„… wtedy myśliwy rozciął wilkowi brzuch,
a babcia i Czerwony Kapturek wyszły z niego. Potem nazbierały ciężkich kamieni
i wrzuciły je z rozcięty wilczy brzuch, który potem babcia zaszyła. Wilk po
przebudzeniu poczuł się bardzo ciężki i ledwo poczłapał do lasu, z kamieniami w
brzuchu. Już nigdy się nie pokazał. A babcia, Czerwony Kapturek i Myśliwy ze
smakiem zajadali ciasto od mamy i popijali malinowym sokiem. I wszyscy żyli
długo i szczęśliwie…”
-Witaj mały –tak po raz pierwszy cię
przywitałem.
Wtedy nad jeziorem. Gdy stałeś na jego brzegu – dziesięcioletni szkrab –
i rzucałeś kamyki do wody. Nie puszczałeś kaczek, po prostu je rzucałeś – w
każdym twoim ruchu była złość. Twoje oczy – tak niebieskie jak wody tego
jeziora i odbite w nich niebo – pełne były gniewu, twe różana usteczka
zaciskały się w wąska kreseczkę na jasnej twarzyczce, upstrzonej piegami.
Wyglądałeś zupełnie jak ona. Ta, o której opowiadał mi ojciec.
Powoli podszedłem i stanąłem obok ciebie – uważnie mnie obserwującego.
Podniosłem kamyczek i cisnąłem nim w wodę. Podskoczył na niej dziewięć razy nim
znikł.
-Czemu się złościsz? – zapytałem z
łagodnym uśmiechem, jakiego nauczył mnie ojciec. –Jeśli będziesz robił to ze
złością, na pewno ci się nie uda.
Zmarszczyłeś jasne brwi i nic nie mówiłeś przez długą chwilę. Wiem, że
wydałem ci się… niezwykły. Nie mogło być inaczej. Byłem – z wyglądu – starszy
od ciebie o jakieś cztery lata, miałem kitę czarnych, falujących włosów, lekko
skośne czarne oczy i niemal białą cerę. Uśmiechając się, wabiłem cię. Patrząc
na ciebie, popychałem do rozmowy.
Wszystkiego nauczył mnie on, nim odszedł.
W końcu odezwałeś się, niepewnie, patrząc w wodę.
-I tak się nie uda –mruczałeś. –Już
trzeci dzień próbuję…
Uśmiechnąłem się jeszcze milej i rzuciłem kolejny kamień. Znów dziewięć
razy…
-Pokażę ci jak to się robi, tak żeby się
udało –zaproponowałem. –Chcesz?
Zgodziłeś się natychmiast, choć mnie nie znałeś. Oczy ci błyszczały, gdy
udało się po raz pierwszy. Tak się cieszyłeś. Do wieczora chciałeś co i raz
próbować. Gdy zrobiło się ciemno, odprowadziłem cię do domu i zgodziłem na to,
byśmy następnego dnia ponownie się tam spotkali. Znałem twoje imię, ty znałeś
moje – nic nie stało na przeszkodzie byśmy zostali przyjaciółmi.
Hmm, pewnie matka nigdy nie opowiadała ci tej historii. Szkoda, bo
złapałem cię na zwykłe kamienie.
Ile miałeś lat? Szybko rosłeś – a ja wraz z tobą. Zawsze wraz z tobą.
Zawsze razem.
Włosy nadal miałeś jasne, jak promyki słońca – tak ojciec mówił o jej włosach.
Choć ja nigdy jej nie widziałem, to wiedziałem, że jesteś do niej podobny.
Twoje oczy również pozostawały niezmiennie błękitne.
I ja się nie zmieniłem – wciąż czarno-biały. Wiec byliśmy jak dwie
przeciwne połowy tej samej całości. Jasność i Ciemność. Nierozłączni.
Zastanawiające, że nigdy nie spostrzegłeś, że tylko ty mnie znasz – poza
tobą nikt mnie nie widział, nikt nie znał, nie wiedział o moim istnieniu. Nie
zwracałeś na takie rzeczy uwagi, a gdybyś to zrobił… byłoby inaczej.
