Zaświaty

Prolog

Las zdawał się drgać w gorącym i wilgotnym powietrzu letniego wieczora. Mrok parował; rozlewał się leniwie, gęstniejąc ponad drzewami.

Wysoki, szczupły chłopak powoli odwrócił się od otwartego okna i usiadł na podłodze przed kominkiem. Ogień płonął mimo ciepła odchodzącego dnia, bardziej jako źródło światła. Niemal puste wnętrze oświetlane teraz drgającymi płomieniami nie stawało się jednak przez to przytulniejsze. Nagie ściany czaiły się drapieżnie czarnymi wzorami cieni.

Chłopak zamknął oczy. Długie, ciemne rzęsy dodawały kruchości pociągłej, okolonej brązowymi kosmykami włosów twarzy, bladej nawet w blasku ognia.

Nagle skurcz rzucił go do przodu. Zacisnął zęby i starał się odzyskać kontrolę nad ciałem, opanować ból. Drżały mu ręce. Z rozdygotanych dłoni wypadł mały skrawek zieleni – czterolistna koniczyna. Znalazł ją dziś, na szczęście; dowcip losu...

Leżała teraz szyderczo, a on klęczał przed tym drobnym kształtem zgięty w pół, niezdolny do żadnego ruchu. Czuł słabość idącą od palców przez łokcie. Niby trucizna rozlewała się aż do ramion, coraz wyżej...

Krople potu spływały po czole, mieszały się z łzami i śliną, gdy starał się ze wszystkich sił, jakie jeszcze miał powstrzymać własny krzyk. Nie wiedział, czemu było to dla niego tak ważne, przecież nikt nie mógł go usłyszeć. Dom był pusty a okolica niezamieszkana, sam ja wybrał właśnie z tego powodu.

Ból powoli ustępował tępemu wyczerpaniu. Chłopak opadł na podłogę. Zakręciło mu się w głowie. Słyszał trzaskające w kominku drewno i odległy szum lasu, za oknem krzyknął jakiś nocny ptak. Te odgłosy zagłuszało bicie serca. Rozbrzmiewające w piersi, ale rozchodzące się falami do każdego zakątka ciała. Czuł pulsowanie w nogach, głowie i w drżących jeszcze rękach. Usnął kołysany tym rytmem.

Zanim opadł w mrok, zdołał jeszcze tylko cynicznie pomyśleć, jakim marnotrawstwem w jego sytuacji jest tak silnie bijące serce.

 

Obudził go chłód nagich desek podłogi na której leżał. Mimo parnego wieczora noc była mroźna, zapowiadająca koniec lata. Ogień już całkowicie pochłonął swoją ofiarę i wygasł. Okno było zatrzaśnięte, na zewnątrz zawodził wiatr.

Chłopak powiódł nieprzytomnym, zmęczonym wzrokiem po ścianach; dziwnie łagodnych, gdy nie były już sceną dla plam rzucanych przez płomienie. Poczekał chwilę i wolno usiadł na podłodze.

Ból zniknął, ustępując miejsca nienaturalnemu odprężeniu. Wyciągnął ręce przed siebie, patrząc jak sine w świetle księżyca palce rozwierają się i zaciskają w pięści.

Siedział w zimnym blasku zalewającym pokój całkowicie oddany temu zajęciu, dopóki nie uznał, że lekka drętwota ustąpiła i mógł swobodnie poruszać dłońmi.

Uśmiechnął się z zadowoleniem. Pamiętał, co miał zrobić, zanim nie zamroczył go ból.

Wstał i podszedł do stojącego przy oknie niewielkiego rozkładanego krzesełka udającego stolik. Znalazł go w komórce za domem, służącej za graciarnię. W każdym kącie piętrzyły się połamane krzesła, stół bez jednej nogi, lustro pokryte cętkami czasu, pudła ze starymi ubraniami i właśnie to krzesełko.

Nawet nie wymagało malowania; gdy wytarł kurz okazało się, że pokrywają je nieporadne rysunki kolorowych kwiatków i dziwnych żółtych plam w których dopatrzył się małych słoneczek. Pewnie dzieło jakiegoś dziecka. Postanowił przynieść je do domu i teraz stało przed nim: niebieskie od nocy kwiaty, przetykane niebieskimi słońcami.

