Siedzę na niskim cmentarnym murku i patrzę na ciebie.

     Chodzisz między grobami i doglądasz kwiatów, które śmiertelni zostawili w ciągu dnia. Jesteś blady i wychudły... Bierzesz w dłonie złamaną różę i prostujesz ją, leczysz, i po chwili ona lśni świeżością i młodością.

     A tam jest uschnięta chryzantema.

     Dotykasz jej delikatnie i nadajesz jej śmierci piękna, zatrzymujesz ją w wiecznym pięknie umierania.      

     Skaczę po grobach i siadam na dużym krzyżu, w którym obłamało się jedno ramię –ja siadam na drugim i chcę patrzeć na ciebie z bliska.

     Z tego grobu zetrzesz kurz i liście, z tamtego zgonisz mróweczki. Pracowite stworzonka rozpracowujące ten cmentarz szczypta po szczypcie, rok po roku... w końcu on do nich należy... cały świat...

     Nade mną śmignęła sówka. Z trwogą spojrzałeś na nią i otuliłeś się dokładniej zszarzałym szalem. Wracasz do swojej pracy.

     Ale to nie była sowa –ty nie wiesz o tym, że o była zmora. Leciała szybko, śpieszyła się –jutro ktoś się nie obudzi ...ale co cię to obchodzi.

     Patrzę uważnie na ciebie. Czy nad którymś grobem zatrzymasz się na dłużej. Czy na któryś spojrzysz inaczej. Czy nad którymkolwiek zmówisz cichą modlitwę.

     Nad żadnym tego nie robisz. Już od lat.

     Tylko zapamiętane ruchy maszyny, która nawet nie pamięta po co je wykonuje. Tak jak ty –nawet nie pamiętasz czyim stróżem byłeś. Nic nie pamiętasz. Oczu, które zamykałeś co wieczór snem. Serca, w które miałeś wkładać dobroć i własną miłość. Duszy, za którą miałeś się modlić. Nic.

     Nie pamiętasz nawet dokładnie do czego masz ich przygotować... bo to nie nadejdzie.

     Dbasz tylko o nich –o tych, którzy już tego nie zauważą.

     Wielu jest was takich, setki, tysiące... tych, którzy nie pomarli jeszcze. Tysiące tysięcy. Błąkacie się po świecie i staracie naprawiać rzeczy, które tego nie potrzebują, lub nie mogą zostać naprawione. Jak maszyny, które przestały być potrzebne już dawno temu, a ciągle wykonują swoją pracę, a bez przerwy powtarzając te same czynności wypaczają je powoli, nieustannie.

     Tak więc dbasz o kwiaty na grobach zamiast stać nad głową dziecka. 

     Jak wielu was.

     Można tylko na was patrzeć –rozmowa nie ma sensu, bo zawsze jesteście zajęci... a gdy spyta się was co was tak zajmuje, odpowiadacie, że nie wiecie dokładnie.

     Nikt was już nie pilnuje. Nikt już nad tobą nie stoi i nie strzeże cię, nie wydaje rozkazów, nie prowadzi swym światłem.

     Oplatasz szal wokół szyi i kaszel tłumisz dłonią zaciśniętą w pięść. Nie chcesz przyjąć do wiadomości, że możesz kasłać, że od wiecznego marszu mogą boleć cię stopy, że dłonie marzną ci od wiatru październikowych nocy. Bo przecież to nie może się dziać.

     Dzieje się.

     Mogę ciebie jednego uratować z szaleństwa w jakie sam się plączesz, coraz ciaśniej. Mogę podejść i zabrać cię ze sobą. Wmówić, że nie przygotowujesz ich do niczego, bo to nie nastąpi. Bo nikt już nie został. Bo to zawsze miał być po prostu koniec. Koniec i już, żadnych Rajów –oni stworzyli swoje tu, o niebo lepsze i można z nich czasem wrócić. Żadnego Piekła –tu jest dużo straszniej nocami.

     My się przystosowaliśmy, ale wy nie umiecie przyjąć tego do wiadomości, że słabi śmiertelni wyeliminowali wszystko co im zawadza –was też. Jesteście przestarzali, jak stary model telewizora, jak wiara.

   Więc zastanawiam się czy zabrać cię ze sobą, do ciepła, które stworzyli ludzie, w którym żyje sam. Siedzę, a nade mną śmigają zmory na sowich bezszelestnych skrzydłach. A ja odchylam głowę i śmieję się do nocnego nieba, bo już podjąłem decyzję. Śmieję się i zatapiam wzrok w ciemności...

     ... i patrzę w ten nowy świat bez Boga...