Site hosted by Angelfire.com: Build your free website today!

Strona domowa Mariana Sosny                                                                                             Napisz do mnie

  NOWA ZELANDIA  -  O polonii w NZ

  O  naszych  rodakach  żyjących  w  NZ                                     data ostatniej aktualizacji:   20 kwietnia 2003
 

||| Home ||| Kto jest kto ||| Nowa Zelandia ||| Śląskie sprawy ||| Mapa strony ||| 
Polacy w Kiwilandii
Nie jest celem tej strony przedstawienie historii emigracji Polaków do Nowej Zelandii, chociaż 5 sierpnia 2001 roku uroczyście obchodzono 125-lecie osadnictwa pierwszych Polaków w rejonie Taranaki. Do dzisiaj mieszkają tam potomkowie tych pierwszych osadników i z chlubą wspominają swoje polskie pochodzenie. 
Historia polskiego osadnictwa opisana jest, choć może nie w formie jednolitego opracowania i w sposób niezbyt uporządkowany, w wielu miejscach w sieci. Odnośniki do niektórych z tych stron można pośrednio znaleźć w moich linkach.

Ideą tej strony jest przedstawienie rzeczywistości, stanu aktualnego. Zaznaczam, znowu na wstępie, że jak na wszystkie inne teksty na moich  stronach, tekst ten jest wynikiem  moich obserwacji, moich wniosków i mojej oceny. Nie znaczy to, że wszyscy muszą się ze mną zgadzać, ani też tego nie oczekuję. 
Daleki jestem od jakichkolwiek uogólnień i dokonywania „szufladkowania”. Nie mniej, wśród polonii nowozelandzkiej daje się zaobserwować pewne grupy i podziały wynikłe z różnych okresów przybycia do tego kraju, wieku poszczególnych osób, historii ich emigracyjnego życia, uwarunkowań rodzinnych, zawodowych i innych.

Nikt nie prowadził badań, ani nie jest możliwe stwierdzenie jak liczna jest grupa Polonusów w Nowej Zelandii. Jest to tym bardziej trudne, że sporo jest tutaj małżeństw mieszanych (jeden z małżonków przyjechał kiedyś z Polski, drigi zaś jest przedstawicielem innej narodowości), trudno określać czy ich dzieci (a także wnuki) urodzone już tutaj należy do Polaków zaliczać. Tym bardziej, że bardzo często nie znają już oni języka polskiego ani nie utrzymują kontaktów z żadną ze zorganizowanych grup polonijnych.
Mieszka i pracuje także w Nowej Zelandii pewna grupa Polaków nie utrzymująca żadnych, albo prawie żadnych, kontaktów z innymi rodakami. Tej grupy ludzi też nie sposób określić ilościowo. 
Polacy w Nowej Zelandii rozsiani są po obu wyspach. Polskie nazwiska, ludzi przyznających się do naszej narodowości spotkać można niemalże w każdym większym mieście. Kontakty pomiędzy poszczególnymi grupami Polaków z różnych miast i rejonów NZ mają charakter sporadyczny  (okolicznościowy) lub wręcz tylko prywatny.
Dwa główne ośrodki, w których polonia jest widoczna to stolica Wellington oraz Auckland. Polacy są także w Hamilton, New Plymouth, Christchurch, Dunedin...

Wellington jest siedzibą polskiego radcy handlowego, w Auckland mieszka i ma swoje biuro honorowy konsul Rzeczypospolitej.
W Wellington oraz Auckland funkcjonują Stowarzyszenia Polaków. Są to dwie odrębne, niezależne od siebie organizacje. Obie one dorobiły się swoich budynków, w obu przypadkach nazwanych Domem Polskim. W tych miastach znajdują się też polskie parafie rzymskokatolickie. Są one prowadzone przez księży Chrystusowców. 
Zarówno w Wellington jak i w Auckland jest jeden duszpasterz, prowadzący posługę duchową wśród Polaków. 