Wziął do ręki leżącą wśród błękitu równie błękitną paczkę papierosów, wyciągnął jeden z nich. Podniósł go do ust przytykając zapalniczkę. Przez chwilę tytoń żarzył się wściekle pomarańczowymi iskrami.

Obrócił w dłoniach pudełeczko... „minister zdrowia ostrzega”. Czytając zakrztusił się lekko dymem, próbując jednocześnie wciągnąć powietrze i powstrzymać śmiech. Nigdy wcześniej nie palił; zresztą nie robił wielu rzeczy: zabronione, zakazane, sprzeczne z obyczajami, z jakąś tam normą. Ile razy słyszał od ojca, żeby nie śmiał się tak głośno na ulicy, że musi nosić taki sam mundurek jak pozostali koledzy, że nie może iść na studia malarskie, że…

…więc ubierał się, czesał i śmiał tak, jak inni; nie brał narkotyków, nie pił, nigdy nie kochał się, zdał na prawo...

W zamyśleniu delektował się każdą porcją wciąganego do płuc dymu. Znów usiadł na podłodze i wciąż trzymając w ustach papieros, wziął z krzesła jeszcze jedno pudełko, znacznie mniejsze od poprzedniego. Otworzył je i rozwinął szeleszczący papierek. Krótko błysnęła stal. Delikatnie wyciągnął żyletkę i niemal pieszczotliwym, choć zdecydowanym ruchem przesunął jej krawędzią po nadgarstku.

Prawa ręka, potem lewa...

Spokojnie patrzył na rozkwitłą spod przeciętego naskórka krew. Czerwień pęczniała, jakby z wyrzutem zbierając się na skórze.

Opuścił rękę. Lepki, lekko niebieskawy strumyk zaczął znaczyć wąski szlak w kierunku dłoni, spłynął między palce i skapywał na podłogę.

Nadal palił, obserwując w milczeniu tę wędrówkę. Chciał tego, czuł się silny swoją pewnością.

Nagle usłyszał ciche stukanie w szybę. Podniósł głowę, lecz widział tylko ciemność napierającą na szkło. Wstał wiec i otworzył okno. Przed nim gałęzie starej jabłoni rosnącej przy domu uderzały o ściany budynku, szarpane wiatrem; już miał odwrócić głowę, lecz spostrzegł, że na zewnątrz, wtopiony w mrok, ktoś stał.

Chłopak milczał, czekając aż intruz przerwie ciszę, lecz ten tkwił nieruchomo, najwyraźniej zaskoczony, że został zauważony, nie mając zamiaru odezwać się jako pierwszy. Księży zasłonięty przypędzonymi przez wiatr chmurami nie pozwalał zobaczyć obcego, poza bladą plamą twarzy. Chłopak westchnął i wyjął z ust papierosa

- O co chodzi? – zapytał szorstko.

Postać drgnęła i podeszła bliżej okna. Mężczyzna był…niezwykły. Długie czarne włosy zdawały się być utkane z otaczającej go ciemności. Błysnęły zielone oczy. Nieznajomy uśmiechnął się i położył ręce na parapecie. Szczupłe, długie palce przypomniały chłopakowi pierwszą wizytę w muzeum. Zabrała go tam matka, wspólnie oglądali rzeźby mistrzów. Stojący przy oknie mężczyzna miał właśnie takie, jakby wykute z marmuru dłonie. Popatrzył w jego oczy. Nieznajomy nadal się uśmiechał, jakby czytając w myślach.

- Czy mógłbym… od pana zadzwonić? – miał niski, przyjemny głos.

Chłopak poczuł, jak ten głos wibruje w jego wnętrzu i dopiero po chwili odpowiedział

- Niestety, nie mam telefonu.

Mężczyzna nie wyglądał na zmartwionego, lecz on mimo to i tak dodał, jakby chcąc się usprawiedliwić:

- Nie założyłem, przyjechałem tu tylko na kilka dni.

