem usiadł, nie odrywając przerażonego wzroku od stwora,
który siedział przed nim, do połowy zanurzony w wodzie... i nie odrywał wzroku
od niego.
-Nie bój się mnie –przemówił waż morski,
jakby usłyszał jego myśli. –Nie chciałem cię przestraszyć, po prostu nie
wiedziałem, że tu jesteś. Mój przyjaciel –zielono-złote oko odwróciło się na
chwilkę na Kota myjącego łapki –nie zdaje sobie sprawy, że ludzie inaczej
reagują na mój widok.
-To strachliwa panienka –wtrącił „niby
mimochodem” Kot. –Boi się wszystkiego.
-Wcale nie...! –zaprzeczył Książę. Łzy
zebrały mu się już na rzęsach. –Gdybyś ty przeszedł... widział to co ja... to
byś... to byś...
Nie dokończył, łzy pociekły mu po policzkach i rozpłakał się. Z nerwów,
ze strachu, z bólu i głodu...
Kot prychnął pogardliwie i zaczął myć drugą łapkę.
Wąż morski przez chwilę patrzył na młodego księcia, potem pochylił łeb i
trącił nosem jego ramię, z delikatnością zdumiewającą jak na jego rozmiary.
-Nie płacz, książę –mówił cicho głęboki
uspokajający głos. –Nie zwracaj na niego uwagi, on czasem taki jest, ale
naprawdę tak nie myśli. Nie płacz.
Książę nie uciekł od tego dotyku, nie odsunął się od węża –wręcz
przeciwnie. Wstał i oparł się o, groźny już tylko z pozoru, pysk. Wąż zwany
Merlin wyciągnął jedną z dwóch ogromnych, szponiastych łap i przygarnął
paczącego człowieka do siebie, jednocześnie odwracając cielsko na bok. Książę
wyglądał przy nim jak wróbel schwytany w dłoń. Położony na mokrym brzuchu
pokrytym łuską, sprawiał wrażenie małego kociaka, którego dorosły człowiek
wziął na ręce.
Ale ciało węża było tak ciepłe, kładąc na nim głowę młody człowiek
usłyszał odległe dudnienie ogromnego serca gada, uspokajający odgłos. Przytulił
się do niego i powoli łkanie cichło.
-Jest strachliwy jak panienka –usłyszał
obok siebie. –Ale zachowuje przy tym niesamowity urok, prawda?
Książę podniósł głowę i spojrzał w błękitne oczy... ale już nie twarz
kota, choć to nadal Kot. To twarz młodego chłopaka, jasna, ale poznaczona
purpurowymi paskami na policzkach, czole i nosie. Fioletowe włosy opadają na
plecy i ramiona, połyskują wplecionymi w nie srebrnymi łańcuszkami. Ramiona i
plecy ma nagie, też poznaczone pasami purpury. Jedyne jego ubranie stanowią
wąskie spodnie z grubego, białego płótna, nad kolanami oberwane i wystrzępione.
Również obwieszone łańcuszkami.
Zupełnie jak w przypadku białego Jednorożca.
Ale ten Kot uśmiecha się i szczerzy ostre kiełki, i mruczy łasząc się do
jego ramienia.
Gdy Książę siada na brzuchu węża, Kot wchodzi mu na kolana i siada na
nich, tuli się do postrzępionej koszuli
na piesi młodego człowieka. Jest lekki jak... kot, choć wzrostu Księcia i jego
postury, choć może ma trochę miększą sylwetkę.
-Gdzie płyniemy, Merlin? –woła z jego
kolan do przyjaciela. –Trzeba coś znaleźć do jedzenia, bo jesteśmy strasznie
głodni.
-Płyniemy...? –wyjąkał Książę.
-Trzymajcie się, smyki!
Tak poradził niski głos Merlina, i wąż przewrócił się na brzuch. Młody
książę ześliznął się z wilgotnych łusek i wylądował na piasku. Siadając i
wytrząsając piach z włosów, słyszał głośny śmiech Kota i głęboki, dudniący węża
morskiego.
-Ale niezdara! –pasiasty kompan miękko
wylądował przed nim, wciąż chichocząc. –Ludzie zawsze byli niezgrabni, ale ty
jesteś pod tym względem wyjątkowy.
