SMOK
Budynek stoi pusty.
Pusty od dawna.
Drewno sczerniało,
biały już w niewielu miejscach tynk, odpadał płatami, razem z kawałkami cegieł.
Okna podzielone na małe kolorowe kawałeczki, zabito deskami... kolorowe szkiełka
wytłuczono.
Wiatr szarpnął szarym
płaszczem i piórkami do niego przyczepionymi. Kruczoczarnymi, połyskliwymi jak
szlifowane agaty. Srebrzysty księżyc otoczony rudą poświatą odbijał się w
zamarzniętych kałużach i nabłyszczał brudny podmiejski śnieg.
Ale tam śnieg był
czysty. Na niewielkim terenie wokół budynku, zakreślonym przy pomocy
rozlatującego się płotu z przegniłych desek.
Minął strzaskaną bramę
i wszedł na schodki z popękanego marmuru.
Przedsionek pełen był
desek oberwanych ze ścian, pełen folii i śmieci, podłogę zasnuwały liście
naniesione przez wiatr. Minął to wszystko obojętnie.
Kolejne drzwi zabito
deskami. Kolorowe szybki –jak w oknach –bezlitośnie wybito.
Nacisnął na oszronione
drewno. Deska pękła, następna również. I następna...
Pchnął ciężkie i
wypaczone zimnem wrota... Zaskrzypiały przeraźliwie, budząc gołębie śpiące pod
sufitem.
Tego zapachu się
spodziewał... czegoś takiego. Rozkład drewnianych ławek, kurz, tynk... zapach
samotności i zapomnienia. Piękny i smutny.
Ktoś zabawiał się tu
najwidoczniej –ławki przewrócono jak szlak z kostek domina. Wiele strzaskano
doszczętnie, z desek ułożono stos ogniska –spalonego tylko do połowy.
Co ich wygnało? Nie
dali ogniowi skończyć, nie zagasili go... jeszcze słychać jego płacz –wieki
temu płakał, ale to słychać... Co ich wygnało?
Przeszedł między
gruzami i drewnem... cicho jak duch. Tylko śnieg ścielący podłogę zaznaczył
jego przejście... a i on szybko zapomni. Szary płaszcz niby muskał szczątki,
ale naprawdę ani jednego nie zaszczycił dotykiem.
Przeszedł cicho,
budząc duchy...
Spływały z sufitu i
szczelin w ścianach jak strużki bladego dymu. Stawały w ławkach, składały ręce
i unosiły błyszczące oczy... ich nieme usta szeptały... szeptały...
Srebrzysty księżyc
spływał poświatą przez wybite okienka, miękko opadał na podwyższenie i stół
ofiarny. Na stole leżał bielutki śnieg... nietknięty... piękny...
Obejrzał się za
siebie. Duchy kołysały się lekko i unosiły oczy do sufitu, z którego już dawno
odpadły malowane obrazy świętości. Teraz to tylko niemy kamień.
Ale one wciąż tam
patrzą...
Jeden postawił na
stole przejrzysty wazon pełen przejrzystych kwiatów. Nierealnych chryzantem...
poderwały się z nich motyle...
Zapach kwiatów
wypełnił pustkę sali... szepty i szepty...
Dotknął jednego z
motyli, a ten zamarł i opadł na śnieg kryształkiem lodu.
Spojrzał wysoko, w
okna... Na sowich skrzydłach zlatywały się do nich zmory, czepiały się krat
witraży i ciekawie patrzyły bursztynowymi, sowimi oczami...
Niewidzialny chór
zaintonował pieśń... gołębie poderwały się znów. Po jednej z ławek przeszedł
szczur... za nim drugi i trzeci... mała procesja środkiem rumowiska...
Przy drzwiach stała
jedna ze zmor. Biała koszulina zsuwała się z chudych ramionek, miękkie skrzydła
okryły plecy... wielkie oczy pełne ciemności patrzyły tylko na niego...
-Nie –odpowiedział im.
Zmora otworzyła usta i
zaskrzeczała żałośnie, błysnęły podwójne kły.
-Nie. Nie tym razem...
Bezszelestnie wzbiła
się w powietrze i wróciła na posterunek –na belkę pod stropem. Tam podkuliła
stopy pod siebie, otoczyła ramionami kolana i okryła się skrzydłami. Dalej
czekała.
Szczury otoczyły go.
Podrapał po karku największego.
-Czekać?
Czarnowłose dziecko
stało na chórze i patrzyło na niego bezdennymi oczyma koloru nocy. Potargane i
wychudzone... król szczurów.
-Na co? –odpowiedział pytaniem. –Nie ma już na co.
Duchy zatrwożone
uniosły dłonie do światła, nieme usta śpiewały najgłośniej jak mogły.
Uśmiechnął się do
nich.
Król szczurów
zeskoczył na spękaną posadzkę i przywołał swoją rodzinę, szczury obsiadły chude
ramionka. Zniknął z nimi.
W końcu doszedł do
stołu. Przyklęknął przed nim i uśmiechnął się smutno.
Nie tak to się miało
skończyć. Nie tak...
Zgarnął trochę
czystego śniegu i schował do kieszeni szarego płaszcza. Krucze pióra uderzyły o
siebie i zadzwoniły jak szklane sople.
Wyszedł... ale jeszcze
w przedsionku zatrzymał się i zanurzył palce w naczyńku z zamarzniętą wodą.
Dotknął jej i uniósł do czoła.
Za was wszystkich.
Naznaczył na piersi
krzyż.
Na schodkach usłyszał
odległy śmiech. Dochodzący z cmentarza. Śmiech szaleńca, obłąkanej duszy...
albo zmory.
Uśmiechnął się do
siebie i spojrzał w bezgwiezdne niebo... potoczył wzrokiem po pustych
uliczkach, po krajobrazie pustki... i też zaczął się śmiać...
Zszedł po schodkach i
poszedł przed siebie...
...prosto w ten nowy
świat pozbawiony Boga...