Nauczyłem cię pływać i wabić gwizdem leśne ptaki. Ty mnie nauczyłeś
łowić ryby na wędkę. Staliśmy się przyjaciółmi, najlepszymi i jedynymi.
Pamiętasz co było jak spadłeś z drzewa i złamałeś nogę? Zaniosłem cię na
plecach do twojego domu, pod sam próg… i zostawiłem tam. Szybko odszedłem, gdy
pukałeś do drzwi i wołałeś ojca.
Uciekłem, by jej nie spotkać, by mnie nie zobaczyła i nie porównała z
nim. W chwili, gdy wyglądałem na szesnaście lat byłem do niego bardzo podobny.
Mogłaby mnie rozpoznać, a to oznaczałoby porażkę.
Dlatego nie przychodziłem do ciebie w odwiedziny. Nie mogłem. Ale za to
co noc zostawiałem ci w na oknie dzikie jabłka – które tak lubiłeś – i jeżyny.
Więc wiedziałeś, że się o ciebie martwię.
Zawsze się martwiłem. Zawsze o tobie myślałem mój przyjacielu. Przecież
mi ufałeś, nie mogłem na to zaufanie nie zasłużyć.
Nie dlatego, że cię nie lubiłem, odmawiałem na twoje zaproszenia do
domu. Nie dlatego – przecież prawie cię kochałem. Chodziło o nią. Mogliśmy się
spotykać tylko na leśnych ścieżkach lub nad jeziorem. Ty uczyłeś się ode mnie o
leśnych tajemnicach, a ja od ciebie o twoich sekretach. Znałem cię na wylot, na
pamięć. Zarówno te twoje lekkie uśmiechy, ufne spojrzenia, jak i twoje myśli i
pragnienia.
Musiałem. Gdy ty opowiadałeś mi swoje sny, ja już je znałem – z twoich
gestów i spojrzeń. Może i to nie było uczciwe, ale musiałem cię znać tak
dobrze, jak to było możliwe.
Ale i ty mnie znałeś – na tyle, na ile mogłeś. Nie miałem powodu, by nie
opowiadać ci swoich snów i marzeń. Tych ludzkich marzeń. Mogłeś mi zaufać.
Nie, musiałeś mi zaufać.
To nie była twoja wina. Nigdy nie była twoja. Jeszcze cię na świecie nie
było, gdy ją popełniono.
To była jej wina. Jej…
Ojciec opowiadał mi o niej wiele razy – gdy mógł mówić! O cudnej
dziewczynie, pięknej jak nimfa. Chodzącej w szkarłatnym płaszczyku – podobnej
złoto-szkarłatnemu motylowi. O dziewczynie, która podbiła jego serce. O tej,
która mogłaby być moją matką, ale nią nie została…
O dziewczynie, która sprowadziła na niego śmierć. Śmierć trawiącą go
przez lata. Dziesięć długich lat.
Więc nie była to twoja wina… ale to mało ważne. Nie o obchodziło ich to…
mnie też nie powinno.
Ty miałeś za to zapłacić. Za dwadzieścia sztuk śrutu w płucach mojego
ojca i za bliznę na jego ciele –od mostka do prawego biodra.
Ja też mam taka bliznę – ale dużo płytszą, niemal niewidoczną – to moja
obietnica, złożona ojcu i matce. Na zawsze.
Nigdy nie rozmawialiśmy o mojej rodzinie, odkąd powiedziałem, że mój
ojciec nie żyje. Nie skłamałem, z ty nie pytałeś –myślałeś, że taka rozmowa
sprawi mi ból i milczałeś. Przez sześć lat, które minęły jak mgnienie powieki,
nie zapytałeś ani razu.
Aż w końcu umarł twój ojciec – wspaniały myśliwy i człowiek. Ty i twoja
matka byliście załamani.
To był ten moment.
Współczułem ci – tak prawdziwie jak tylko można współczuć. Przecież
wiedziałem, co przechodzisz, znałem to doskonale. Byłem z tobą całe dnie,
obcierałem ci łzy, pocieszałem. W końcu… zaprosiłem cię do siebie.