Książę zagryzł wargi i zarumienił się ze wstydu. Ten nowy towarzysz
chyba znajduje przyjemność w doprowadzaniu go do takiego stanu.
Nagle poczuł bliżej jego zapach –sól i wiatr, miękką dłoń na ramieniu i
leciutki całus na czole. Tylko muśniecie skóry wargami.
-Nie martw się –podniósł go na nogi. –Ja
cię wszystkiego nauczę, dziwny książę. Wskakuj i rób to co ja.
Niełatwym było ponowne dostanie się na Merlina. O ile łuski na jego
brzuchu były delikatne i skórzaste, to te na grzbiecie i bokach przypominały
twardą stal, były gładkie i śliskie. Nie stanowiły żadnego oparcia, nie było
się czego chwycić, a grzbiet węża morskiego znajdował się co najmniej dobry
metr poza zasięgiem Księcia. Kot pokonał tę odległość dwoma skokami, wczepiając
ostre pazurki dłoni i stóp miedzy łyski. W mgnieniu oka znalazł się na górze. A
młody książę...
-To wcale nie jest zabawne –Merlin w
końcu skarcił pręgowanego przyjaciela, zaśmiewającego się na widok wysiłków
człowieka. –Pomóż mu, przecież on nie ma pazurów i jeszcze nigdy czegoś takiego
nie robił. Wiesz, ze to nieuprzejmie się tak z kogoś naigrywać?
Zadziwiające, ale to spokojne upomnienie natychmiast zbiło Kota z tonu.
Wciąż się uśmiechał, ale przycupnął na skraju grzbietu przyjaciela i wyciągnął
rękę. Po chwili młody książę siedział obok niego.
-Musisz się sporo nauczyć –stwierdził
poważnie Kot. –Teraz wstawaj i uważaj.
Człowiek zrobił to co mu kazano i poszedł za kompanem na sam środek
wężowych „pleców”.
-Tu siadasz i mocno się trzymasz
–nakazał koci towarzysz, ciągnąc go na dół.
Książe usiadł posłusznie... a Kot od razu wykorzystał okazję i usiadł
znów na jego kolanach. Zanim młody człowiek zdążył zaprotestować, pasiaste
ramie objęło go przez pierś i stworzenie przytuliło się do niego, mrucząc
gardłowo.
-Merlin! –krzyknęło nagle. –Płyńmy na
łowiska, bo księciu już w brzuchu kruczy!
Wąż morski kiwnął potężnym łbem i tylko powtórzył.
-Trzymajcie się, smyki!
Płyniemy? –obiło się w głowie Księcia. Jak to?! Nie może...
Niestety znów nie zdążył wyrazić swojego sprzeciwu, ponieważ ogromne
cielsko zatrzęsło się i z gracją małej, zwinnej jaszczurki ześliznęło na fale.
-Poczekaj!
Prawie wstał, ale kocie
pazurki pociągnęły go spowrotem, pasiaste ramiona objęły i nie pozwoliły się
poruszyć.
-Nie wstawaj! –błękitne oczy sypnęły
iskrami gniewu. –Bo spadniesz do wody.
-Ale...
Plaża oddalała się o kilka metrów w ciągu chwili, coraz dalej. Fale
wzrosły i zakołysały wężowym ciałem.
-To niebezpieczna chwila –pouczał go
Kot. –Zanim Merlin złapie równowagę można bardzo łatwo spaść i utopić się.
Ale on nie chciał żeby wąż łapał równowagę. Nie chciał płynąć
gdziekolwiek! Chciał zejść na stały ląd!
Większa fala uderzyła o bok z niebieskiej stali, zachwiała nim i
opryskała pasażerów oryginalnej „łodzi” deszczem mieniących się w słońcu
kropel. Książę powstrzymał się od krzyku przerażenia -zamiast tego mocno
zacisnął ramiona na ramionach towarzysza i ukrył twarz w jego fioletowych,
czesanych wiatrem włosach. Nie można powiedzieć żeby Kotu się to nie podobało,
mruknął tylko zadowolony i nie protestował.