Moje dalsze uwagi dotyczą już praktycznie tylko Auckland, bowiem w tym środowisku funkcjonuję i jest mi ono dość dobrze znane. Grupa Polaków w Wellington jest zdecydowanie mniejsza niż Aucklandczyków, średnia wiekowa jest też tam znacznie wyższa. Młodzi ludzie przyjeżdżający w ostatnich latach w znacznej większości zatrzymują się w Auckland, lub też po pewnym okresie doświadczeń w innych rejonach do Auckland wracają. Ale, podkreślam, to tylko generalny trend. W każdym chyba skupisku polonijnym są także ludzie młodzi. Niektórzy z Polaków traktują Nową Zelanię jako przystanek w drodze do Australii. Część z nich uważa Australię za raj na ziemi, miejsce mlekiem i miodem płynącym, krajem gdzie manna spada z nieba. Czy tak jest rzeczywiście? Osobiście w to wątpię. Uważam, że jeśli ktoś nie wie czego chce, robota mu nie pasuje, to i w raju nie będzie mu dobrze.

Grupę Polaków w Auckland niektórzy usiłują szacować na około 200 rodzin. Na coniedzielną mszę do polskiego kościoła przychodzi w „normalne” niedziele nie więcej niż 100 osób. Dwa razy w roku, w święta, liczba ta się podwaja. Szczególnie „oblężone” są bożonarodzeniowa msza pasterska oraz wielkanocne święcenie potraw. 
Na podstawie ilości wiernych nie można jednak szacować wielkości polonii, bowiem niektórzy uczestniczą w liturgii w swoich lokalnych kościołach angielskojęzycznych. 

Aktywność życia polonijnego w Auckland opiera się na trzech solidnych podstawach: wymienione już Stowarzyszenie Polaków w Auckland, polska parafia księży Chrystusowców a także Honorowy Konsulat Rzeczypospolitej. Regularne okolicznościowo-rocznicowe spotkania, imprezy organizowane przez Stowarzyszenie i Radę Duszpasterską gromadzą sporą grupę Polaków w Domu Polskim. Co niedziela po mszy „długie Polaków rozmowy” przy kawie i herbacie mają miejsce przed kościołem. 
Wymienione wyżej trzy „podstawy” polskości w Auckland, a także grupa pojedynczych osób – zapaleńców, mają swój wielki udział w funkcjonowaniu Szkoły Polskiej, polskojęzycznego Radia Polonia i Klubu Literackiego. Nie przetrwały próby czasu organizacje Klub Polski oraz Solidarność na Antypodach.
W działania wszystkich wymienionych wyżej organizacji, instytucji czy grup, zaangażowana jest jednak stosunkowo nieliczna grupa ludzi. Wielu  z nich swoje działania uskutecznia w wielu dziedzinach jednocześnie. Widać im zależy najbardziej na podtrzymaniu ducha polskości tak daleko od kraju. Niektórzy z nich swoją aktywnością starają się nie dopuścić do utraty tego, co wypracowały poprzednie pokolenia emigrantów i zostawiają nam to obecnie w spadku po sobie. Utrzymanie znacznego majątku, bogate tradycje, pamięć o tych co już odeszli na miejsce wiecznego spoczynku, to wszystko musi mieć swoją kontynuację w przyszłości. Choćby tylko dlatego, że wypracowane zostało to wszystko w czasach znacznie trudniejszych niż obecne i utrzymanie tego nie jest już tak kłopotliwe jak dorabianie się wszystkiego od nowa. Przy zdecydowanie konsumpcyjnym nastawieniu dzisiejszego społeczeństwa, polonii nowozelandzkiej również, powrót do którejkolwiek z tych utraconych wartości przez długie lata byłby niemożliwy. Dlatego za wszelką cenę należy starać się to utrzymać.