Głupi pretekst, jakiś powód – już nie pamiętam co. Do mojego domu.
Naszego domu…
A ty poszedłeś za mną, jak ufna owieczka. Dałeś się prowadzić przez
najciemniejszy las, przez najgęstsze chaszcze. Dziwiłeś się tylko, że ja tę
drogę przebywam codziennie, żeby się z tobą zobaczyć. Mi ona zajmuje kwadrans –
ale ty nie musisz o tym wiedzieć.
Zachwycałeś się kwiatami rosnącymi na skraju ścieżki. Nie szliśmy na
skróty, musiałem pokazać ci tą drogę, którą ona tak często chodziła, na której
on ja spotkał. Może to sentyment, ale chciałem, żebyś ją zobaczył. A może po
prostu chciałem jak najbardziej odwlec tę chwilę?
Ona już nigdy nie poszła do tamtego domu, gdzie ojciec zabił tę starą
kobietę. To nie on był okrutny – to ta starucha chciała go wydać, chciała
zniweczyć jego uczucie. To była ostateczność. Potem w tym samym domu ojciec
spojrzał śmierci w oczy.
A po latach tu wróciliśmy, bo chciał tu umrzeć – pokazać nowej rodzinie
to miejsce. I zostaliśmy, przygotowując zemstę.
-Ile masz rodzeństwa? –zapytałeś mnie
kiedyś.
-Trzy siostry i pięciu braci –
odpowiedziałem.
Twój łagodny uśmiech przeszedł w zdziwienie. Ty jesteś jedynakiem, więc
nie wiesz jak to jest mieć tyle osób wokół. Ale to bardzo… Dobrze jest mieć
taką rodzinę.
Wyszliśmy zza ostatniego zakrętu i ujrzałeś mój dom. Pewne nigdy go nie
widziałeś, nawet ci o nim nie opowiadała. Szkoda, wiedziałbyś, że kiedyś było
tu całkiem przyjemnie, ogródek był zadbany, płot pomalowany.
A teraz to ruina. Dach dziurawy, sztachety w płocie przegniłe, szybki w
okienkach powybijane. Ruina, ale nam wystarczy.
Byłeś zaszokowany, ale nie chciałeś tego okazać. Ja to i tak czułem. Na
przykład wtedy, gdy złapałem cię za rękę i pociągnąłem cię do drzwi, do środka.
Gdy postawiłem cię w pokoju i zamknąłem za nami drzwi.
A teraz stoisz w miejscu i wpatrujesz się w nich. W moją rodzinę.
Oni są tacy jak ja. Czarno-biali. Siedzą pod tamtą ścianą, na starym
łóżku okrytym poszarpaną kapą, i na podłodze. I nie odrywają od ciebie wzroku.
Ich czarne, szkliste oczy wiążą cię w miejscu, widzą każdy twój oddech i wodzą
za nim wzrokiem. Oni są tacy jak ja, a zupełnie inni.
Nie są uroczy i łagodni – są dzicy. W poszarpanych ubraniach, ze
splątanymi włosami, opierają się jedno o drugie i patrzą w milczeniu, jak nieme
zwierzęta. W przeciwieństwie do moich, ich oczy całe są czarne, wyglądają jak
kulki z ciemnego szkła. Nie mają ludzkiego wyrazu.
Ich ojciec tego nie nauczył.
Stoisz i czuję, że zaczynasz drżeć. Słyszę twoje serce, nagle
przyśpieszające bieg.
Niepokoisz się, boisz. Obdarte i pokryte pleśnią ściany. Przegniłe
meble. Półmrok i lśnienie ich oczu. To wszystko powoli cię przeraża. Nie jest
normalne.
A co ja mogę zrobić? Cóż innego?
Nic innego, gdy odwracasz się do mnie, otwierając usta do pytania… gdy
zamierasz ponownie, z przeświadczeniem ,że śnisz. Bo niczym się już od nich nie
różnię. Nawet uszy mam szpiczaste i zakończone puchatymi pędzelkami. Mi je
widać, bo włosy mam związane w kitę.
Powoli wraca ci głos. Jąkasz, bo to już nawet nie jest szept.