- Tak. – Nieznajomy nie wydawał się być zaskoczony. Stał za oknem… czekając?

Chłopak sam nie wiedząc czemu wyciągnął w jego stronę rękę z wciąż palącym się papierosem.

- Poczęstuje się pan?

Ta propozycja wyraźnie zaskoczyła mężczyznę, jednak po chwili, nie zwracając wcale uwagi na czerwone smugi wzdłuż bibułki przyjął podarek

- Dziękuję.

Zaciągnął się dymem, przymykając na moment oczy. Palił w milczeniu, obserwując kapiąca na parapet krew. Chłopak poruszył dłonią, strząsając kolejne krople. Znów odkrył w sobie potrzebę wytłumaczenia się przed nieznajomym

- Ja właśnie… - przerwał, dokańczając z wyzwaniem w głosie – Chcę się zabić.

Mężczyzna chwycił jego rękę i przyjrzał się nacięciom.

- Głębokie.

Tylko tyle. Nie krzyczał, nie biegł po lekarza, ani po policję, nie zapytał „dlaczego?”. Może wiedział. Czy TO można wyczytać ze spojrzenia? Czy są jakieś zewnętrzne oznaki? Jeśli tak, to czemu on sam dowiedział się tak późno? Lekarz nerwowo się uśmiechając powiedział o przerzutach na kości. Nie musiał nic więcej wyjaśniać.

Chłopak cofnął rękę, gdy tylko znikł chłód obejmujących ją dłoni czarnowłosego. Nie czuł strachu. Mimo całej dziwacznej sytuacji. Nawet bawiła go jej niedorzeczność. Stoi rozmawiając z tym mężczyzną w środku nocy, na którą zaplanował popełnienie samobójstwa.

Uśmiechnął się i niespodziewanie zapytał:

- Może pan wejdzie?

Nieznajomy po raz ostatni zaciągnął się srebrzystym tytoniowym dymem, wyrzucił niedopałka, a ten z cichym sykiem opadł na wilgotną trawę. Zaraz potem wskoczył na parapet i zeskoczył tuż obok chłopaka.

Był bardzo wysoki. Długi czarny płaszcz okrywał go niemal po kostki, obute również w skórę. Bez słowa przyglądał się chłopakowi, któremu przemknęła przez głowę myśl, że nawet jak na chłodną noc, strój taki jest co najmniej dziwny. Przestał się jednak nad tym zastanawiać czując uścisk palców na swoich lepkich od krwi rękach.

Czarnowłosy pociągnął go w stronę wygasłego kominka i usiadł wraz z nim na podłodze.

Kręciło mu się w głowie. Błękit znów zalewający pokój zdawał się być teraz mniej wyraźny, oczy przesłaniał delikatny filtr czerwieniejącej mgiełki.

Oparł głowę na ramieniu mężczyzny, wciągając głęboko powietrze, którego nagle zaczęło jakby brakować. Sam nie wiedział czemu, ale pomyślał, że mężczyzna pachnie deszczem… deszczem i motylami…

Nieznajomy, podtrzymując nieznacznie wtulony w niego szczupły kształt patrzył, jak kołysana zimnym wiatrem jabłoń strąca nieliczne już płatki nabiegłych różem białych kwiatów. Przebiegł wzrokiem po pustej podłodze, skupiając uwagę na rzuconej koniczynie. Wyciągnął bladą rękę i zamknął w niej roślinę.

Chłopak nie widział tego. Natrętna myśl o melodii deszczu narastała w nim wraz z obrazami motyli tańczących wśród błękitnych kwiatów pod błękitnym słońcem. Z chmur padał niewidzialny deszcz, wypełniając swoim szumem żyły, z których sączyły się ostatnie krople życia. Zamknął oczy i zanurzył się w tym dźwięku. Głowa opadła ciężko na pierś nieznajomego.

Mężczyzna jeszcze chwilę siedział obejmując bezwładne ciało, po czym delikatnie ułożył je na podłodze. W milczeniu pogładził ciepły jeszcze policzek, zostawiając krwawy ślad na jasnej skórze.

