6 ZNAM TYCH LUDZI, TO CHCIWOŚĆ I POGARDA. POGARDA DLA ŻYCIA.

 

     Kolacja. W czasie kolacji miał zapoznać się z załogą Imperii –bo tak nazywał się okręt.

     Lepiej by było, żeby Admirał go tam nie prowadził, przynajmniej nie tego dnia.

     Mesa w chwili posiłku przypominała oborę –nic dodać, nic ująć –dokładnie oborę. Trzy długie stoły ustawione tak, że jedzący, siedzący między nimi na ciężkich ławach, opierali się o swoje plecy. Na stołach nie sposób było rozpoznać jedzenia –to wszystko mogło być już równie dobrze strawione trzy razy. Do tego niesamowity zaduch, jaki uderzył w Księcia, gdy ten tylko przekroczył próg.

      Miejsce pełne zwierząt.

-To moi podopieczni –Admirał położył dłoń na ramieniu młodego człowieka i starał się przekrzyczeć załogę, która najwyraźniej gdzieś miała obecność starszego stopniem. –Dwudziestu dwóch rozwrzeszczanych, niewychowanych męt, które dla garstki złota poderżną ci gardło. Mam nadzieję, że nie będzie ci się tu podobało.

     Dziwnie mówił. Niby z uśmiechem –lekkim, kpiącym uśmieszkiem –ale jednocześnie tak poważnym głosem. Kpił, czy mówił prawdę? Łatwiej było wierzyć w to drugie, ale przyjemniej w pierwsze.

     Admirał rozejrzał się z dezaprobatą po załodze. Książę przysiągłby, że w jego czystych, szarych oczach dostrzegł iskierki odrazy.

     Cisza nie zaległa. Wydawała się nawet stawać coraz bardziej niemożliwą. Do chwili…

     Mężczyzna uniósł dłoń nad głowę i tym czystym, wysokim – ale mocnym - głosem krzyknął.

-Panowie, zamknąć się! Niech by was szlag! Miejsca zrobić i zatkać jadaczki, bo gość na pokładzie!

      Niesamowite, ale udało mu się przekrzyczeć załogę i dokonać cudu… w jednej chwili krzyki, kłótnie i głośne debaty zamilkły. Jak ucięte nożem. Ci co przed sekundą krzyczeli najgłośniej, teraz pokornie odsuwali się, by zrobić miejsce dla gościa i oficera. Z minami pełnymi szacunku .

     Ale jednocześnie ich spojrzenia mówiły bardzo dobitnie co myślą o gościu i ustępowaniu mu miejsca.

-Proszę bardzo –Admirał uprzejmie wskazał młodemu księciu miejsce. –Zapraszam do kolacji. –A gdy gość usiadł, wrzasnął w stronę kucharza –Do jasnej cholery, długo jeszcze?! Żarcie na stół!!

     Załoga złożona z dwudziestu dwóch najgorszych męt, mruknęła z uznaniem, patrząc na eleganckiego oficera i wróciła do przerwanego posiłku. W ciszy. 

-Dawaj! –Admirał przejął od kucharza talerz z…czymś, i postawił go przed Księciem. –Smacznego chyba nie wypada życzyć –uśmiechnął się kwaśno. Pochylił się do młodego człowieka i ściszył głos. –Nie wydaje mi się żeby ci to posmakowało, ale grzeczność wymaga żebyś skosztował. Jak chcesz to potem zjemy u mnie coś jadalnego. –I już głośno dodał –I nie przejmuj się etykietą, grunt to pełny żołądek. Smacznego załoga!

     Natychmiast pod sufit wzbił się jeden wielki wrzask.

-Smacznego Panie Admirale!!!

     Książę, wciąż lekko oszołomiony, spojrzał uważniej na „to” co wypełniało talerz. Mógłby by to być gulasz z ryby, niedogotowanej ryby, soli, kawałków tłuszczu i jakiś kości. A wszystko to tak zalatywało tranem, że aż łzy zakręciły się w szafirowych oczach. I on miał to zjeść? Na sam widok robiło się niedobrze, a zapach był wręcz zabójczy…

-Książątko nie głodne?

     Słowa te wypowiedział ktoś z przeciwnej strony stołu. Młody człowiek podniósł wzrok i napotkał uważne spojrzenie kilku par przekrwionych oczu. Takich oczu, w których groźby nie potrzebują słów. Kilkanaście twarzy zwróciło się dodatkowo na niego. Noże w oczach.

-Nie smakuje, panience? –krzyknął znad garnków Kucharz.

     Mesa wybuchła śmiechem, niemal rykiem.

     Tylko Admirał milczał.

-A może ostryg z oliwkami? –kpił dalej mężczyzna, obcierając brudną dłonią czoło. –Może polewki z grzybów lub ciastek z szafranem? Paszteciki ze słowiczych języczków niestety już się skończyły.

     Książę skulił ramiona i opuścił głowę. Już nienawidził tego miejsca. Ich wszystkich, wszystkich!

     Ale przecież jest księciem.

    Jest człowiekiem, ma prawo się bać!

     Tak, ale do pewnych granic, nie więcej. Kot zawsze śmiał się z jego strachu… i miał rację. Nie może bać się wszystkiego…

-Chciałbym rybę –oświadczył, podnosząc głowę. –Świeżą rybę, jeśli można.

     Kucharz na chwilkę zamilkł, pomruk poniósł się po mesie. Książątko ośmiela się czegoś chcieć? Prócz przeżycia?

     Brudna dłoń Kucharza, znów zawadziła o czoło. Na brudnej twarzy uśmiech rozlewał się powoli, coraz szerzej, jak tran na blacie stołu, pod talerzami jedzących.

-Ależ oczywiście, wasza wysokość –skłonił się w przesadnym ukłonie. –Oczywiście, że można prosić o świeżą rybkę. Najświeższą jaką mamy.

     Z mokrym plaśnięciem, w talerzu księcia wylądował surowy śledź. Srebrno- błękitny, jeszcze pachnący wodą.

-Świeższych nie mamy –mężczyzna przekrzykiwał koński śmiech towarzystwa. –Ta jest najświeższa, pasuje panience?

     Młody książę nawet na nich nie spojrzał. Wyjął rybę z cuchnącej breji i strząsnął ją z  bladych łusek. Co za świństwo.

-Nie miej za złe –szepnął nagle Admirał. –Nie zwracaj uwagi, muszą się trochę pobawić, żeby cię tolerować. Potem dostaniesz prawdziwą kolację.

-Nie trzeba –wymruczał Książę, zgrabnie zrywając paznokciami łuski z rybiego boku. –Ja już mam kolację.

     Nie na próżno Kota szlag trafiał, gdy Książę odmawiał jedzenia surowego mięsa. Nie ma próżno zastosował terapię polegającą na nie dawaniu mu innego.

     Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Na morzu nie ma nic niejadalnego –mówił mądrze Merlin.

     Dziwne, że milkli patrząc na niego. Docinki ustawały, spojrzenia stygły. A przecież on tylko jadł kolację. Zręcznie wypatroszył rybę i teraz obgryzał najlepsze kawałki. Całkowicie pochłonięty rozpamiętywaniem czasu, gdy każdemu jego posiłkowi towarzyszyły sprzeczki z fioletowym Kotem.

     Admirał przez chwilę również mu się przyglądał. Ale dość szybko odzyskał rezon i wrócił do posiłku. Pomyślał tylko raz: ciekawych ludzi bogowie zesłali nam na ten rejs, nie powiem, ciekawych.

 

     ŻYJĄC WŚRÓD ZWIERZĄT… MASZ  BYĆ  CZŁOWIEKIEM!

 

     Kajuta Admirała urządzona była dość skromnie, ale za to schludnie. Panował tam nienaganny porządek, patrzący odnosił wrażenie, że wszystko leży na swoim, specjalnie przeznaczonym miejscu. Nawet pyłek kurzu nie opadł z drzwi solidnej, mahoniowej szafy, gdy mężczyzna silnym szarpnięciem otworzył ją.

     Nawet nie skrzypnęła. Zawiasy idealnie naoliwiono.

-Dziś przenocuje cię u siebie –jego głos dobiegał z przepastnego wnętrza mebla. –Nie będę ryzykował zostawienia cię na pierwszą noc ze wszystkimi, bo to cacko, co je nosisz na czole, warte jest kilku sztuk złota. A wątpię, czy je można tak sobie zdjąć. Potem wysprzątamy ci jakąś kajutę i będziesz miał własne cztery kąty.

     Nie jest jeszcze tak źle –pomyślał Książę. Właśnie to było mu potrzebne, własne cztery kąty, których by nie opuszczał. Nie widziałby ich i nie musiał znosić męczącej obecności… towarzystwa. Ponadto ten człowiek wydawał się być całkiem do rzeczy, zupełnie inny niż reszta. Jak on mógł znaleźć się w takiej dziczy?

