BURZOWE PTAKI
Noc...
Nie, to jeszcze nie
noc, choć ciemno. Chmury przyszły nagle, jak zawsze przychodzą w takich
chwilach. To nie księżyc przez nie prześwituje, to jeszcze słońce, choć blisko
zachodu. Wiatr rozwiewa liście w alejach parkowych, skrzypi szyldami, porusza
suszącym się praniem. Handlarze na targowisku patrzą w niebo i kręcą głowami.
Dzień targowy skończony. Zaraz lunie deszcz. Czas sprzątać kramy.
I lunął. Z początku
lekkie, drobne kropelki, posłańcy ulewy. Doniosły swe przesłanie do zeschniętej
ziemi i znikły w niej. Za nimi pomknęła reszta –duże i ciężkie. Obietnica dla
życia. Szaleni muzykanci, tworzący unikalną symfonię, ich muzyka to szum
przecinanego powietrza i bębnienie o dachy.
Grają w ciszy, ludzie
uciekli, schronili się pod dachami. Niemądrzy, nie chcą słuchać burzy. Cudnej
pieśni deszczu przy akompaniamencie gromów i światłach błyskawic.
Ludzie dziwią się.
Burza nadeszła tak niespodziewanie, po miesiącu upału. Starzy patrzą przez okna
i szepczą „Burzowe ptaki nadleciały nad miasto”. A dzieci pytają z niewinną
ciekawością „To dobrze? Czy one są niebezpieczne?”. „Nie –odpowiadają starzy –W
końcu jest deszcz, nie są niebezpieczne jeśli nie zostaną tu zbyt długo”. I
odwracają się od okien, ulegają namowom malców, ich błyszczącym oczom.
Opowiadają im bajki.
Wjeżdżamy do miasta. Wsłuchani w deszcz, który jest dla nas zrozumiały,
to pieśń.
We troje. Zawsze
troje. Tylko tyle i aż tyle. Strażnicy w bramie nie wychodzą, nie chcą zmoknąć,
a nas to nie obchodzi. Ramię w ramię, śmiało jak zawsze.
Deszcz grana mokrym
bruku, na dachach i szybach okien. Nie nudzi się ta melodia nigdy. Nie nam.
Ale reinry są
zmoknięte i zmęczone, one potrzebują odpoczynku i pożywienia. Prawdę mówiąc to i
my dawno nie spaliśmy w ciepłym łóżku. A gdyby napić się ciepłego wina?
Zgadzamy się wszyscy,
jak zawsze.
Blisko parku.
Gospoda pachnie
chlebem i ogniem, przyjemniej niż inne, które mijaliśmy. W środku pełno jest
ludzi, przecież pada, nikt nie chce moknąć. Czemu się boją? Przecież to tylko
woda z nieba.
Gospodarz kręci głową
i mówi, że tylko jeden pokój jest wolny, burza zatrzymała wielu podróżnych w
mieście. Zgadzamy się. Inaczej byśmy się nie zgodzili. Bierzemy bagaże i
idziemy do pokoju.
Nie ma tego wiele:
osobiste drobiazgi, trochę ubrań z czego tylko niektóre są suche, i kilka
sakiewek srebra.
W czasie gdy my się
przebieramy on rozpala ogień w kominku. On to umie bez używania krzesiwa, wy
nie potrafimy.
Ogień płonie. Już
przebrani, siadają przy kominku i grzeją stopy i dłonie. Ona postawiła na
kratach garnek z winem żeby się ogrzało.
Siedzimy i pijemy je w
ciszy.
We troje. Wina jest
zawsze wystarczająco na trójkę. Zawsze. Bo nigdy nie ma nas mniej ani więcej.
Jest nas dwóch i ona.
Tierl.
Tierl rozlewa nalewa
teraz ciepłe mleko do kubków i rozdaje kromki chleba. Jej ruchy są spokojne i
godne, to do niej pasuje, do znanej nam Tierl. Taką ją kochamy, nie inną.