A teraz trochę moich refleksji i obserwacji dotyczących Polaków w Auckland jako pojedynczych ludzi. 
Generalny podział na grupy Polonusów dokonuje się w zasadzie w oparciu o okres ich przyjazdu do NZ. Jest to także związane z wiekiem tych ludzi, choć rzecz jasna da się i tu zauważyć pewne odstępstwa. 
Bezsprzecznie najstarszą grupą obecnych Polaków zamieszkujących Auckland są osoby z tzw. Grupy Dzieci z Pahiatua oraz ich rodzin, które po II wojnie światowej przyjechały do nich do NZ i tutaj pozostały. Do grupy tej należą też kombatanci II wojny światowej, którzy z różnych względów pozostali poza granicami Polski. Ludzie ci zmuszeni byli do opuszczenia Polski przez wojenne okoliczności. Z racji swojego wieku, powoli wycofują się już z aktywnej działalności na forum polonii, choć niektórzy z nich, nadal w dobrym zdrowiu i korzystając z ogromnej werwy oddają swe siły służąc młodszym swoją pomocą, radą i dobrym słowem. To oni doprowadzili do wybudowania Domu Polskiego, utworzenia polskiej parafii w Auckland. Niezwykle aktywnie pomagali „solidarnościowemu” napływowi emigrantów w zaakomodowaniu się w NZ. Przez niektórych z tej fali „styropianowych bohaterów” zostali oni perfidnie wykorzystani, oszukani. Nic dziwnego więc, że do kolejnych napływających z Polski emigrantów ich stosunek jest już raczej powściągliwy. Są bardzo ostrożni i trudno jest wkraść się w ich łaski. Oni sami niczego od „nowych” nie potrzebują, mają ustabilizowane pozycje, swoje rodziny, dzieci, wnuki...

Druga grupa emigrantów-Polaków, którzy mieszkają w Auckland to ludzie, którzy wyjechali z Polski w latach osiemdziesiątych. Określa się ich tu jako „grupa solidarnościowa”. Nie chcę wdawać się w powody z jakich opuścili wtedy ojczyznę, prawie wszyscy oni jednak w jakiś sposób swój los zawdzięczają tzw. „wydarzeniom sierpniowym”. Większość z nich Nowa Zelandia przyjęła  na specjalnych prawach „refugees” (uchodźców), choćby tylko dlatego mają oni prawo uwazać się za kombatantów i bojowników za wielką sprawę, co też na ogół chętnie czynią. W większości są to osoby w wieku produkcyjnym, często nieźle prosperujący biznesmeni, naukowcy. Wielu z nich unika kontaktów z Polakami albo ogranicza je do sporadycznych okoliczności. Ale są też wśród nich osoby życzliwe nowoprzyjezdnym. Sami skorzystaliśmy z ich życzliwości, za co w tym miejscu, chyląc głowę chcę podziękować. 

Trzecia grupa emigrantów żyjących w Nowej Zelandii to przybysze z ostatnich lat. Niektórzy z nich przyjechali prosto z Polski uzyskując prawo pobytu w NZ w oparciu o punktową kategorię General Skills. Inni (posługując się tymi samymi formalnościami) przeprowadzili się do Nowej Zelandii z innych krajów ich dotychczasowego pobytu, np. Republiki Południowej Afryki. Wśród tej najmłodszej stażem (i na ogół wiekiem też) polonii jest w Auckland trochę osób będących tu na kontraktach zawodowych (naukowcy, artyści). Osoby te, w miarę czasu spędzonego w Nowej Zelandii otrzymują prawo stałego tutaj pobytu (lub nawet kiwi obywatelstwo) i jeśli chcą, zostają na dłużej. Niektórzy z niedawno przyjezdnych uzyskali prawo do pobytu w NZ na zasadzie łączenia rodzin.