-Masz –w końcu wydobył się z szafy, wręczając młodemu księciu naręcze koców. Zawsze ten sam łagodny uśmiech. –Myślę, że dziwnym by było przenocować cię pod łóżkiem –zauważył na wpół żartem. –A jeszcze dziwniejszym dzielenie go z tobą, więc… pozostaje do wyboru materac na podłodze i spanie na ławie. Jeśli chcesz to odstąpię ci łóżko, oczywiście książę…  

-Przenocuję na ławie –zdecydował szybko Książę, odbierając koce. –Dziękuję…

     Admirał kiwnął głową i znów zanurkował do wnętrza szafy.

     Minęło kilka minut i pojawił się  spowrotem, tym razem oglądał koszulę z grubego płótna.

     Książę akurat kończył rozkładanie koców na szerokiej ławie stojącej pod ścianą, gdy koszula wylądowała mu na ramieniu. Rzucił mężczyźnie pytające spojrzenie.

     Ten, zamiast odpowiedzieć, wskazał na porcelanowe miskę i dzbanek stojące na komodzie.

-Umyj się i przebierz do snu –polecił. –Mydło jest w pierwszej szufladzie, a ręcznik leży obok. Idź spać, ja muszę jeszcze  wygłosić naganę  za dzisiejsze docinki i przegonić Kucharza po pokładzie ze szczotą, więc nie obiecam, że cię nie obudzę powrotem. Póki co, dobranoc.

     Klepnął go lekko w ramię i wyszedł.

     Książę niepewnie przyjrzał się najpierw koszuli, potem dzbankowi z wodą. Na koniec zajrzał do wskazanej szuflady i wyjął z niej szorstki ręcznik i spory kawałek pachnącego mydła.

     Kiedy on po raz ostatni używał mydła? W pałacu… tam nawet nie wstawał z tronu, jakby wiecznie spał. A Kot pewnie nawet nie wiedział co to jest mydło. Mimo wszystko zaskoczyła go  jego obecność w miejscu, gdzie najmniej się go spodziewał.

     Mogłaby na nie zapanować moda wśród reszty załogi.

     Dziwnie się czuł „umyty”. Jakby nie pachniał już „sobą”, jakby nawet to stracił.

     Spojrzał w duże lustro, wiszące na jednej ze ścian. Obejrzał się w wielkiej koszuli Admirała. Opalił się na jasny brąz, ale tak, że skóra schodziła mu z ramion i łopatek. Ramiona i nogi chyba nie były kiedyś tak cienkie, w ogóle schudł –żebra odznaczały się przez skórę, obojczyk przypominał gzyms wystający na linii ramion. Tylko włosy nadal były czarne jak skrzydło kruka i potargane, choć postrzępione pasma nieco się wyrównały. I oczy, choć inne, to takie same. I, oczywiście, gwiazda na czole, której nie mógł się pozbyć.

     Ile razy próbował? Ile razy krzyczał z bólu po zbyt mocnym szarpnięciu? To było tak, jakby próbował pozbyć się kawałka własnego ciała. Nawet pomysłowy Kot, nawet mądry Merlin nic nie mogli na to poradzić.

     Jednorożec mówił, że gwiazda będzie go bronić przed krzywdą. A przecież Lis postanowił ją zignorować. A Admirał powiedział mu przed chwilą, że przyniesie mu ona kłopoty. O co z nią chodzi?

     No nic, jutro znajdzie jakiś kawałek materiału i obwiąże nim czoło, żeby jej nie było widać. A potem się zobaczy.

     Ułożył się na ławie, wyścielonej kocami. Oparł głowę na ramieniu i nakrył się po same uszy. Nic lepszego nie może w tej chwili zrobić.

 

 

     Energiczne potrząsanie wyrwało go ze snu do końca. Nie można powiedzieć, że miał o to żal –śniły mu się niezbyt przyjemne rzeczy. W końcu Nożownik to wymarzony bodziec dla koszmarów. Usiadł z protestującym pomrukiem już raczej dla zasady. Choć… stwierdził dość szybko, że wiele go boli –głównie ramiona i łopatki.

    Drewniane dechy, nawet przykryte kocami, nie przypominają miękkich łusek na brzuchu węża morskiego. A w kompletnej ciszy nie słyszał głuchego bicia ogromnego serca.

-Wstawaj! –polecił Admirał, stawiając go na nogi. –Musisz zdążyć na śniadanie z Kapitanem. Przedtem trzeba ci jeszcze znaleźć jakieś godne odzienie. 

     Znów zostawił go na kilka minut, dając czas na umycie twarzy i ubranie się we wczorajszy strój. Rzeczywiście, nie wyglądał zbyt dobrze. Te spodnie obstrzępiły się już do kolan i grożą rozleceniem się na poszczególne nitki, a kaftan jaki mu dał wczoraj Admirał, jest stanowczo za duży –mężczyzna jest wysoki jak drzewo, chyba najwyższy na pokładzie Imperii –więc młodemu księciu rękawy zakrywają dłonie po czubki palców. No, i nie ma butów. Choć… może nie są mu aż tak potrzebne, stwierdził, że woli chodzić na bosaka.

     Gdy Admirał wrócił, Książę był już gotowy –umyty i ubrany.

-Chodź ze mną, książę –skinął głową z szacunkiem. Prawdziwym szacunkiem. –Znajdziemy ci jakieś ubrania. 

     Poprowadził go niskim korytarzem, dość obskurnym i brudnym –taki Książę zapamiętał z wczoraj. Drewniane ściany miały ten sam czerwonawy kolor co burty i pokład –co wcale nie podobało się Księciu, ponieważ światło nielicznych lamp napełnionych tranem, przybierało odcień ścian. Skutkiem czego poruszali się otoczeni szkarłatną poświatą.

     W takiej scenerii obecność tego mężczyzny jeszcze bardziej dziwiła młodego księcia. Nienagannie skrojony mundur, biała jak śnieg koszula, maniery godne szlachcica –w chwilach gdy nie zwracał się do załogi –i wieczny, łagodny uśmiech. On tu po prostu nie pasował.

     Młody człowiek stwierdził w duchu, że sam prędzej nadawałby się do tego zbiorowiska dziwaków niż Admirał. A jednak był w nim, więcej, zdawał się mieć nad nimi kontrolę. Szanowali go. Dziwne.

-Zostaniesz u nas? –zapytał nagle przewodnik.

     Pytanie, którego Książę jakkolwiek się spodziewał –ogłupiło go na kilka chwil. Czy zostanie? Powiedziano mu, że może zejść na dowolny ląd… ale na razie tego lądu jeszcze nie widział na oczy.

-A mam wybór? –odpowiedział w końcu. –Przecież nie wyskoczę za burtę i nie popłynę wpław.

     Mężczyzna roześmiał się, jakby to był świetny dowcip. Chociaż nie… przecież nie było nic

słychać. To jego oczy się śmiały. Małymi, srebrnymi iskierkami.

-Po tym co wczoraj pokazałeś przy kolacji, nikt nie zdziwiłby się, gdybyś to zrobił –rzucił wyraźnie rozbawiony. –Załoga niemal gotowa była przyjąć, że jesteś syreną. Przychodzisz z morza, na grzbiecie węża morskiego, potem jesz surowe ryby. To nie wydaje się im normalne.

-A co byłoby dla nich normalne? –mruknął Książę gorzko. –Gdybym zjadł tę breję? Dziękuję, wolę surowe ryby do końca rejsu, w morzu nie ma nic niejadalnego.

     Oczy Admirała znów się roześmiały, ale tym razem zawtórował im głos.

-Widać kto cię przyjął pod swoje skrzydła. Tak, Merlin jest bardzo mądry i zawsze ma rację. A po ich towarzystwie wcale ci się nie dziwię, że nie chciałeś zostawać z nami. Jeśli chcesz –spojrzał na niego nagle. –Mogę porozmawiać z Kucharzem i będziesz dostawał świeżą rybę na każdy posiłek. Hm?

     Ta propozycja zdziwiła Księcia. Tym bardziej, że wydała mu się niedorzeczna… ale wtedy niedorzecznym będzie też to co sam czuł. Że nie ma ochoty jeść tych pomyj, że już woli ryby. To jest naprawdę niedorzeczne.

-Nie krępuj się –mężczyzna bacznie się mu przyglądał. –Wiem jak to jest przestawiać się na ludzkie jedzenie. Wierz mi, odczuwałem dokładnie to samo, za nic nie chciałem jeść tego świństwa.

-Ty?

     Tyle zdziwienia w jednym słowie i spojrzeniu szafirowych oczu.

     Jakim cudem? Czyżby on też kiedyś z nimi…

-Właśnie tak –przytaknął poważnie. –Mi wąż morski uratował kiedyś życie i dlatego teraz tu jesteś. W innym przypadku nigdy bym się nie zgodził na obcego na pokładzie –szare oczy wróciły do przypatrywania się słabym płomyczkom mijanych lamp.- Ale skoro oni mi cię powierzyli, nie mam prawa odmawiać. Zwłaszcza, że Kotu na sercu leży twoje życie. Jest tak?

     Czy tak jest? Pewnie… było. Teraz już na pewno nie pamięta o nim pasiasty przyjaciel.

     Admirał umilkł, wiedział. Musiał wiedzieć.  

     Wkrótce zatrzymał się przed drzwiami okutymi żelazem, zamkniętymi na trzy zasuwy, zamocowanymi na ciężkie kłódki. Mężczyzna posiadał do każdej inny klucz. Otworzył je, potem odsunął zasuwy i naparł na solidne drewno.

