Nowy dzień...        

 

    Budzę się i patrzę od razu na krzesło  stojące naprzeciw łóżka. Oczekuję, że będziesz na nim siedział.

     Siedzisz.

     Zakładasz nogę na nogę i patrzysz na mnie.

-Pięknie wyglądasz, gdy śpisz –mówisz mi. Jak zawsze.

     Odwracasz bladą twarz, gdy wstaję i siedzisz dalej, nie zwracając na mnie uwagi.

     Wchodzę do łazienki i patrzę w lustro. Bardzo blada twarz patrzy na mnie i mruga równo ze mną. Naprawdę moja twarz? Osoba po przeciwnej stronie siną dłonią poprawia skołtunione włosy i nie odrywa ode mnie wzroku, ja nie mam splątanych włosów i nic nie robię. A może to ona nic nie robi?

     Myję zęby, napuszczam gorącej wody do wanny i wlewam płyn do kąpieli o zapachu morza. Lubię zapach morza, ale nie mam pojęcia skąd, przecież nigdy nie byłem nad morzem. Ale lubię ten zapach... Wchodzę ostrożnie do parującej wody i sięgam po brzytwę.

     Rozcinam sobie nadgarstki.

     

                 Nóż...

 

     Schodzę do kuchni i siadam za stołem.

     Czekam na posiłek, który on zawsze przygotowuje. On wiecznie stoi w kuchni i robi nam posiłki, herbatę, kawę. I wiecznie życzy smacznego.

     Patrzę w bok. Znów siedzi obok mnie, mój współlokator. Czyta wczorajszą gazetę i popija herbatę.

-Czemu czytasz wczorajszą gazetę? –pytam nieśmiało. –A czemu nie dzisiejszą?

     Jego śmiech jest jak odgłos dzwoneczków. Uśmiecha się do mnie i odpowiada.

-Bo w dzisiejszej są dzisiejsze złe wiadomości –odpowiada. –A zło, które już się stało łatwiej przełknąć. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.

     I wraca o lektury.  

     Dostaję śniadanie –jak zwykle naleśniki z syropem czekoladowym i herbatę z cytryną. Nie nudzi mi się to, bo nie wiem co innego mógłbym jeść. Choć chciałbym czasem zjeść jajko na twardo.

     Kończę posiłek i szturcham swojego współlokatora. Ten odwraca się i pyta wzrokiem.

-Czy mógłbyś? –pytam, podając mu nóż.

-Oczywiście, tylko, że ci się to nie nudzi –przyjmuje nóż.

     Nie patrząc na mnie, czytając gazetę, wbija mi ostrze w oko.

 

             Nekrolog...

 

     Idę ulicą i mijam szarą masę idącą w przeciwnym kierunku. Oni mnie nie zauważają i to ja muszę uważać, żeby nie wpaść na nikogo. Mój szary płaszcz zdaje się błyszczeć bielą na tle ich szarości.

     Staram się wypatrzyć jakąś twarz w tym bezbarwnym pochodzie, ale wszystkie mi umykają. A może w ogóle ich nie ma?

     Zatrzymuję się w końcu pod jedną z kościelnych latarni. Tam już ktoś stoi. Przygląda się nekrologowi przyklejonemu do słupa. Gdy podchodzę odwraca się do mnie na krótko i mierzy mnie smutnym szarym wzrokiem. Ma sińce pod oczami i bardzo sine usta.

-Coś się stało? –pytam ostrożnie.

-Stało się, stało –odpowiada westchnieniem, wskazując na nekrolog. –Patrz jak traktuje się bliskich, ani słowa żalu, nawet jednej łzy. Tylko wiadomość.

-Ojej –spojrzałem mu przez ramię, ale dostrzegłem tylko białą kartę, żadnych liter.  Przyjrzałem się uważniej, ale nadal nie dostrzegałem nic. Pociągnąłem go za rękaw i zapytałem. –A kogo to nekrolog? Kto taki umarł?

     Spojrzał na mnie i uśmiechnął się smutno.

-Ja. To mój nekrolog.

     Pokiwałem głową ze współczuciem i tyłem wszedłem na czarną jezdnię. Prosto pod koła czerwonego Mustanga.

 

                    Negatyw...

 

     Stałem na moście i patrzyłem na rzekę. Nie lubię zapachu rzeki, jest stęchły i nieprzyjemny, niesie ze sobą tylko zgniliznę. Nie lubię tej rzeki. Stoję na końcu mostu, który kończy się dokładnie na środku nurtu. Dalej nie idzie.

     Stoję przy barierce i patrzę w dal, której nie ma.

     Mam sine dłonie. Zimne i sine. Czy to znaczy, że nie żyję? Że umarłem i nie istnieję? A może jestem żywy, a wszystko wokoło jest martwe? Dlaczego ryby w rzece po stronie mostu pływają normalnie, a na drugim nurcie dryfują brzuchami do góry? Tam nurt biegnie w przeciwną stronę. Dlaczego tu ptaki latają normalnie, a tam do tyłu?

     Nie widzę tam ludzi, a tu tylko szary tłum. Gdzie jest lepiej? I skąd ja pochodzę?