Tierl ma bursztynowe
oczy i włosy w kolorze ulewy –szare. Pełna jest godności i powagi. Ma piękny
głos, którym potrafi zaśpiewać wszystko, do wtóru fletni Leyla. Posiada też
ciepłe ramiona, których uścisk koi skołatane nerwy.
Zjedli. Teraz Kirean
wyciągnął z plecaka książkę, usiadł na podłodze przy kominku i czyta. Leyl stoi
w oknie, patrzy w ciemność i rozpoczyna grę na fletni. Pierwsze dźwięki
nieśmiało przenikają ciszę. To przecież naśladowanie burzy. Leyl potrafi zagrać
wszystko.
Leyl ma dopiero
kilkanaście wiosen, jest jeszcze chłopcem, ale przede wszystkim jednym z nas.
Jest niziutki, sięga mi do ramienia, a Kireanowi do pół piesi. Ale to nic. Ma
za to czarne jak krucze skrzydło włosy i oczy jak dwa szafiry. Te oczy potrafią
być głębokie jak oceany. Leyl jest drobniutki i wiecznie blady. Jest jednak tak
mięciutki, jak małe kociątko, można go przytulić jak małe dziecko, on pozwala
na to. Bezgłośnie, bo... Leyl nie mówi. Leyl gra. Gra na fletni wszystko co
chce powiedzieć i słowa są zbędne. Nie wiemy czy nie chce, czy nie może. Co to
ma do rzeczy? Jest przecież jednym z nas.
Późno już się robi, chcą spać, ja też. Tierl idzie się umyć, idzie
na dwór, umyje się w deszczu. Kirean nadal czyta. Więc gram przynajmniej dla
niego.
Kirean lubi czytać,
chyba dzięki temu jest taki mądry. Gdy pytamy go ile już książek przeczytał,
uśmiecha się tylko i mówi, że dużo. Lubię gdy czyta, wtedy dobrze się gra.
Jest bardzo wysoki,
muszę patrzeć na niego zadzierając głowę do góry. I jest bardzo silny. Oczy
koloru stali zawsze są poważne, ale dla nas zawsze życzliwe. Krótko strzyże
płowe włosy, ledwo do uszu. I ma na twarzy dwie blizny, jedną na lewym
policzku, drugą na lewej skroni. Tierl często dotyka ich palcami, chyba znaczą
coś konkretnego, ale nie wiem co. Choć
nie muszę wiedzieć. Wystarczy, że Kirean ma takie ramiona, na których można
czasem oprzeć głowę. Kiedyś na nich płakałem, ale ramiona Tierl okazały się
lepsze, bo one potrafiły przytulić, on nigdy tego nie robił. Ale to nic,
przecież należy do nas, jest jednym z nas.
Wróciła. Pachnie
deszczem, ulotnie i słodko, jej włosy zawsze pachną deszczem. Ogień w kominku
dopala się, Leyl odkłada fletnię, czas spać.
Śpimy zawsze razem.
Układamy materace na podłodze w jeden i kładziemy się obok siebie. Tylko swoje
ciepło akceptujemy, swoje nawzajem. Tylko jemu ufamy, ono jest dobre tylko dla
nas.
Tulimy się do swoich
boków, słuchamy bicia serc i swoich oddechów. To kolejna muzyka, ale podczas
gdy tamta, deszcz, skłaniała do wędrówki, ta każe spać, delikatnie dotyka powiek.
Zamyka je.
Pada ciągle. Obudziłem
ich. Leyl rozpoczął dzień od zagrania nam swojego snu: był lekko niepokojący,
ale piękny. To dobrze, cieszy nas to. Tierl lubi jego sny, bo jej są zawsze
jednakowe, szare. Ja też je lubię, ułatwiają mi życie ze świadomością, że nie
mam własnych.
Niebo wciąż poi
ziemię.