-Jeśli zapytasz ich co jest najcenniejsze, odpowiedzą: życie –zmrużył oczy, otwierając ciężkie skrzydło. –Ale jeśli zabierzesz im złoto, poświęcą życie by je odzyskać.

 

    NASZE, WSPÓLNE, MOJE…

 

    W pierwszej chwili Księcia oślepił jasny blask. Zakrył dłońmi oczy i na oślep przeszedł przez próg. Tylko usłyszał jak za jego plecami Admirał zamyka dokładnie ciężkie drzwi. Powoli, przyzwyczajając wzrok do nienaturalnej jasności, opuścił dłonie i rozejrzał się.

     I znieruchomiał.

     Wielka… sala. Wielka… Książę zaniemówił.

     Na ścianach zamocowano półki, na których spoczywają bele najlepszych tkanin. Między nie wetknięto dzbany pełne korali i paciorków z diamentów i szmaragdów. Złotem wyszywane kobierce zajmują jedną ścianę w całości, jedne wiszą na drugich. Podłoga zasłana złotymi i srebrnymi monetami, na których stoją skrzynie wyładowane po brzegi drogimi kamieniami, złotem, srebrem i… czego tam nie było? Broń wychodząca spod rąk najlepszych płatnerzy stoi w kątach –po prostu już nie ma jej gdzie układać. Naszyjniki i kolie z najrzadszych klejnotów zwieszają się ze skrzyń i srebrnych naczyń niczym migotliwe pajęczyny. Brosze z rubinów i szafirów siedzą na wiekach skrzyń i powtykane w miękkie kobierce jak bajkowe chrabąszcze. Naczynia, całe zastawy wykonane ze złoconej porcelany i cennych kruszców, ustawione obok siebie na podłodze, wyglądały jak miniaturowe miasta z ratuszami i zamkami z wymyślnie zdobionych dzbanków i imbryków.

     Cuda. Istne cuda.

-To nasz skarbiec –wyjaśnił mężczyzna, stając obok niego, kładąc wyraźny nacisk na słowo „nasz”. Jakby czynił z niego kpinę. Minął Księcia i rozejrzał się wśród bogactwa. –Skarbniku!

     Głos poniósł się dziwnym echem –jakby i ono nabrało barwy złota, jak dźwięk sypiących się monet.

     Książę jeszcze rozglądał się oszołomiony, gdy jeden ze stosów złota poruszył się. Wstał i wyprostował się, i spojrzał na nich.

-Admirale? –zapytał drżący, stary głos.

     To był człowiek. Tylko okrywał go złoty płaszcz, obszyty płytkami ze słonecznego kruszcu.

     Stary człowiek zbliżył się do nich i pokłonił przed Admirałem. Przedziwny się wydał młodemu człowiekowi. Włosy miał długie i siwe, ale połyskiwały w nich niezaprzeczalnie złote pasma. Tak samo blada skóra wydawała się błyszczeć złotym pyłem. A gdy uniósł twarz i spojrzał na nich z bliska, Książę wstrzymał oddech. Oczy starca były puste jak oczy lalki –oczy jego dworzan miały w sobie więcej życia –i całkiem złote. Bez źrenic i tęczówek –jak dwie kule odlane ze złota.

     Admirał odpowiedział coś na powitanie i chwycił chłopca za ramię. Postawił go przed sobą.

-To książę, którego Kapitan przyjął w gościnę –mówił, a w jego głosie pobrzmiewały nutki pogardy. –Potrzebne mu jakieś porządne odzienie. Znajdź coś na niego.

     Starzec nazwany Skarbnikiem, wyciągnął suche dłonie do Księcia –na każdym palcu błyszczał ciężki pierścień –i dotknął jego twarzy, ramion i dłoni.

     Młody książę wzdrygnął się czując ten dotyk. Te palce były zimne jak… jak metal. Zimne i twarde, nie jak ludzkie ciało. I te oczy, które wydawały się ślepe –a przecież starzec tak zgrabnie manewrował między skrzyniami.

     Nie spostrzegł się, gdy był już daleko i otwierał jedną ze skrzyń. Niemal w niej zanurkował.

     Książę pociągnął Admirała za rękaw.

-Kto to jest? –szepnął kiedy mężczyzna zwrócił na niego uwagę. –Jak… jest jak…

-Jak złoto –dokończył kwaśno mężczyzna. –Tak jest, gdy pokocha się blask złota bardziej niż blask słońca, klejnoty bardziej niż ludzi. Zapragnął zostać tu na zawsze, więc został. Żałosne stworzenie, coraz bardziej upodabnia się do przedmiotu swych uczuć. Czyż to nie jest piękne?

     Pytanie zawierało w sobie tyle drwiny i pogardy, że chłopiec musiał odczuć ją w sobie.

-Proszę –Skarbnik wyrósł przed nimi tak niespodziewanie, że Książę cofnął się przestraszony.- Godny strój dla księcia. Dla prawdziwego księcia.

     Admirał zabrał naręcze równiutko złożonych ubrań i kiwnął na młodego człowieka, że wracają.

-Poczekaj –starzec chwycił Księcia za ramię i odwrócił do siebie. –Pozwól mi się przyjrzeć temu pięknu.

      Suche palce powędrowały do szafiru na jego czole. Drżąc, dotknęły go.

-Zostaw go! –rzucił zniecierpliwiony Admirał. –Książę, chodź.

     Odwracał się już, gdy palce ma ramieniu zacisnęły się niespodziewanie silnie, a te zaciśnięte na Gwieździe, szarpnęły gwałtownie.

     Na krzyk chłopca zareagował mężczyzna momentalnie. Odepchnął Skarbnika tak, że ten poleciał na jedną ze skrzyń.

-Wara z łapami! –wrzasnął wściekle. –Twoja chciwość doprowadzi cię do grobu! Chodź!

     Chwycił Księcia za ramię i wyprowadził na korytarz. Zamknął dokładnie ciężkie drzwi i dwa razy sprawdził  kłódki.

-Powinien się tam udusić! –warknął do siebie. –Tylko chciwość trzyma go przy życiu. 

     Młody książę, masując obolałe czoło, przyglądał mu się. Admirał odetchnął głęboko i powrócił jego zwykły uśmiech. Dodał tylko przepraszający wyraz szarych oczu.

-Wybacz ten incydent –skinął żeby szedł za nim. –Dobrze myślałem, na to cacko znajdą się chętni. Nie tylko on, choć on wyrwałby ci je razem ze skórą. To już nie jest człowiek, powoli zmienia się z złoty posążek.

-Potem to czymś przewiążę –obiecał Książę.

-Tak będzie chyba najlepiej –przyznał mężczyzna.

 

 

     No tak, znów wracamy do przeszłości –myślał Książę, przyglądając się sobie w tym dużym

lustrze, w kajucie Admirała.

     Starzec mówił, że ten strój będzie idealny dla księcia –kłamał, te szaty były idealne dla króla. Delikatne jak pajęczyna, w kolorze czerni i błękitu, obszyte srebrną koronką mankiety i srebrne zapinki czarnej atłasowej kamizelki. Jego rozmiar –ani trochę nie cisnęły, ani nie były za luźne. Wyglądał w nich jak wtedy, tam, w pałacu, zanim Służący postawili go na nogi.          

     Dodatkowo dostał jeszcze dwie miękkie koszule i buty –wysokie, sznurowane buty na twardej podeszwie. Znów w jego rozmiarze.

-Lepiej będzie jak je założysz –odpowiedział na zadane pytanie Admirał. –Nie tylko ze względu na estetykę. Sam zobaczysz, że niedługo zaczną boleć cię stopy, deski pokładu są twarde i zimne.

     Więc je założył –choć czuł się w nich dziwnie.

     Admirał przystrzygł mu wystrzępione końce włosów i uczesał je.

-Teraz jest dobrze –stwierdził, przyglądając się mu krytycznym okiem. –Wyglądasz jak książę w wystarczającym stopniu. Głodny jesteś?

-Jestem –Książę pozwolił sobie na szczerość. –Bardzo.

-Więc mam nadzieję, że posmakuje ci jedzenie jakim poczęstuje cię Kapitan –kolejny uśmiech. –Niestety to nie będą ryby.

     Obaj zaśmiali się cicho i wyszli na skapany w czerwieni korytarz.

 

                               

                                       7 JABŁKA  NA  MORZU

 

     Kapitan był… oryginalny. Przywitał Księcia uprzejmie, choć można było odnieść wrażenie, że niezbyt… uważnie. Zaprosił go do stołu zastawionego przysmakami.

     Młody książę jeszcze w życiu nie widział tylu potraw, tak różnorodnych kolorów i kształtów. Prawdziwy bankiet na dwie osoby!

     Za krzesłem Kapitana stał chłopiec, z wyglądu młodszy nawet od Księcia. To ten chłopiec, którego Admirał wczoraj wysłał po zapytanie, czy Merlin i jego „rodzina” mogą wejść na pokład. Dziwna była trochę obecność tego drobnego jasnookiego dziecka wśród piratów. A może był osobistym służącym Kapitana? Na to wyglądało, bo usługiwał im obu przy stole z mistrzowską wprawą.