Wstał powoli, wciąż patrząc na leżącą u jego stóp postać, spod której rozlewała się kałuża krwi, gdy z ciemności, poza jego plecami wzbił się w mrok cichy śmiech i do rozpalonego nagle znów kominka zbliżył się niski, wyglądający najwyżej na 15 lat chłopiec. Długie, sięgające pasa jasne włosy opadały mu grubym warkoczem na ramię. Liczne bransolety oplatające ręce pobłyskiwały w blasku ognia, podobnie jak biała bluza miękko przykrywająca niemal do kolan takie same spodnie. Cieniutki łańcuszek z dzwoneczków, zapięty ponad jedną z gołych stóp pobrzękiwał w takt jego kroków. Za postacią ciągnął korowód migocących, lekko niebieskawych ogników, pulsujących delikatnym światłem.

- Czyżby Motyl osobiście tulił kogoś do snu? – w głosie chłopca wciąż pobrzmiewał śmiech. Niebieskie oczy rozszerzyły się lekko w zdumieniu, gdy zauważył obracaną w dłoni mężczyzny koniczynę.

- Jesteś czasem zbyt sentymentalny. Cóż, teraz moja kolej. – dodał rozciągając usta w uśmiechu.

Czarnowłosy nie odpowiedział. Zamknął oczy. Zamigotała czerwona poświata, zalewając pokój szkarłatnym światłe, gdy zamiast stojącego przed chłopcem mężczyzny wzbił się w powietrze jaskrawoczerwony motyl. Po chwili i on znikł, pozostawiając po sobie kilka iskier kolory krwi, powoli opadających i niknących w podłodze.

- Jesteś zbyt sentymentalny… – chłopiec powtórzył cicho, patrząc na rozpływający się w mroku blask.

Po chwili odwrócił głowę w stronę leżącej postaci. Podszedł, omijając krew i nachylił się lekko nad chłopakiem. Bransolety brzęknęły niecierpliwie, gdy wyjął zza jaskrawego pasa, którym był przewiązany prosty drewniany flet.

Usiadł tuż przy głowie zmarłego, krzyżując stopy i opierając łokcie na kolanach.

- Pokaż się w końcu. Sam tego nie zrobię. – rzucił za ciebie.

Ciemność za płonącym kominkiem zgęstniała, a po pokoju rozszedł się zapach zgnilizny. Ogromny, obły kształt w sykiem przesunął się w stronę siedzącej postaci, pozostawiając na podłodze wilgotny ślad. W świetle ognia błysnęły wielkie czarne oczy, pociągnięte do połowy błoną oraz krótkie, ostre zęby, zamknięte w szerokiej paszczy. Ciemnie cielsko pozbawione było jakichkolwiek odnóży, a jednak zdumiewająco szybko jak na swe rozmiary zdołał przybliżyć się do kałuży krwi i zanurzył w niej z głośnym mlaskiem gruby jęzor.

Chłopiec skrzywił się nieznacznie patrząc, jak stwór chciwie zlizuje czerwień z podłogi, a potem podpełza bliżej leżącego ciała.

Westchnął cicho, odrzucił warkocz na plecy i zaczął grać. Niebieskie ogniki zatańczyły w bolesnym spazmie. Popłynęła melodia niesłyszalna dla żadnej żywej istoty, Zawisła nad chłopakiem, otulając go ciasnym kokonem dźwięku, a wraz z nim również pożerające ciało stworzenie. Martwe usta po raz ostatni poruszyły się, spomiędzy warg wydobyła się bladoniebieska kula pulsującego światła. Szarpana niewidzialna nicią posłuszeństwa Fleciście dołączyła do pozostałych ogników otaczających jasnowłosą postać chłopca. Ten przerwał grę, wstając. Uniósł dłoń pozwalając opaść na nią światłu.

- Ta powinna wystarczyć. – wymruczał z zadowoleniem i znikł, rozpływając się w błękitnej mgle.

Pomieszczenie wypełniał już tylko odgłos miażdżonego przez silne szczęki ciała oraz daleki szum wiatru.

 

 

 

 

The end~ prolog ^-^

Jęki, pochwały, uwagi na adres: thyme@interia.pl