     Patrzę na swoje dłonie i ich sine ślady. Na parę pojawiającą się przy moich ustach.

     Wspinam się na barierkę i puszczam się... Ale czyjeś dłonie wciągają mnie spowrotem na drugą stronę.

-Nie wolno –szepcze mi do ucha. –Nie wolno jeszcze, tam jeszcze nie gotowe dla ludzi.

     Odwracam się i przez chwilę tulę do niego. Potem odchodzi, zamiatając po asfalcie końcówkami czarnych, błoniastych skrzydeł... nie, to tylko poły płaszcza... Odwraca się do mnie i uśmiecha ze współczuciem.

-Niedługo będzie gotowe, dostaniesz się tam... Ale uważaj –uniósł palce i musnął swoje czoło, naznaczone gwiazdą. –Stamtąd nie będzie powrotu.

     Odchodzi. Patrzę na drugą stronę rzeki, gdzie odchodzi po moście z białymi skrzydłami i smutkiem z oczach, niosąc gwiazdę w dłoniach. Ale tam na moście nie stoję ja, tylko moje lustrzane odbicie. Pod czarnym słońcem...

     Wracam na brzeg rzeki, staję tam na skarpie i skaczę do wody...

 

    Nie-anioł...

 

     Stoję na ulicy i patrzę na ławki w parku. Przechodząc na zielonym świetle, chlapię wodą, ale to nic. Siadam na jednej z ławek i czekam.

     Jak zwykle przychodzi i siada obok. Nie patrzy na mnie, tylko na dzieci bawiące się w piaskownicy. Wyjmuje zapalniczkę z wygrawerowanym lwem i zapala papierosa –którego nie ma. Tylko dym unoszący się kilka centymetrów od jego palców. Ale zaciąga się i wydmuchuje dym.

-Znów jesteś cały mokry –odzywa się, nie patrząc na mnie. –Przychodzisz tu tylko po to, żeby się wysuszyć?

-Chcę popatrzeć na dzieci –odpowiadam cicho. –A ty po co przychodzisz?

-Popatrzeć na ciebie.

     Nadal nie patrzy na mnie, tylko na dzieci obrzucające się piaskiem.

-A po co? Co we mnie ciekawego?

-A bo ja wiem? –wzrusza ramionami. –Czekam aż się domyślisz.

-Domyślę czego?     

     Uparcie na mnie nie patrzy, utkwił wzrok w dzieciach zakopujących jedno z nich w piaskownicy. Wydmuchnął dym i zmrużył oczy, gdy słońce w nie zaświeciło.

-Powiedz mi –zaczynam ostrożnie. –Co jest po drugiej stronie rzeki?

      W końcu uśmiecha się do mnie i patrzy na mnie. Wyrzuca nieistniejącego papierosa i wstaje.

-Tego właśnie masz się domyśleć.

     Chce wziąć mnie za rękę i podnieść z ławki, ale ja się odsuwam. Wiem, że nie wolno mi się do niego zbliżać za bardzo. I on to wie.

-Szukaj dalej –radzi i odchodzi.

     Mija piaskownicę, w której stoi marmurowy nagrobek i bawią się dzieci. O jedno mniej. 

     Jeszcze tylko raz się odwraca i uśmiecha... ostry kant błoniastego skrzydła odcina mi głowę...

 

      Na nowo...

 

     Siadam przy stole i wzrokiem witam swojego współlokatora, który nie odrywa wzroku od jutrzejszej gazety. Dostaję naleśniki z polewą czekoladową i pytam go znów.

-Dlaczego jutrzejsza gazeta, a nie dzisiejsza?

-Bo w jutrzejszej są jutrzejsze złe wiadomości –odpowiada uśmiechając się. –Lepiej być przygotowanym na złe, nie sądzisz?

     Na moją prośbę bierze szklankę, obtłukuje ją o kant stołu i rozcina mi gardło.

-Dobrej nocy –życzy i wraca do gazety.

 

      Noc...

 

     Wchodzę do swojego pokoju i zastaję cię tam, siedzącego na krześle naprzeciw łóżka. Zawsze tak siedzisz. Otwieram szafę i odsuwam wieszaki z nawleczonymi nań ludzkimi skórami, wyjmuję pidżamę i idę do łazienki.

     Napuszczam do wanny gorącej wody i wlewam płyn do kąpieli o zapachu morza. Lubię go, uspokaja mnie zawsze.

     Wchodzę do wody i sięgam po brzytwę. Ostrze łatwo wchodzi w ciało i tnie do kości... Musze sprawdzić jeszcze raz.

     Gdy woda wystygnie wyjdę z wanny i położę się spać. Przedtem pewnie zmówię pacierz i powiem „dobranoc” siedzącemu na krześle. Pewnie tak będzie. I znów to samo.

     Patrzę na swoje sine dłonie zanurzone w szkarłatnej wodzie i zastanawiam się czy to ja nie żyję.

     Moje lustrzane odbicie czesze włosy i uśmiecha się do mnie, śmieje się ze mnie... wcale mnie nie widzi...