     Admirał odstawił go do drzwi i odszedł, życząc smacznego. Mógłby przyjść… Młody człowiek czułby się pewniej, widząc jego uśmiech – był pewien, że jest on najnormalniejszym człowiekiem jakiego dotąd spotkał. Czego nie dało się powiedzieć o Kapitanie.

     Książę przyglądał mu się i przyglądał… coraz bardziej zdziwiony.

     Kapitan nosił się cały w koronkach. Koronkowe, delikatne jak pajęczyna mankiety zwisały niemal do kolan, gdy jadł z nim pieczoną kaczkę –ciekawe skąd tam się wzięła. Pod szyją zawiązana była wysoko koronkowa chusta, obrębiona złotą nicią – a w nią wbita spinka z rubinem wielkości oka. Nosił mundur, ale ten mundur… Mundur Admirała był wyjątkowo zgrabnie uszyty i zadbany, ale nawet w połowie nie dorównywał temu. To była jakby galowa wersja galowej wersji munduru Admirała. W całości z czerwonego jedwabiu, wyszytego złotymi nićmi, diamentowymi cekinami, obszyty łańcuszkami i koralikami. Sznury na ramieniu bez wątpliwości uplecione były ze złotych niteczek. Pas przy szabli oficerskiej, z czarnej skóry, nabity był złotymi ćwiekami i opleciony sznurem szafirowych koralików.

     I to nie tylko strój. Na palcach –choć nosił delikatne koronkowe rękawiczki- nosił kilkanaście złotych obrączek – które były tylko tłem dla dwóch imponujących sygnetów - a z uszu zwieszały mu się kolczyki z drogimi kamieniami –każdy inny. Długie włosy koloru słońca spinała rubinowa spinka – nieco z boku głowy, odsłaniając lewą połowę twarzy i lewe ucho. 

     Książę spostrzegł, że nawet czarne buty, sięgające kolan, spięte były na złote klamry.

     Więc kapitan tego okrętu nie przypominał swojej załogi w najmniejszym stopniu. Niemal błyszczał. Cały w szkarłacie i złocie.

      I do tego tak… nie był przystojny. Przystojny był Admirał, jego symetryczna twarz i łagodne oczy. To było już coś więcej. To było jak piękno białego Jednorożca – niezgodne z żadnym określeniem. Ale o Jednorożcu mógł powiedzieć, że jest piękny, że jest niemal pozbawiony tej ludzkiej pewności , że jest czymś określonym. A Kapitan…

     Kapitan uniósł wzrok na młodego księcia i sięgnął za siebie. Stojący za nim chłopiec natychmiast podał mu śnieżnobiałą serwetkę do wytarcia ust.

-Ufam, że posiłek smakuje waszej wysokości –odezwał się mężczyzna spokojnie.

     Tylko jego głos. Tylko to psuło efekt niezwykłej urody. Przytłumiony, lekko chrapliwy, jakby wydobywany z gardła z wysiłkiem. Jakby mówienie sprawiało mu trudność. Pewnie dlatego mówił mało. W ogóle zdawał się zwracać mało uwagi na gościa.

-Tak dobrych rzeczy nie spożywałem od dawna –Książę starał się odpowiednio dobierać słowa. –Wdzięczny jestem za zaproszenie.

     I dalej nic. Kapitan pstryka palcami, a chłopiec zmienia talerz gościowi, podaje nowe danie i wraca na swoje miejsce. I znów cisza.

     Księciu to nawet odpowiadało. Tuż przed wejściem o dreszcze przyprawiała go perspektywa rozmowy z kimś takim. O czym on może rozmawiać? Jakie wspólne tematy on może mieć z taka osobą? A tak zapowiadało się jedynie na posiłek i puszczenie go wolno.

-Umiesz śpiewać, książę?

     Tak nagłe pytanie sprawiło, że młody człowiek drgnął. Ujrzał wpatrzony w siebie wzrok mężczyzny i zamarł z uniesionym widelcem. Zupełnie inny wzrok niż przedtem. Przedtem jego spojrzenia tylko się po nim prześlizgiwały, nieuważne i zamglone, a teraz przenikały na wylot. Blado-szmaragdowe oczy wpatrywały się w niego bez ruchu –Książę poczuł się tak, jakby od odpowiedzi na to pytanie zależało jego życie. To nie była miła myśl.

-Słucham? –zdołał jedynie wykrztusić.

     Kapitan nie drgnął nawet, tylko spokojnie i powoli powtórzył.

-Czy umiesz śpiewać, książę? 

-Ja…

     Srebrny widelec stuknął o podłogę, służący chłopiec uniósł dłonie do ust, ale nie wydobył z siebie żadnego odgłosu. Szybko podszedł i podniósł upuszczony przedmiot, zawinął go w chusteczkę i wycofał się... A raczej wycofał by się, bo Kapitan chwycił go za kark i przyciągnął do swojego krzesła.

-Umiesz śpiewać? –zapytał po raz trzeci.

     Księciu w ciągu sekundy przez głowę przemknęło kilkanaście odpowiedzi jakich mógłby udzielić... ale żadnej nie wykorzystał. Tylko szepnął..

-Nie wiem...

     Blado-szmaragdowe oczy uniosły się na niego od chłopca i spojrzały ciekawie. Puścił służącego i odłożył nóż , który przez chwilę trzymał przy jego szyi.

-Nie wiesz? –oparł się łokciami o stół. –Jak można nie wiedzieć, czy umie się śpiewać, czy nie?

-Nie wiem... –młody książę odchylił się na krześle. –Nigdy nie śpiewałem...

     Tym razem to było zdziwienie. Realne... ale tak dziwne.

     Kapitan wstał i podszedł do niego, nachylił się przy jego krześle i patrzył uważnie.

-Nigdy nie śpiewałeś? Naprawdę?

     Książę tylko kiwnął głową, więcej nie mógł na sobie wymusić. Ten głos z bliska brzmiał krwią i bólem. Ta twarz był tak blada, że niemal biała.

-A znasz jakieś piosenki? –smukłe palce, ozdobione pierścieniami, dotknęły jego szyi, prześlizgnęły się po gardle. –To gardło nigdy nie śpiewało? Nie zna pieśni? Nie wydobędzie z siebie słowiczych treli?

     Chłopiec odwrócił się do nich plecami, gdy Książę na jego twarzy szukał odpowiedzi. Nie dał mu jej, zbyt się bał.

-Nigdy... –odpowiedział cicho młody człowiek. –Nie znam żadnych...

-Nie łżyj!!! –krzyknął mężczyzna, przerywając mu w pół słowa. –Mów prawdę!!!

     Szabla oficerska  została dobyta – po to by zostać przystawioną do gardła Księcia i niebezpiecznie nacisnąć na napiętą skórę. Palce w białych koronkach i złocie zacisnęły się na kruczych włosach i szarpnęły mu głowę do tyłu.

-Nie łżyj –powtórzył Kapitan, pochylając się jeszcze bardziej. –Nigdy nie otwierałeś ust do śpiewu? Nie rozkoszowałeś się własnym głosem, ścigającym głosy słowików? –słowa mężczyzny przeszły w groźne warczenie. –Nigdy?

-Nigdy –wyszeptał młody książę. –Nie umiem... śpiewać... Nigdy mnie tego nie uczono...

     Zimna stal powolutku odsuwała się od delikatnej skóry, bardzo powoli Kapitan prostował się. Jego oczy znów przybrały mglisty odblask, niewyraźne myśli znów je zapełniły. Puścił jego włosy.

-Nie uczono cię –powtórzył, chowając broń. –Głupiutki, książę. Śpiewu nikt cię nie nauczy, on pochodzi z serca, jest tymi myślami, których boimy się wypowiedzieć inaczej... jest duszą. Bez duszy nie ma śpiewu. Metalowe ptaki nie śpiewają.

     Metalowe ptaki –Księciu aż ciarki weszły na ramiona. Złe wspomnienie.  

-Spójrz na niego –wskazano mu na chłopca, który układał sztućce na tacy. –On nie śpiewa. Ani nie mówi. Nawet słowa. A dlaczego?

     Ruchem szybszym niż mogłoby go zarejestrować ludzkie oko, mężczyzna chwycił szare włosy służącego, związane w kitkę, i przeciągnął go przez pół komnaty, postawił przed młodym księciem. Dziecko było przestraszone... przerażone. Ale nawet nie pisnęło.

     Nie może być niemy, bo przecież rozmawiał z Admirałem.

-Widzisz? –siłą przychylił go ponad stołem. –Widzisz jego oczy?

     Widział, prosiły o pomoc. Czarne i szkliste.

-Widzisz w nich duszę? Nie ma. Nie ma jej, i dlatego nie śpiewa. Metalowy słowik.

     Kolejnym szarpnięciem odrzucił go za siebie, na podłogę, i spokojnie wrócił na swoje krzesło.

     Książę milczał i patrzył na obydwu –mężczyznę siedzącego wygodnie i chłopca zbierającego się z podłogi. Sam najlepiej wiedział kto tu posiada duszę, w czyich oczach ją widać –na pewno nie w tych zamglonych i nieobecnych, które bez mrugnięcia skażą na śmierć. Sam wie...