Ludzie na dole, w
gospodzie, narzekają. Nie mogę prawie tego słuchać. Przecież dzięki temu, że
pada, chociażby właściciel gospody ma zysk. Tierl uspokaja mnie i Leyla, mówi,
że oni przypomną sobie o tym, że woda z nieba to dobrodziejstwo dopiero wtedy,
gdy wejdą do umarłego parku, pełnego umarłych drzew. Na mnie to skutkuje, ale
Leyl...
On się zaraz
rozpłacze. Przytulam go patrząc na Kireana, on kręci głową i lekko spuszcza
wzrok. Wie czemu, ale nie chce powiedzieć. Nie muszę wiedzieć, nie chcę się
dowiedzieć co wtedy się stało, gdy go przyniósł. Z tego ile razy płakał w moich
ramionach wnioskuję, że to było coś strasznego, nie chcę wiedzieć co.
Niech go przytuli, ja
nie potrafię. Trzeba stąd wyjść. I tak nie mamy wiele czasu.
O tak, na zewnątrz
jest dużo lepiej, powietrze jest czyste i wilgotne, nieco naelektryzowane.
Pachnie ozonem i wodą. Leyl nadal jednak tuli policzek do ramienia Tierl. No
tak, dziś pada inaczej niż wczoraj, niż zwykle. Niebo jest stalowoszare i
nieruchome, panuje półmrok. Deszcz pada leniwie, na zmianę ze wściekłym
zacinaniem. Ale inaczej. Tak jak wtedy...
Jak wtedy, gdy los nas
z nim zetknął. Mnie.
Tak mruczało niebo gdy
siedział oparty o studnię, w ubraniu, które ledwo się na nim trzymało, podartym
i zakrwawionym, nadpalonym w wielu miejscach.
Takie krople deszczu
niebo sypało w jego oczy, by spływały po nich i po śmiertelnie bladej twarzy.
To te krople gasiły za nim dymiące zgliszcza domów.
Widziałem go jak
siedział tam, z dłońmi poparzonymi do żywego ciała i z łańcuchem zaciśniętym
pętlą wokół szyi, do krwi. Łańcuchem wychodzącym z wnętrza studni, stamtąd też
unosił się dym.
Zajrzałem tam tylko
raz. I zabrałem go.
Wzięliśmy go ze sobą bo powiedział, że chce być jednym z nas,
że innego wyboru nie ma. Chociaż nie, nie powiedział, zagrał to łzami.
Teraz, za każdym
razem, taki deszcz mu to przypomina. I tak będzie zawsze. Tak jak za mną chodzi
burza z piorunami, za Tierl wiosenna mżawka, tak za nim iść będzie stalowoszare
niebo i śmiertelna cisza, wygrana przez leniwe krople deszczu.
Musi nauczyć się z tym
żyć. Wiemy, że się nauczy, jest przecież jednym z nas, nie ma wyboru. I wie o
tym.
Teraz idziemy do
krawca, Tierl musi mieć kilka nowych koszul, a i mój płaszcz wymaga nieco
reperacji.
Krawiec jest rozgadany
jak mało kto, chyba jako jedyny w tym mieście cieszy się z deszczu, ponieważ
zanosi się na to, że popada dłużej i ludzie kupują płaszcze z wyprawionej,
nieprzemakalnej skóry.
Tierl bierze już
gotowe ubrania, nie ma czasu na zdejmowanie miary i szycie. Nie jest wybredna,
nie znosi koronek i falbanek. Płaszcz Kireana to inna sprawa, trzeba będzie
poczekać. Może kupić nowy, będzie szybciej? Ale on kręci głową, lubi ten stary
i nie chce go zmieniać. Więc poczekamy. Ja nie potrzebuję nic nowego, nie lubię
częstego zmieniania ubrań w plecaku, starczy mi to co mam.
Po długich namowach
udało mi się go skłonić by jednak zgodził się na kupienie mu czegoś. Kupiliśmy
mu kaftan z czarnego zamszu i błękitną koszulę. Ładnie się w nich prezentuje.