-Twoje oczy… one… one są…
Cóż mam robić? Wszystko się powtórzy.
-Są takie po to bym mógł cię dobrze
widzieć –odpowiadam cicho. –Patrzeć w twoją duszę.
Oni nachylają się lekko w twoja stronę i węszą. Strach.
-A uszy… -wyciągasz do mnie smukłą dłoń.
–Dziwne… jak…
-Żeby słyszeć twoje serce –uśmiecham się
blado, dotykając tej dłoni. –Twoje myśli.
I widzisz je w tym uśmiechu. Moją dumę, której teraz wolałby, nie
posiadać. Moje ostre kły. Piękne, ostre jak żyletki zęby.
Cofasz się o krok, z przerażeniem zaczynasz rozumieć – widzę to w twoich
błękitnych oczach.
-Twoje zęby… -zakrywasz dłonią usta, w
oczach zbierają ci się łzy. –Ty… Ty… jesteś jak…
Nic innego nie mogę zrobić. Nie mogę… Blizna na moim ciele pali
rozgrzanym żelazem.
-One są –szepczę –żebym mógł cię zjeść.
Chwytam cię za kark, mocno zaciskam pazury i przyciągam cię do siebie.
Jak najbliżej.
Ty możesz to odebrać jako pocałunek, więc wybaczam ci szarpaninę. Ale to
nie jest pocałunek… nie do końca. Z innego powodu przyciskam wargi do twoich
ust.
Ja mam ci odgryźć język. Tak mi nakazano, to obiecałem. Za to co ona
zrobiła. Za to, że wtedy wezwała myśliwego, że skłamała.
Odgryźć i połknąć.
A potem rzucam cię im. Matka patrzy na mnie przez chwilę z dumą, potem wychodzi. Moje rodzeństwo siedzi nad
tobą i rozdziera na tobie ubranie, rozdziera skórę.
Krzyczysz. Głośno krzyczysz mój przyjacielu. Jej synu.
Stoję i patrzę. Tylko tyle mogę.
Jeden z moich młodszych braci nie przyłączył się do reszty. Podszedł do
mnie, wspiął się na palce i zlizuje mi krew z brody i gardła. Dłonie kładzie mi
na ramionach i przytrzymuje mnie w miejscu, gdy ty ciągle krzyczysz, rozrywany
przez niech. Bo chcę… musze ich odgonić, oszczędzić cię przez te kilka ostatnich minut.
Mój braciszek wyprowadza mnie na dwór. Siadamy na trawie, tak zielonej i
świeżej, wśród kępek koniczyny. On opiera głowę na moim ramieniu, tak, że twarz
chowa w moich – już rozpuszczonych – włosach.
Twój krzyk powoli cichnie, ale nie zanika. Oni nie pozwolą ci odejść
szybko. Obgryzą ci ręce do kości, a ty jeszcze będziesz żył.
Głupi mały człowieku, zaufałeś mi. Mój mały biedny przyjacielu. Płacisz
za nią. Za odrzucenie przez twoją matkę miłości, która poszłaby za nią do
samego piekła. Za skrzywdzone serca, za lata naszej tułaczki, za ból mojej
matki każdego dnia jego życia i po jego śmierci.
Płacisz za swoją matkę. I za to, że mi zaufałeś.
Czym ja jestem? Ja jestem wilkiem, tylko wilkiem. Zawsze takim samym.
Zawsze złym – bo wy ludzie mi tak kazaliście, tak nam każą wasze bajki, wasze
opowieści. Nie zmienię tego.
Wy możecie sobie pozwolić na bycie kolorowymi, na posiadanie wszystkich
odcieni tęczy. A my jesteśmy tylko czarno-biali. Nie ma wahania, czułości,
przyjaźni. Jest tylko nienawiść i miłość. Wrogowie i rodzina. Zawsze.
Więc błagam cię, nie krzycz już. Jutro twoja matka, która lubiła chodzić
w szkarłatnym płaszczyku, dostanie pod same drzwi twoje kości.
Jesteśmy tylko wilkami, inni być nie możemy.
Więc błagam cię, wybacz mi słodki przyjacielu.