-Koniec śniadania –zarządza nagle Kapitan. –Dziękuję książę za twe towarzystwo i zapraszam za jakiś czas. Odprowadź gościa!

     Chłopiec ukłonił się i skinął na Młodego człowieka. Wyprowadził go bez słowa i pokierował do kajuty Admirała. Bez słowa.

 

                     NASTROJOWA  POWIEŚĆ...  NIE ZAWSZE PRAWDA,  ALE...

 

-I jak się podobało?

     Admirał siedział na łóżku i polerował ostrze szabli oficerskiej, gdy Książę wszedł do jego kajuty. Przywitał go uśmiechem i wskazał na ławę.

-Nie wiem... –młody człowiek przyłożył odruchowo palce do gardła, w miejscu, gdzie dotykało go ostrze. –Nie jestem pewien...

-Było trochę dziwnie, prawda?

     Mężczyzna zdawał się wcale nie dziwić bladości swojego podopiecznego, ani jego minie. Wytrzepał ściereczkę, którą polerował szablę i złożył ją równiutko.

-Wiem, że było dziwnie, bo Kapitan do najnormalniejszych nie należy –uśmiechnął się, wstając. –Jakie ty masz na ten temat zdanie?

     Książę przez chwile milczał i zastanawiał się. Nie tyle nad odpowiedzią, co nad zadającym pytanie. Admirał zapinał pas szabli na biodrze i nucił sobie pod nosem. Wydaje się bardzo poważnie podchodzić do swej pracy, ale bardzo luźno do przełożonego i podwładnych. Nie wydaje się żeby ich szanował.

-Więc? –ponaglił spokojny, łagodny głos.     

-Ja... nie wiem –Książę zabrał się za rozsznurowywanie butów, które zaczęły cisnąć pięty. –Nie  mam zdania... choć może rzeczywiście trochę dziwnie się zachowuje. I strój... Wiesz –spojrzał prosto w twarz Admirała. –W pierwszej chwili wydawało mi się nawet, że to kobieta...

     W tej chwili mężczyzna przyłożył dłoń do twarzy i zaczął chichotać, po kilku sekundach nie mógł już powstrzymać głośnego śmiechu. Stał tak i śmiał się, dopóki nie zabrakło mu powietrza. Wtedy dopiero odwrócił się do zdezorientowanego Księcia i, obcierając oczy z łez, oznajmił.

-Bo to jest kobieta.      

     Młody książę chwilę patrzył na niego, kompletnie nie mogąc zapanować nad własną twarzą, aż w końcu mruknął.

-Naprawdę? ...nie wygląda... wcale...

     Admirał znów na kilka minut pogrążył się w nieustannym śmiechu –co zaczynało irytować rozmówcę.

-Naprawdę... –wykrztusił, kładąc dłoń na jego ramieniu. –Jest... znaczy była... znaczy... A, Czort ją tam wie! Kiedyś była kobietą, jakąś księżniczką... podobno zaginęła. Ale pewnego razu, nie wiadomo jak i czemu, załoga pirackiego okrętu wyłowiła ją z morza. Dziewczyna była poraniona i na wpół szalona, nie mogła mówić, bo mała okrutnie poranione gardło, prawie przegryzione. Kapitan tamtego okrętu zatrzymał ją sobie, bo była niczego sobie... jako zabawkę... no, i przy okazji reszta załogi również się nią nacieszyła.

     Księciu stanął przed oczami ten dzień, gdy Merlin opowiadał mu o książętach i księżniczkach. Jedną zabrało morze. Morze. A syreny mają ostre zęby –Kot mu to kiedyś pokazał, omal nie przypłacając tego utratą palców. Więc jeśli ona przeżyła... Załoga.

-To straszne –szepnął, przykładając dłoń do ust.

     Admirał spojrzał na niego ze zdziwieniem i wrócił na łóżko. Oparł się plecami o ścianę za nim, położył sobie szablę na kolanach i przesuwał palcami po ostrzu.

-Ale to nie jest koniec –mówił cicho, mrużąc powieki jak ktoś śpiący. –Po roku takiego traktowania, dziewczyna pewnej nocy obudziła się, cichaczem wykradła śpiącemu kapitanowi szablę i jednym ruchem odcięła mu głowę. O tak –przesunął palcem po szyi. –Potem zeszła pod pokład i poodcinała głowy reszcie załogi. Tej nocy deski pokładu spłynęły krwią, gdy wytaszczyła wszystkie zwłoki z kajut i wyrzuciła do morza. Nie pozostał żaden z jej dręczycieli, tylko jedno dziecko, które miało na pokładzie ojca, chłopiec okrętowy umilający kapitanowi chwile śpiewem. Książę...   

     Tak niespodziewanie otworzył oczy i pochylił się w jego stronę, że młody człowiek cudem powstrzymał się od podskoczenia i pisku. I te oczy miały taki kolor i wyraz... jak dwa stalowe krążki wycięte z ostrza trzymanej przez niego na kolanach szabli. Jak dwie gwiazdy przepowiadające nieszczęście –tak mroczne i tak tajemnicze. Tak jak jego głos.

-Czy nie dziwi cię kolor drewna, z jakiego jest zbudowany ten okręt? –zapytał szeptem niemal. –Czerwone drewno jest rzadkie i drogie, a to są skąpcy... poza tym żadne drewno nie jest tak czerwone... Wiesz, że gdy przyłożysz do niego dłoń i powąchasz ją...spróbuj kiedyś.  

     Pochylał się coraz bardziej w jego stronę, w końcu ich twarze dzieliły centymetry. Nagle zrobiło się bardzo ciemno i zimno... i Książę dałby głowę, że to nie jest jego wyobraźnia, że palce zaczynają mu kostnieć. Nie chciał tego nigdy próbować, więc zapytał.

-Co... się wtedy stanie...?

     Nagle dłoń Admirała chwyciła go za kark i przyciągnęła jego twarz jeszcze bliżej, tak, że niemal stykali się czołami. Ten uśmiech wcale nie był już łagodny... bardziej przypominał uśmiech Lisa, który czekał na „kolację”.

-Nic się nie stanie –odpowiedział zimnym szeptem. –Nic poza tym, że poczujesz zapach krwi... Krwi martwej załogi, którą wleczono po tych podłogach. Krwi, którą nasiąkły również ściany i sufity, nawet maszty, nawet złoto w skarbcu... tam jest pełno szkarłatnego złota, chowają je w skrzyniach by ukryć je przed światem, ale ten szkarłat przenika przez stalowe skrzynie i obejmuje coraz to nowe garście złota. Kapitan nie jest tak blady,  codziennie pudruje twarz, nosi rękawiczki, zapina się wysoko pod szyję... żeby tylko nikt nie zauważył, że i ciało ma czerwone, coraz czerwieńsze, od dłoni.

-Więc... Kapitan to... –Książę walczył z każdym słowem, by przeszło przez ściśnięte strachem gardło -... księżniczka...?

-Tak jest –przytaknął mężczyzna powoli. –Przywłaszczyła sobie statek, znalazła nową załogę i jest do dzisiaj. Nigdy nie zwracaj się do niej jak do kobiety, nigdy nie śpiewaj w jej obecności, i nigdy jej nie dotykaj, mój książę. Każda z tych rzeczy może cię zgubić... każda osobno...

     Niespodziewanie puścił go i odsunął się. Wyraz mrocznej tajemnicy momentalnie wyparował z jego twarzy i powrócił na nią dawny lekki uśmiech. Natychmiast zrobiło się jasno i ciepło... wszędzie, prócz ciemnej przestrzeni wokół Księcia, który jeszcze nie wyzwolił się spod jej działania, tylko patrzył w nią.

     Admirał to zauważył i potrząsnął nim lekko. Poczekał aż jego uśmiech rozwieje mrok i oczy młodego człowieka powędrują na jego twarz.

-Umiem robić wrażenie, prawda? –zachichotał. –Nie przejmuj się tak, to tylko takie strachy na lachy, nikt nie wie czy to jest prawda... a ja już najmniej. Fakt faktem, że Kapitan jest bardzo czuły na zwracanie się do niego jak do kobiety i na śpiew, na ładny śpiew w szczególności, więc nie rób ani jednego, ani drugiego.

     I odwrócił się, by sprzątnąć szablę z łóżka. 

     Książę odetchnął, dał się nastraszyć i to dobrze nastraszyć. Nic nie poradzi, że jest podatny na takie historie... po tym co sam przeszedł jest gotów wierzyć we wszystko. Ale chyba Admirał mówi prawdę i to może być bajka, a jemu można ufać...

     Sięgnął do sznurówek i zamarł nagle, jak zaklęty w kamień.

     Milimetry pod jego brodą wisiało błyszczące ostrze. Uniósł wzrok na mężczyznę i usłyszał poważne i spokojne.

-Podnieś głowę, wstań i stań prosto.

     Teraz patrzył w oczy koloru matowej stali, burzowego nieba. Ciągle z ostrzem przy szyi, ostrożnie wstał i, wedle polecenia, stanął prosto. Przez jego umysł przebiegało tysiące myśli, więc żadnej nie wyraził, żadnej nie uchwycił.