-Jak tam, smyki? –zapytał po kilku
chwilach wąż morski zwany Merlin.
-Idealnie –odkrzyknął mu Kot w purpurowe
pręgi.
Książę ze strachu nawet nie podnosił głowy, żałował, że poszedł za
fioletowym kotem, i że bez własnej wiedzy został członkiem tej dziwnej –obecnie
trzyosobowej- kompanii.
WĄŻ
MORSKI ZWANY MERLIN
Żałował tego przez pierwsze dwie godziny... no, może cały pierwszy
dzień. Potem nie miał już powodów.
Wąż morski okazał się niesamowicie wygodnym środkiem transportu wodnego
–nawet dla kogoś kto nigdy nie miał okazji porównać go do łodzi. A Merlin był
wyjątkowym wężem morskim –nawet dla kogoś, kto nigdy nie miał okazji porównać
go do innego węża.
Takim kimś był Książę -dla którego ta pierwsza morska podróż okazała się
niesamowitą i zachwycającą przygodą.
Gdy opadł pierwszy szok i
odważył się puścić Kota, i, z lekkim zakłopotaniem na twarzy, odsunąć się nieco
od niego (co wcale nie było łatwe, bo Kot najwyraźniej uważał, że jego kompan
jeszcze nie ochłonął całkowicie i potrzebne mu ciche mruczenie, by do końca
uspokoić nerwy), nadszedł czas na obserwacje.
Pierwszą zaobserwowaną rzeczą było to, że znajdują się co najmniej dwie
mile od brzegu... potem wiadomości napływały lawinowo.
Cielsko Merlina okazało się dużo większe niż na początku się wydawało
–dużo, dużo większe. Książę myślał, że na plaży spoczywa jego połowa –a to była
mniej niż jedna piąta. Merlin był naprawdę ogromny. Gdy wynurzył się na
powierzchnię wody na całą długość, młody człowiek zmierzył go wzrokiem – potem,
gdy już odważył się chodzić po jego „plecach” tak jak Kot, zmierzył do krokami.
W najszerszym miejscu miał cztery kroki i zwężał się w stronę ogona do
szerokości dłoni na samym jego końcu; długość od końca paszczy do końca ogona
wynosiła około czterdziestu kroków –lub więcej, Książę nigdy nie odważył się
dojść na sam koniec. Jakieś sześć kroków od głowy, ozdobionej ostrymi
kościanymi płytkami, dwoma rogami i błoniastymi „skrzydłami” chroniącymi
narządy słuchu, znajdowały się potężne łapy, zakończone ostrymi jak sztylety
szponami, między którymi rozciągała się gruba błona. Każde ramię miało jakieś
siedem stóp i mogło zostać wystawione pod każdym kątem do tyłu, czy na boki.
Gdyby młody człowiek położył się i wyciągnął ręce i nogi, na całą osiągalna
długość –wtedy mógłby zająć taką powierzchnię jak jedna dłoń węża –bo to były
prawie dłonie, mniej tylko kształtne.
Kolejną rzeczą jakiej Książę wcześniej nie mógł dostrzec były skrzydła
Merlina. Zwykle złożone płasko na grzebiecie, widoczne jako dwa wzgórki
ciągnące się od tyłu głowy, do koniuszka ogona. Ale gdy Merlin postanowił
pochwalić się nimi, wzgórki okazały się żaglami z twardej błony rozpiętymi na
stalowych masztach. To porównanie nasunęło się Księciu pierwsze, potem
przyrównał je do skrzydeł. Ogromnych, długich na dwadzieścia stóp w najwyższym
miejscu, zakończonych ostrymi harpunami, zielono-złocistych skrzydeł.
Służyły one do pływania pod wodą –wyjaśniono mu. –Także dla łatwiejszego
utrzymywania się na jej powierzchni.
Ale przeważnie znajdowały inne zastosowanie. W gorących godzinach Merlin
ustawiał je pionowo i nieco do środka –tak, że ich ostre końce stykały się
tworząc zacieniony „tunel”- chroniący jego towarzyszy przed słońcem. Czasem
rozkładał je na boki, by mieli więcej miejsca na zabawę, lub ustawiał z nich
pionowe bariery mające ich ustrzec przed wpadnięciem do wody.