Lubię na niego patrzeć, jest taki śliczny gdy się uśmiecha. Szkoda, że tak
rzadko.
Płaszcz już prawie
gotowy. Współczuję Tierl gdy patrzy na uśmiech Leyla, wiem, że one tego nie
potrafi i bardzo tego żałuję. Ale tak już jest. No, gotowy, możemy iść dalej.
Kupiłem jej chustkę na
szyję, z motylem w jednym rogu, była zachwycona po swojemu. Mam ochotę na to by
czymś ich ucieszyć, oni też chcą zrobić coś wesołego. Więc idziemy.
Jubiler cieszy się, bo
nie miał od wczoraj żadnego klienta. „Pogoda –wyjaśnił. –Ludzie w deszcz nie
kupują biżuterii, nie ma powodu by się z nią kojarzył”.
Co za bzdury!
Tierl kupiła sobie
dużą broszkę z akwamarynową różą. Pasuje do chustki, którą kupił jej Kirean,
jest bardzo ładna. On chyba weźmie sygnet z jaskółką. To dobrze, że ich to
cieszy, lubię jak są szczęśliwi.
A Leyl? Jemu musimy
coś wybrać, bo sam nigdy nie przyzna się, że coś mu się podoba. Kirean odrzuca
pomysł srebrnego łańcuszka, bardzo stanowczo. Dobrze. Więc coś innego.
Wybrała mu delikatne
cacko, kulę ze srebrnych obręczy, wielkości dłoni, mieszczącą w sobie
obracające się gwiazdki i dzwoneczek. To dobrze, że mu się podoba.
Jubiler cieszy się jak
dziecko, gdy wychodzimy nadal liczy srebrne monety. Nie powie teraz, że
deszczowe dni się nie opłacają.
Idziemy przez miasto
trzymając się pod ramiona. Deszcz gra podkład dla naszych kroków. Mijamy
ratusz, świątynię, wiele, wiele sklepów. Leyl chce jabłko, dobrze. Tierl kupiła
bukiet róż, uwielbia je, herbaciane. One przypominają jej pewnie ten ogród.
Lubię zapach róż. Te
herbaciane są najpiękniejsze, i żółte. Kiedyś chyba miałam ogród pełen takich.
Jak tam pięknie pachniało, powietrze było aż ciężkie od ich zapachu.
I w tym ogrodzie ją
spotkałem. Leżała na zielonej trawie, wiosenny deszczyk spływał po jej ciele,
rozmywał na świeżej ziemi krew w rdzawą kałuże. Opatrzyłem jej nadgarstki i
skroń, okryłem swoim płaszczem. To ten, który mam teraz na sobie. Zapytałem,
odpowiedziała, że tak i poszła ze mną, i już nigdy nie odeszła.
Tych mężczyzn zabiłem,
żeby miała przynajmniej sny spokojne. Wtedy nabawiłem się blizn na twarzy.
Jego blizny są
dowodem, że ktoś się o mnie troszczył, nadal to robi. Jestem za nie wdzięczna,
one go nie szpecą, wręcz przeciwnie.
Idziemy do parku by
pobyć przez chwilę w towarzystwie drzew. One też mają swoją muzykę, trzeba
umieć ją usłyszeć. My umiemy. A Leyl bardzo to lubi.
Siedzimy na niskim,
ceglanym murku i słuchamy. Drzewa szemrzą o wodzie, która była potrzebna i
przyszła. One są przynajmniej dobrze wychowane. Ciekawe jest to ci Tierl mi
kupiła, bardzo pomysłowo zbudowane i piękne. Odgłos dzwoneczka jest
prześliczny. Trzeba zapamiętać żeby potem jej o tym zagrać.
Tierl tak pachnie
różami. Lubimy się do siebie przytulać, to daje poczucie osobliwego szczęścia.