-Teraz się nie ruszaj...

      Polecono mu... i lśniąca smuga mignęła mu przed oczami. W ciągu tego ułamka sekundy zdążył trzy razy stracić przytomność i uciec ze świata. Efektem opadł na ławę, a razem z nim na podłogę opadły dwa srebrne guziki jego kamizelki i kosmyk kruczych włosów.   

-Niech by to szlag –wymruczał Admirał. –Tylko dwa, celowałem w trzy... –spojrzał ostro na Księcia. –I po coś się ruszał? Kompletnie przez to nie trafiłem, ciesz się, że ci twarzy nie odciąłem.

     Lisowi wygryziono twarz. A przedtem nóż rozciął mu oczy... też tylko szybkie lśnienie...

-Idziesz w końcu? –silne ramię postawiło go na nogi i pociągnęło na korytarz. –Trzeba ci znaleźć jakieś miejsce do spania. No ruszżesz się, książę.

 

 

     POLOWANIE  NA  SYRENI  ŚPIEW

 

     Wybiegł na pokład jak goniony przez stado wilków i od razu na kogoś wpadł. Jeden z wielkich mężczyzn przewrócił go w biegu na deski i nawet się nie odwrócił. Po sekundzie Książę musiał uskoczyć przed innym piratem, który nawet go nie zauważył zza naręcza harpunów, które niósł. I znów mógłby być zadeptany, gdyby silna dłoń nie zacisnęła się na jego ramieniu i nie odciągnęła go na bok.

     W mgnieniu oka podniesiono go i posadzono na jakiejś wysokiej beczce.

-Nie pętaj się pod nogami, bo cię zadepczą –nakazał surowo Admirał. –Zostań tu i nie ruszaj się nigdzie, stąd masz dobry widok, wystarczy, że staniesz na beczkach.

-Dziękuję... –wyjąkał młody człowiek.

     Ale oficer już odchodził, jeszcze tylko rzucił przez ramię.

-Nie pętaj się pod nogami, pamiętaj!

     I wrócił do wydawania rozkazów.  

     Na pokładzie szybko zrobił się porządek i wszyscy stanęli na dziobie i wzdłuż burt. Każdy ściskał w dłoni harpun, niektóre były przywiązane do haków w burtach. Admirał stanął na samym dziobie i czegoś wypatrywał. Wszyscy czegoś wypatrywali.

     Aż doszedł ich śpiew...

-Przygotować się –wydał komendę Admirał. –Bez nerwów, czekać na rozkaz...

     Książę stanął na beczkach i spojrzał ponad głowami załogi na czysty błękit.

     Nie, nie czysty, coś go burzyło. Tam... bawiły się syreny. Tańczyły, rozpryskując wokoło tęczowe fontanny morskiej wody.

-Wstrzymać się... –głos oficera. –Jeszcze trochę...

     Książę nagle nabrał powietrza do płuc. Oni chyba nie chcą tego co myśli... chyba nie...

     A syreny coraz bliżej, kilkanaście metrów...

     Nie, nie, nie... oni na pewno nie chcą. Nie Admirał, on jest dobrym człowiekiem...

     W tej chwili właśnie Admirał, wysokim, lodowatym głosem wydał rozkaz.

-Teraz!

     W stronę bawiących się beztrosko syren posypał się grad harpunów.

     Niebiesko-zielone oczy istot morskich uniosły się w sekundę przed... i niebo przesłoniły stalowe ostrza. Śpiew przeszedł w nieludzki wrzask.

-Druga tura! –przekrzyczał go oficer.

     Książę stał i nie wierzył. Nie wierzył, że w ciągu kilku chwil morze zmieniło kolor na szkarłatny. Że piękne, błękitne ciała wiły się szaleńczo na linkach harpunów. Że co chwila wydawano rozkaz „Jeszcze raz!”. Zupełnie jak w lisiej norze, nie mógł drgnąć do pewnej chwili... A gdy nadeszła, zeskoczył z krzykiem na pokład.

     Ale w lisiej norze było komu go przytrzymać... więc i tu ktoś taki się znalazł.

     Kamienne ramiona i zapach lasu. Czarny płaszcz owijający się wokół kostek i lisia kita uderzająca o biodro. I głos pozbawiony wszystkiego co ludzkie.

-Stanie w miejscu to nie grzech –szepnął mu do ucha. –Ani odwrócenie się od grzechu grzechem nie jest.

     I jednym silnym ruchem odwrócił go w stronę pokładu. Odgrodził sobą od rzezi rozgrywającej się pod błękitnym niebem. Zdawał się nawet odizolować go od jej odgłosów...

     Ale nie mógł odizolować go od sumienia.

     Książę płakał, przyciśnięty plecami do piersi największego koszmaru jaki mu się kiedykolwiek przyśnił. Ale nie płakał ze strachu, a jednak za siebie... że nic nie może znów zrobić. Że zbyt się boi, by się uwolnić, że jest zbyt słaby, by w jakiś sposób ich powstrzymać.

-Zamkniecie oczu i zapomnienie nie boli –usłyszał. –Żyć pozwoli.

-Nieprawda...! –wykrztusił przez łzy. –Nie wiesz nic... o zapominaniu... nic! Tego bólu... nie da się... opisać... To boli jak umieranie... boli!

-Książęcej duszy niewiele poruszy. Dziwny książę co za bólem goni.

-Nie jestem księciem! –krzyknął szarpiąc się w końcu. –Zostaw mnie lub zabij! Znajdź mi jakąś drogę... –zakończył cicho. –Daj mi drogę... jak najdalej od niego, od Jednorożca i jego szaleństw...

     W odpowiedzi znów odwrócono go twarzą do załogi. Zgiełk już cichł –przerodził się w jednostajne zawodzące łkanie syren ocalałych i tych wciąganych za liny na pokład.

     Wciągnięto już trzy. Piękne ciała zbroczone krwią, ale jeszcze żyją. Falbaniaste ogony uderzają o pokład, a palce połączone przejrzystymi błonami drapią deski. Błękitno-zielone włosy wiją się jak wodorosty i blakną szybko. Zabijane piękno.

     Zabijają je ludzie uzbrojeni w długie pałki lub tyki harpunów, nie broczą noży i szabel, nie mają odwagi podejść tak blisko, bo one jeszcze żyją. Admirał tylko stoi wciąż na dziobie i wydaje rozkazy, ponagla i klnie na powolnych. Z drugiego końca pokładu przypatruje się temu wszystkiemu Kapitan. Patrzy z kpiącym uśmiechem i gładzi po głowie chłopca stojącego obok, łkającego bezgłośnie.

     A jemu Nożownik każe na to patrzeć. Trzyma go za brodę i każe patrzeć.

-Kto wie dokąd chce iść, sam znajdzie sobie drogę –szepcze... a może i nie... –Takiej chcesz?

     Nie... nie takiej. Każdej tylko nie takiej! Och, Kocie, coś ty zrobił? Coś ty mi zrobił...

     Jedna z syren podczołgała się w jego stronę... krwawiąc z miejsca, gdzie hak harpuna przebił bok, okładana przez mężczyzn po całym ciele.

-Puść mnie –mruknął Książę. –Proszę puść... moja droga...

-Twoja droga –przyznał.

     I puścił go.

     Jednym krokiem znalazł się tuż obok konającej syreny. Odepchnął zaskoczonego pirata i drugiego... i opadł na kolana. Wyglądało jak ranne zwierze, patrzyło na niego zaszczutym wzrokiem pełnym bólu... niepewnie tego co właśnie zrobił. Przyciskało dłonie do rany, a krew ciekła mu między palcami, spływała na deski. Skóra i włosy blakły stopniowo, traciły kolor... Zabijane piękno...

-Tak bardzo przepraszam...

     Wyszeptał to, nie wiedząc czy mówi do siebie, czy do niego. Za to, że nie ma już sił, czy za to, że nie jest w stanie pomóc. Mógł tylko klęczeć nad nim i obserwować śmierć, coraz wolniej unoszące się skrzela na bokach i składające się grzebienie za uszami...

     Nie podchodzili, bo Nożownik stal nad nim czarnym i niewzruszonym monolitem. Czarnym aniołem stróżem. Śmiercią w białej masce.

     Jakaś część jego rejestrowała to, że on wyciąga nóż i waży go w dłoni. Ale to nic.

     To nie jest moja droga, Kocie. Złą dla mnie wybrałeś, nie wiedziałeś chyba wszystkiego. Moja droga prowadzi do domu. Tylko do domu, przez krew, ale nie po krwi.

     Umierająca syrena wyciągnęła drżącą dłoń i musnęła koniuszkami palców szafir na książęcym czole... i ta dłoń opadła, a przejrzyste powieki zakryły blade oczy.

-Ence-pence –usłyszał. –W której ręce?

     Nawet to się już nie liczy. Nawet to...

-W lewej –szepnął. –Od serca...