Ta ostatnia, „najmłodsza” grupa Polaków jest najbardziej zróżnicowana. O ile „solidarnościowcy” mają już tutaj ustabilizowaną pozycję, nieźle prosperujące własne firmy, niektórzy z nich kończą już powoli swoją zawodową karierę przygotowując się do emerytury, dysponują niczego sobie majątkami (głównie nieruchomości), to ostatnia fala emigrantów dopiero zaczyna tutaj „zapuszczać korzenie”, rozpoznaje swoje możliwości, stara się jakoś urządzić. Przyjezdnym do NZ via RPA nie sprawia to większych kłopotów. Dobra praktyczna znajomość angielskiego, emigracyjne doświadczenia i co najważniejsze: zgromadzony w Afryce majątek, pozwalają im niemalże natychmiast, z marszu wejść w tutejsze życie. 
O wiele gorzej mają się ci, którzy przyjeżdżają prosto z Polski. Często zgromadzony przez nich tam majątek musi być przeznaczony na pokrycie kosztów związanych z emigracją, przetransportowanie siebie i rodziny na antypody. Nawet jeśli jakieś oszczędności przywożą z sobą, to w mgnieniu oka pochłaniane są one tutaj w trakcie zaspokajania pierwszych potrzeb. Przeliczniki złotówki na kiwi dolary i poziom zarobków w Polsce są niemiłosierne dla przybyszów z polskimi oszczędnościami. Ci, którzy przyjeżdżają tu prosto z Polski przeważnie do krezusów nie należą. Dla rodzin z dziećmi sytuacja taka szybko może stać się dramatyczna. W dodatku okazuje się, że w Polsce nauczono ich nie tego angielskiego co trzeba, że ze znalezieniem tutaj pracy nie musi być wcale tak kolorowo jak to przedstawiają biura pośredniczące w załatwianiu wiz. Prawie zawsze dla przyjezdnych z Polski ten pierwszy okres adaptowania się w NZ  jest okresem wielu wyrzeczeń i ograniczeń. Trzeba mieć w sobie dużo cierpliwości i samozaparcia. Często trzeba zdecydować sie na przekwalifikowanie i zmianę zawodu. Przeważnie jednak wszystko się jakoś układa i ku mniejszemu lub większemu zadowoleniu idzie do przodu. Mógłbym podać wiele przykładów ludzi, którym Nowa Zelandia nie poskąpiła swoich uroków, którzy osiągnęli i zrealizowali (lub są na dobrej drodze ku temu) swoje zamierzenia.
Najlepiej, jeśli się wie czego się chce. Jeśli realizuje się swoje zamierzenia uczciwie, krok po kroku, ale zgodnie z założonymi planami i nie oglądając się na innych. Łatwiej wtedy dojść swego, pokonywanie kolejnych trudności i podwyższanie sobie poprzeczki może być źródłem niemałej satysfakcji. 
Ale też i powodem do zawiści ze strony innych, podobnych sobie, ale mniej przedsiębiorczych, mających może nieco mniej szczęścia albo zbyt wygórowane oczekiwania. 

Niestety dość powszechnym zjawiskiem wśród najmłodszej grupy emigrantów z Polski jest ludzka zawiść. Wszystko jest OK, dopóki porównywalna grupa osób ma w miarę równo. Niechże jednak ktoś z towarzystwa wysunie się nieco przed szereg kupując lepsze auto, lepiej inwestując, budując lub kupując wcześniej od innych dom, nie mówiąc już o własnej, lepiej od innych prosperującej firmie. Od razu „przez wieś” idą plotki. Największe przyjaciółki obrzucają się błotem, wymyślają niestworzone rzeczy, dodają do bzdur wymyślonych przez innych swoje, równie nieprawdziwe detale. W buciorach wchodzą w cudze życie, roztrząsają czyjeś przejściowe kłopoty, albo wręcz same są ich źródłem. Auckland jest miastem ogromnym powierzchniowo. Podobno większym od Paryża i Londynu. Ponad milion mieszkańców też plasuje go w grupie miast niemałych. Polacy są niemalże rodzynkami w tym cieście. Ale plotki obiegają tę metropolię  (oczywiście odpowiednio wzbogacone) z szybkością światła. Omiatają wszystkich i łamią mniej odpornych. Wywołują niesmak a czasem nawet i poczucie krzywdy. Może to mieli na myśli nasi znajomi, którzy w pierwszą niedzielę po naszym przylocie na antypody ostrzegali nas: „Jeśli ktoś was tutaj skrzywdzi, to na pewno będa to Polacy...”.  Przykre, ale prawdziwe. Sami mieliśmy (i nadal mamy!) okazję tego doświadczyć.