Leyl bawi się swoją srebrną zabawką, udaje, że nie widzi. To miłe.
Drzewa też to wiedzą. Szemrzą
o tym, są takie rozgadane. Ale też i takie mądre, mają więcej lat niż
ktokolwiek z mieszkańców miasta –ludzi. Można ich słuchać w nieskończoność. I
słuchamy.
Wieczorem trzeba się
zbierać, pożegnać drzewa i iść. Kirean je żegna, my potrafimy słuchać, ale
mówić potrafi on. Leylowi jest zimno, jest cały mokry, nie uważał. Musiał się
rozkojarzyć. Wracamy do gospody, po drodze Kirean strofuje go delikatnie, ale
wie, że ja potem i tak go pociesze. To trochę zabawne i wszyscy o tym wiemy.
Znów spędzany noc przytuleni do siebie. Już
chyba nie pamiętam kiedy tak nie było. Gdzieś tam błądzą mgliste urywki o tym,
że kiedyś... kiedyś chyba było coś innego, życie wyglądało inaczej, było pełne
ludzi... Chyba, ale coś je przerwało... Co? Tierl proponuje, żebym położył się
bliżej kominka skoro mi zimno. Nie, nie chcę, nie lubię być tak blisko ognia.
Nie dziś. Może to przez to, że dziś, tam na dole, naszło mnie dziwne wrażenie,
że ognia powinienem się bać. Czemu? To było wspomnienie o czymś co komuś się
stało, czymś strasznym. Ale teraz nie pamiętam już o czym i komu. Dlaczego? Nie
wiem, czuję, że nie powinienem chcieć wiedzieć.
On nie zapyta, ale
wiem, że o tym myśli, słyszę to w jego muzyce, którą życzy nam dobrych snów.
Nie powinien chcieć wiedzieć, ta pamięć w niczym nie pomaga –jej brak pozwala
mieć sny. Tierl już prawie śpi. Leyl nawet przez sen nie wypuszcza z rąk
fletni, już nas to nie dziwi.
Kolejna noc w tym
mieście. Nie zapytają bo wiedzą, że ja też nie wiem czemu. Czemu tu jesteśmy?
Tu musi padać deszcz. Ale dlaczego?
Tym razem to nie ja
obudziłem się pierwszy. Mnie obudzono. Odgłos dzwoneczka wydał mi się w
pierwszej chwili odgłosem deszczu dzwoniącego w rynnach. Ale nie. To Leyl.
Bawił się tą swoją zabawką tocząc ją po podłodze. Jak dziecko. Uśmiechał się.
Nie poruszyłem się żeby mu nie przerywać.
Wciąż padało.
Obudziłam ostrożnie
Tierl i wskazałem gdzie ma patrzeć. Była zachwycona, na swój sposób oczywiście.
Długo patrzyliśmy.
On jest śliczny, bawi
się jak kotek. Uwielbiam jego uśmiech, jest jak złoty refleks na wiecznie
bladej twarzy. Coś zastrzeżone tylko dla niego.
Coraz bardziej mi jej
żal. Nie, nie pozwolę żeby się rozpłakała, żeby nie uświadomiła sobie jeszcze
boleśniej, że tego też nie potrafi...
Wstaję, Leyl
natychmiast przerywa zabawę i siada sztywno na stopach, zawstydzony chyba.
Sięga po fletnię, miał koszmar. Nie umiem go pocieszyć, więc tego nie robię.
Zabiorę mu kulę na jakiś czas, niech się nie śmieje tak często. On nie
protestuje, oddaje mi ją posłusznie. Ale Tierl...
Niech mu ją odda, do
niego w końcu należy. Chcę żeby się uśmiechał, poradzę sobie z tym sama. Niech
mu ją odda!
Błyskawica.
Grom.
Cisza. Koniec
sprzeczki. Gdzieś w mieście uderzy piorun, błysk rozświetlił ciemne niebo. W
końcu.