     Czekał kilka sekund długich jak uderzenia serca –czyli wieczności. Czuł oczu wszystkich. Czekające z niecierpliwością na widowisko. Jak Nożownik zabije syreniego księcia? Rozpłata mu brzuch, czy przebije serce? Komu dostanie się szafirowa gwiazda z jego czoła?

-Któż to odgadnie, w której dłoni śmierć wypadnie? ...ty zgadłeś.

     Powiedział to bez zawodu. Po prostu zgadł.

     Nożownik schował nóż do ozdobnej cholewy i pochylił się nad Księciem. Położył mu na dłoni złotą monetę bez wzorów.

-Serce nie sługa, ale dobry pomocnik –powiedział, unosząc w palcach kosmyk włosów martwej syreny. –Tym razem pomogło na miarę życia. Widzisz więc dziwny, że książęta nie umierają kiedy chcą. Nawet kiedy inni chcą. Zabija tylko to serce, czyjeś lub ich własne.

     Szarpnięciem wyrwał to blado-zielone pasemko i przywiązał je sobie do pasa, obok lisiego ogona. Tak jak syrena, musnął palcami gwiazdę z szafiru i przyłożył te palce do ust. I odszedł.

     Mały chłopiec pomógł Księciu wstać i odprowadził go do kajuty Admirała. Wskazał mu łóżko i wyszedł.

     Bez słowa.

 

    

     Książę wcale nie chciał się budzić. Już nigdy. Na zawsze spać i nie musieć wracać do okropnego życia.

     Więc tylko zagrzebał się głębiej w pachnącej krochmalem pościeli i nakrył głowę kołdrą. Postanowił nie reagować na obecność Admirała, który właśnie wszedł do kajuty. Sądząc po odgłosach zdjął szablę z pasa i położył ją na komodzie. Przez chwile stał tam –chlupot wody zdradzał, że mył ręce. Potem ciche kroki zbliżyły się do łóżka i zatrzymały przed nim na dłużej. Na długo...

-Wasza wysokość –przemówił łagodny, ciepły głos... zabójcy bezbronnych syren. –Jeśli chcesz płakać głośno, to nie przeszkadzaj sobie, nikomu nie powiem. 

     Skorzystał z tej propozycji.

-One nie miały szans... –Mężczyznę doszedł pełen bólu głos, nieco tylko stłumiony przez poduszkę. -...były całkiem bezbronne... nie miały szans...przeciw harpunom...

     Admirał powstrzymał słowa jakie miał właśnie wypowiedzieć. Spowodowało to zaskoczenie. Przecież... syreny? Myślał cały czas, że to chodzi o Nożownika i szok po jego pytaniu.

-Książę...

-...czemu...? Co one...zawiniły? –głos stawał się coraz twardszy i głośniejszy. –Co one zawiniły, że zasłużyły na taką śmierć?!

     Mężczyzna ostrożnie usiadł na brzegu łóżka... i prawdę mówiąc nie wiedział co powiedzieć.

     Syreny? 

-Wybacz, książę –po kilku chwilach odzyskał rezon. –Ale czy ja dobrze słyszę? Chodzi ci o syreny?

-A o co może chodzić...? –dobiegło spod poduszki. –One... nie zrobiły wam nic... nic!

     I znów długa cisza. Książę już myślał, że Admirał wyjdzie i zostawi go samego – czego prawdę powiedziawszy oczekiwał. Chciał zostać sam ze swoimi myślami i w końcu dojść do... czegokolwiek. Znaleźć cokolwiek, co naprowadziłoby go na właściwą drogę... drogę, która doprowadziłaby go do domu.

     Ale Admirał nie wyszedł. Zaczął krzyczeć.

-Chodzi ci o te bezrozumne zwierzęta?! O zwierzęta?! Na litość bogów, przecież godzinę temu Nożownik zadał ci pytanie! Gdybyś nie zgadł, już byś dryfował za burtą!!! A ty płaczesz za zwierzęta?!?

-To nie są zwierzęta!!!

     Książę nigdy by się po sobie nie spodziewał takiej reakcji, bo zawsze czyjś podniesiony głos budził w nim chęć ucieczki... ale tym razem podjął wyzwanie i sam zaczął krzyczeć. Zbyt wiele już słów w sobie stłumił by teraz kulić się ze strachu i siedzieć cicho, zbyt wiele przeżył żeby martwić się konsekwencjami.

-To nie są zwierzęta! –powtórzył głośno, siadając. –To żywe istoty, które wam nic nie zrobiły!! One myślą i czują!  A wy je zabijaliście jak... jakby ich życie nic nie znaczyło!!!

-Bo nic nie znaczy! –Admirał był już naprawdę wyprowadzony z równowagi.

-Każde życie coś znaczy! Każde! Ty mówisz, że cię Merlin i Kot czegoś nauczyli?! Niczego się od nich nie nauczyłeś, chyba, że zapominasz wszystko w chwili, gdy wyda ci się rozkaz!

     Tego się najmniej spodziewał. Nikt tak nie robił, odkąd pamiętał – nawet Kot robił to lekko i jakby na żarty, nawet gdy rozciął mu wargę, był to przypadek. A teraz cios odrzucił głowę młodego człowieka w bok i zapalił połowę twarzy bólem. Ciężka, zimna dłoń cofnęła się powoli, zaciskając palce w pięść.

-Zamknij się –cicho i powoli rozkazał całkiem obcy człowiek. –Natychmiast się zamknij.

     Dłonie Księcia odpadły od czerwonego policzka i opadły na koc. Całkiem bezwolne.

-Wolałbym się nigdy nie budzić –cichy szept. –Wolałbym nigdy nie wstawać z tego tronu. Wolałbym się nie rodzić i nigdy nie znać Kota, Nożownika i ciebie. Chcę odejść, na najbliższy ląd... najszybciej jak się da.

-Tak, książę –już całkiem spokojne i łagodne. –Jak sobie życzysz.

-Ja sobie nie życzę... to nie moje życzenie, tylko wasze...

-Książę, moje życzenie nawet ciebie nie dotyka.

-A co nim jest?

     Już miękka i łagodna dłoń, popchnęła go na poduszkę i nakryła kocem. Już nawet nie pamiętająca ciosu jaki zadała.      

-Śpij, książę –polecił ciepło Admirał.

     Książę w końcu spojrzał na niego i otworzył usta do zapytania...

     I zamarł.

-Książę?

-...wyjdź...

     Mężczyzna zaniepokoił się na widok blednącej nagle twarzy Księcia, jego oczu nagle się rozszerzających, gdy patrzył na niego. Jakby był czymś...

-Ale co się...

 -...proszę... wyjdź... –niezgrabnie nakrył sobie głowę kocem i odwrócił się na drugi bok. –Chcę spać... zostaw mnie...

     Nie wiedząc jak zareagować, wyszedł po cichu.

     A Książę trząsł się pod kocem jak w febrze. Tylko dlatego, że na dłoni, która popchnęła go na poduszkę, na tej, która go nakrywała, na uśmiechniętej ciepło twarzy... widział krew. Bladą krew syren, spływającą ciężkimi kroplami po skórze... poczuł jej zapach...

     To nie mogło być złudzenie.  

 

 

 

 

Obudził się dopiero wieczorem. A raczej obudziły go gwar i krzyki dochodzące z mesy. Najpewniej Towarzystwo jadło kolację. Wsłuchał się w te odgłosy, szukając między nimi czystego, silnego głosu.

     Jak się spodziewał, usłyszał go. W pewnej chwili gwar ucichł, a właściciel tego głosu najwyraźniej wznosząc toast, zawołał: „Za dzisiejsze polowanie, panowie!”.

     Książę skulił się i nakrył kocem uszy.

     A jednak to było polowanie. Polowanie na bezbronne istoty, które niczym im nie zaszkodziły. Przed szafirowymi oczami ciągle przewijały się obrazy okropnej męki na blednących twarzach wyciąganych syren, ich gasnącego piękna.

    Jak taki człowiek jak Admirał mógł do tego dopuścić? Jak mógł brać w tym udział? Taki spokojny i łagodny, najnormalniejszy na całym tym okręcie. W jaki sposób te ciepłe oczy mogły patrzeć na rzeź jaką nadzorował?

     Ale przecież wcale go nie znał. Znów złapał się na tym, że zaczyna ufać komuś, nie znając go wcale. Och, jaki jest głupi!

     ...tylko czemu los tak dotkliwie daje mu o tym za każdym razem znać? Chyba nigdy nie dojdzie do domu...

     Usiadł nagle i wygnał tę myśl z duszy, gdzie już zaczynała wić sobie gniazdo. Nie może tak myśleć, bo to najgorsze co może się stać –bo takie myślenie doprowadzi go do białego Jednorożca, pchnie w jego ramiona...  a to gorsze niż śmierć. Więc najpierw postara się umrzeć.

     Ale Nożownik powiedział...

     Książę otworzył dłoń i spojrzał na przedmiot na niej leżący. Nie wypuścił go przez cały ten czas?

     Złota moneta, czysta z obu stron. Tylko brzegi były naznaczone maleńkimi rowkami. Nożownik mu ją dał. Tylko po co? Czy to za to, że zgadł?

     Zgadł.

     Dopiero to do niego doszło, to o co tak się denerwował Admirał –Nożownik stał nad nim, zadał mu pytanie... a on odpowiedział dobrze. Przeżył.