Merlin dbał o przyjaciół jak mało kto. Niósł ich na grzbiecie przez
Wędrujące Morze, łowił pożywienie, odnajdywał prądy niosące słodką wodę. Nie mógł postąpić inaczej –ich życie zależało
od niego. A jemu opieka nad „smykami” dawała najwyraźniej olbrzymią satysfakcję
–pomyśleć, że wystarczyłoby żeby zanurkował w całości i zginęliby obydwaj. Na
szczęście wiedział o tym i pilnował się.
Książę z początku porównywał uczucia jakie Merlin do nich żywił, do
uczuć jakie żywi się do małych kociąt, wymagających ciągłej opieki. Z początku
wydało mu się to nieco denerwujące –przecież nie był małym kociakiem –ale po
jakiś czasie stało się wręcz niezbędne do codziennego funkcjonowania.
Książe przestał liczyć dni spędzone na jego grzbiecie, dryfując po
wodach Wędrującego Morza - przestało go to interesować, było zbyt dobrze by
przejmować się upływającym czasem.
Z wyjaśnień Kota –jakich zażądał już na samym początku –dowiedział się nie
więcej ponad to, że Wędrujące Morze to wędrujące morze. Dopiero Merlin
cierpliwie i spokojnie wyjaśnił mu, że to obszar wodny nieustannie zmieniający
swoje położenie na planszy Oceanu. Wyjaśnił też młodemu księciu, że teraz dają
się nieść jego wodom, ponieważ są ciepłe i przecinają je słodkie prądy wody
pitnej. Książę nie bardzo rozumiał jak to możliwe... ale po pewnym czasie
przestało go to obchodzić. Zaczynał wczuwać się w zachowanie swojego drugiego
towarzysza, tego w purpurowe prążki.
Kot przez cały czas zachowywał ludzką postać –Książę już nie widział go
więcej jako zwierzęcia. Ale nie wiedział czy to lepiej, czy gorzej.
Młody człowiek natychmiast uświadomił sobie, że ci dwaj –wąż morski
zwany Merlin i pręgowany Kot –stanowią niesamowitą parę. O ile Merlin nigdy nie
przestawał być spokojny, opiekuńczy i niesamowicie mądry, to Kot był jego
dokładnym przeciwieństwem. Wydawał się być rozpieszczonym dzieckiem, głośnym i
za wszelką cenę zwracającym na siebie uwagę. Nieustannie był w ruchu, coś mówił
–czasem były to kompletnie bezsensowne rzeczy –tylko czasem, gdy słońce bardzo
grzało, układał się na łuskowatym grzbiecie i zapadał w „kocią drzemkę”. Przez
pierwsze dni Książę miał go dość.
A najbardziej denerwującym był to, że Kot nieustannie się do niego
przymilał. Na porządku dziennym było to, że bezczelnie i bez pytania siadał mu
na kolanach, przytulał go, łasił mu się do ramion, całował... choć on całował
chyba wszystko: jego, pysk i łapy Merlina, nawet surowe ryby przed zjedzeniem
zaliczały od niego całusa w łepek. To były delikatne, dziecięce całusy, nic
szczególnego się w ich nie kryło, prócz kociej radości z samego faktu
rozdawania ich. Ale stawały się irytujące, ponadto Książę czuł się trochę
nieswojo, kiedy całował go rówieśnik –przynajmniej z wyglądu.
Ale ile by wad Kot nie miał, nie przeważały one zalet. To przecież on
nauczył Księcia poruszania się po stromym grzbiecie węża morskiego, albo
przechodzenia z grzbietu na brzuch, gdy Merlin odwracał się na plecy. To on
pomógł mu przezwyciężyć niechęć do surowego mięsa ryb, jakie pierwszego dnia
Merlin wyłowił dla nich. Potem pokazał mu, że możliwe jest upieczenie ryby na
słońcu, jeśli położy się ją na właściwym odcinku łusek i przeczeka najgorętszą
porę dnia. To on zapełniał mu czas ciągłymi nowymi zabawami, i nieustannym
trajkotaniem. Poza tym wiedział naprawdę dużo –tylko trzeba było umieć go
zrozumieć.