Wychodzimy. Szybko.
Żeby zdążyć, żeby wiedzieć czemu. Trzeba iść.
Park. To tu. Drzewa są
pełne strachu, krzyczą przez siebie. Chaos. Ale ja rozumiem o co chodzi. Znów.
Niech Leyl zostanie,
Tierl niech go pilnuje. Ja muszę iść.
Zostajemy, nie chcemy
wiedzieć. Nie chcę żeby Leyl wiedział czego się domyślam. Niech Kirean idzie
sam.
Drzewa wskazują mi
drogę, mówią co się stało. Ależ one krzyczą, wolałem gdy mówiły do mnie róże, wygodniej
chyba czyta się z dymu. Jest, to tutaj. Tak...
To tutaj.
Lina. Mogłem się
domyślić.
Lina biegnąca od
ciepłego jeszcze ciała do grubego konaru. Deszcz spływa po niej na jego kark.
Ma jasne włosy do
ramion, opadające mokrą grzywką na oczy. Oczy są na wpół otwarte, chyba
niebieskie, zeszklone przez deszcz. Nawet młody.
Nie. Nie ważne czemu
to zrobił; czy przez zawiedzioną miłość, czy przez problemy rodzinne, czy nawet
przez chwilowe czarne myśli. Ale zrobił to sobie sam, z własnej woli.
Wiatr porusza nim jak
marionetką. Czy to propozycja?
Pod nim, cztery stopy
niżej, w ziemi widnieje wypalona dziura, miejsce po uderzeniu pioruna. Pełne
zeszklonego piachu. Wskazany?
Nie. Odrzucam
propozycję. To jego wola. On nie chce, nie poszedłby ze mną. Jest nas troje i
tyle wystarczy.
Kolejny piorun, w to
samo miejsce.
Odrzuca na metr,
oślepia, ale nie rani.
Nie. Propozycja
odrzucona.
Wyjmuję z otworu w
ziemi diament. Jak zawsze. Odwracam się i odchodzę. Zostawiam je, wiszące
bezwładnie, martwe na zawsze –Ale z własnego wyboru.
Czekali cierpliwie.
Nie żądają wyjaśnień, jak zawsze.
Już koniec, musimy iść
dalej. Wracamy po nasze rzeczy do gospody. Gdy płacę gospodarzowi na zewnątrz
tworzy się zamieszanie. Ktoś wpada do środka, krzycząc, że syna kogoś –tam
znaleźli martwego w parku. Powieszonego.
Nie pytają. Udają, że
nie słyszą. Wkrótce zapomną.
Wyjeżdżamy z miasta, w
deszczu. Za kilka godzin niebo się tu rozpogodzi, już dość deszczu tu spadło.
Jedziemy gdzie indziej, za nami deszcz. Wierzchowce są wypoczęte i najedzone,
zatęskniły za drogą i muzyką wody płynącej z nieba.
Ale póki co jest
ciemno, burza dopiero pokazuje na co ją stać. Na ulicach jest cicho i
spokojnie, na nasz sposób. Gdzie teraz musimy iść? Daleko, daleko uderzają
pioruny.
-Kirean –pyta cicho Tierl, tak żeby Leyl nie słyszał. –Czemu
ludzie zawsze wybierają na to deszczowe dni?
-Nie wiem –odpowiadam.
-Bo są piękne –odzywa się muzyka Leyla. –Jak jest pięknie, to musi
być łatwiej.
Być może.
Ale to się nie liczy.
Nas jest zawsze troje i sami sobie wystarczymy w tej liczbie. Zawsze troje, aż
i tylko troje.
Opuszczamy miasto z
deszczem, z nim przychodzimy i odchodzimy. Z jego muzyką.
„Burzowe ptaki odlatują
–mówią starzy kończąc opowiadanie bajek.”
Odchodzimy jak zawsze.
Bo to my nimi jesteśmy.
Burzowymi
ptakami.