     Czy go to cieszyło? Nie za bardzo wiedział, nie mógł sam sobie odpowiedzieć... co byłoby lepsze...

     Nagle po okręcie poniósł się jeden wielki trzask i wrzask. Młody człowiek wiedział, że to oznacza koniec kolacji –załoga po każdym posiłku z całej siły rzucała naczyniami o stoły i wrzeszczała ile sił w płucach. Dopiero potem wybiegali z mesy i –dokładnie jak gonione bydło- biegli na najniższy pokład, gdzie wszyscy spali.

     Tak, to było to. Bo po minucie Książę usłyszał jak koło drzwi przebiega kilku piratów, przepychając się dziko i klnąc na siebie nawzajem.

     Młody człowiek wyszedł z łóżka i poczekał aż ich głosy ucichną. Niedługo wróci do kajuty Admirał, a nie miał ochoty na spotkanie z nim. Prawdę mówiąc nie miał ochoty na spotkanie z nikim... i z niczym. Mógłby odnaleźć tą swoją kajutę –pewnie dziś nie było czasu na sprzątnięcie jej, ale to nic, w tej chwili dla Księcia nie było ważne czy spędzi noc tu na ławie, czy tam na podłodze, albo nawet za burtą.

     Wziął z komody kaganek, jeden koc z ławy przerzucił sobie przez ramię i ostrożnie uchylił drzwi. Wyjrzał, wstrzymując oddech. Na szczęście nikogo nie było na korytarzu, który nic się nie zmienił, nadal był mroczny i straszny, a szkarłatną ciemność rozpędzały tylko nieliczne lampy. Nikt nie szedł, nikogo nie było słychać.

     Ostrożnie, starając się sprawić jak najmniej hałasu –bo w tym korytarzu najcichszy odgłos stawał się hałasem –młody człowiek zamknął za sobą drzwi i zapalił kaganek od najbliższej lampy. Przecież pamiętał, jak szli do tej kajuty, sam może do niej dojść.

     Skierował się we właściwą stronę i raźno, a jednak ostrożnie, ruszył. Lampy dawały mało światła, mrok mógł spokojnie zająć sobie miejsce pod samym ich nosem, ale Książę niosąc kaganek starał się o tym nie myśleć. Starał się nie przypominać sobie fragmentów opowieści Admirała, który przecież sam powiedział, że to tylko takie strachy na lachy. Chciał go tylko nastraszyć, więc nie ma się czego bać.

     ...chodź...

     Nie ma się czego bać.

     ...chodź...

     Nie... Książę wcale nie słyszał tego. To nie brzmiało jak szept za jego plecami, wcale...

     ...chodź ze mną...

     Zatrzymał się wbrew swej woli i odwrócił gwałtownie.

     Korytarz, jak daleko okiem sięgnąć był pusty, ani żywej duszy. A drzwi kajuty Admirała nie widać, więc się już nie wróci... bo nie może zrobić kroku w tamta stronę... ale to tylko dlatego, że nie chce go spotkać.

     Potrząsnął głową i ruszył dalej. To było już niedaleko, jeszcze kawałeczek i zobaczy te drzwi.

     ...chodź ze mną...

     Tym razem odwrócił się błyskawicznie... i znów nikogo nie zobaczył.

     To tylko jego wyobraźnia. Zbyt poważnie wziął tę bajkę i teraz jego przewrażliwiona tym wszystkim wyobraźnia tworzy mu niestworzone rzeczy.

     ...ze mną!...

     Książę cudem nie upuścił kaganka –to zabrzmiało tak, jakby szeptano mu prosto w ucho... chrapliwy głos, który już na pewno słyszał!

     Nie, to nic. Nic! Skupił wzrok na chwiejnym płomyku przed sobą i szedł dalej.

     I dlatego doskonale zobaczył jak płomyk przechylił się w bok –choć nie poczuł najlżejszego powiewu –i zamigotał niespokojnie... a potem zmalał.

     Tak jak wszystkie płomyki w korytarzu, który nagle wypełnił się szkarłatnym mrokiem, gęstym jak smoła, jak... krzepnąca krew. Pełnym szeptu, wiszącego w powietrzu jak mgła, nakładającego się na siebie jak głos Jednorożca, gdy szeptał mu do ucha. Książę zatrzymał się i zakrył płomyk kaganka ręką przed spodziewanym podmuchem przeciągu... ale ten wcale się nie wyprostował, ciągle palił się poziomo.

     To przeciąg.

     ...chodź...

     To mu się tylko wydaje!

     ...chodź ze mną...

     Napatrzył się na śmierć syren i teraz ma zwidy! Musiała nadejść chwila, w której wysiądą mu nerwy! 

     ...chodź ze mną...no chodź...wykończymy ich wszystkich...

     Chwiejny płomyk zgasł, a kaganek brzęknął o podłogę i potoczył się w ciemny kąt... Książę zakrył dłońmi uszy i już czuł jak ramiona zaczynają mu drżeć... nie, nie, nie, to mu się wydaje... wydaje!

     Coś ciepłego skapnęło mu na policzek. Nie łza.

     ...chodź...wykąpiemy się w krwi...

     Na dłoń. Na nos.

     ...z ich żył...

     Odruchowo otarł twarz.

     Nie, nie, nie....

     ...ich krwi...

     ...wydaje się, wydaje się...

     ...chodź...

-...Nie słyszę cię... –szeptał młody książę w coraz gęstszą ciemność korytarza. –Nie ma cię... nie ma...

     ...unieś głowę i patrz...mamy święto końca świata...

-Nie...

     A mimo to już unosił głowę. Wbrew własnej woli, starając się wykrztusić słowo sprzeciwu...

     ...patrz, patrz, patrz...zobacz szkarłat gwiazd...patrz...

     Nic tam nie zobaczy, nic... nie ma na co patrzeć bo to tylko sufit... tylko... sufit...

     ...patrz...

     Patrzył. Na krople krwi płynące po szkarłatnych deskach, wcale nie trzymające się zasad grawitacji i spływające po poziomej powierzchni w kierunku, w którym szedł... co chwila tylko kilka z nich odrywało się od strumyczków czerwieni i opadało na podłogę...

     Nie...

     ...patrz...

     ...nie...

     ...chodź ze mną...ze mną...

     Książę upuścił koc i wpatrywał się w krew... tyle razy już widział krew... tyle razy... jego droga biegnie po krwi... jego ścieżka jest szkarłatna... jego ścieżka... ma kolor krwi... pasują do niej jabłka... czerwone... zielone...   

-Książę?

     Spokojnym głosem wypowiedziano jego imię i delikatnie potrząśnięto jego ramieniem.

     Młody człowiek z piskiem uniósł głowę. Zamarł.

     Siedział w kącie korytarza, pod jakimiś drzwiami, głowę opierał na kolanach, na ramieniu nadal spoczywał mu koc, a kaganek leżał wypalony obok niego. Rozejrzał się. Nie było ciemno. Nie było mgły szeptów, krew nie płynęła rzeką po suficie... było normalnie...

     A nad sobą zobaczył zmartwioną twarz czarnookiego chłopca.

-Czemu książę, śpisz w miejscu niegodnym? –zapytał cichutko, prawie nie poruszając ustami.

     Młody książę przez chwile szukał słów, starając się jednocześnie zrozumieć co się stało. Nie mógł zasnąć w takim miejscu... ale z drugiej strony to wszystko nie mogło być niczym innym niż snem... czuł się skołowany i zmęczony... tym wszystkim...

-Chciałem dojść do mojego pokoju... tego, który Admirał kazał... chciałem...

     Chłopiec dalej nie słuchał, po prostu wskazał na coś za nim... na drzwi, o które się opierał...

     Lekko je uchylił i Książę ujrzał wnętrze całkiem przytulnej małej kajuty, wyposażonej w łóżko, niską komodę i malutki stolik, na którym stały miska i dzban z wodą, obok leżał ręcznik i kostka mydła...

     Gestem chłopiec zaprosił go do środka.

     A więc... to jest to miejsce? To? Tak szybko... wszystko... nie może być...

     Na ścianie paliła się lampa, a na stoliku stał srebrny świecznik, który roztaczał wokoło delikatny ciepły blask...

     Jego...pokój...?

     Zasnął pod samymi drzwiami?!

-Książę –odezwał się chłopiec. –Czy chcesz, by przynieść ci posiłek? Kolacja była dawno temu, a ty jej nie jadłeś...

-Nie, dziękuję –młody człowiek rzucił koc na łóżko i usiadł na nim. –Nic nie chcę. Chce tylko spokoju. Dobrze? Niech nikt do mnie nie przychodzi... nikt...

     W czarnych oczach chłopca dobiło się jakieś mgliste współczucie, zanim się odwrócił i wyszedł... namiastka żalu. Ale Książę się nad tym nie zastanawiał. Zdjął ubranie, odgarnął wykrochmaloną pościel z łóżka, a potem ukrył pod nią.

     Marzył, by przespać czas pozostały do zejścia na ląd. Przespać i nie musieć się zastanawiać nad tym wszystkim co się tu dzieje...