Pojawiają się też w Nowej Zelandii cwaniacy, którzy swoje polskie doświadczenia usiłują przenieść na tutejszy grunt. Tego typu działania rzadko kiedy mają szanse zakorzenić się w tutejszym kiwi środowisku, zupełnie odmiennej kulturze i nieco innym pojęciu uczciwości. W kraju,w którym korupcja jest nieznana, łapówkarstwo nie istnieje, także i omijanie podatków na dłuższą metę nie ma racji bytu. Polskie cwaniactwo może mieć więc miejsce tylko w polskim środowisku. Wykiwać można więc na ogół tylko rodaka. A najłatwiej świeżego, niezorientowanego przybysza. Oferuje mu się więc tani dom do wynajęcia (nachodzony później przez oszukanych poprzednich lokatorów), świetnie wyglądający (czytaj: pieczołowicie podrasowany) samochód, pracę na czarno (bo bez opodatkowania ale też i ubezpieczenia) za psie pieniądze. 
Przyjeżdżają też i tacy, którzy o  życiu w Nowej Zelandii już „wszystko” wiedzą, nie chcą oni słuchać innych, wymądrzają się, wynoszą  ponad wszystkich. Przyjeżdżają też tacy, którym od razu wszystko się należy. Mają wysokie mniemanie o sobie i usiłują czarować swoją elokwencją. Wydaje im się, że są pępkiem świata, że aucklandzka polonia od początku czekała tylko na nich. Mają mnóstwo ambitnych planów, które jakoś nigdy nie dochodzą do fazy realizacji. Z Polski przyjeżdża wraz z nimi atmosfera plajtującego biznesu, niepospłacanych wierzycieli, aferyjnie utraconego stanowiska. Ich samopoczucie jest tu wyśmienite. Swoje niepowodzenia (albo bieg spraw niezgodny z ich oczekiwaniami) zwalają na karb innych. Oni też potrafią wymyślać i rozpowszechniać  plotki o innych. Bo to najskuteczniej odwraca uwagę od siebie. Z reguły trwa trochę czasu zanim „tacy” zostaną odpowiednio rozszyfrowani. Ale przeważnie następuje to prędzej czy później, powoli tracą oni  zafascynowane ich elokwencją towarzystwo i lekko sfrustrowani zmuszeni są zdać się na samych siebie. Wielu z nich usiłuje wyjechać też do Australii twierdząc, że Nowa Zelandia nigdy nie była ich krajem przeznaczenia.
Są też i tacy, którzy przywożą  z sobą staropolskie pieniactwo. Jeszcze inni zaś wolą mieć w swoim bagażu polską specjalność: amfetaminę. W końcu to też dość popłatny biznes. Dopóki się nie rypnie. 
Środowisko, jak widać, bajecznie kolorowe. Niekiedy odnoszę wrażenie, że tych kolorów jest jakby nieco za dużo. 
Może dlatego do polskiego kościoła przychodzi tylko niespełna setka wiernych? Może dlatego w Domu Polskim widuje i spotyka się głównie starsze osoby? Może dlatego nikt nie wie ilu nas, Polaków, w tej Nowej Zelandii właściwie jest?

Moim mottem przewodnim i realizowaną przeze mnie maksymą jest jednak prosta zasada matematyczna: „... jeśli potrafisz liczyć, to licz na siebie...”.
Emigracyjne życie potwierdziło mi też słuszność pewnej modlitwy: „... od przyjaciół obroń mnie Panie, a z wrogami sam sobie poradzę...”.
Te dwie maksymy sugerowałbym do zapamiętania  wszystkim potencjalnym przyjezdnym.

Na szczęście znajomych i przyjaciół można sobie wybierać samemu. I mimo tego, dość kolorowego, powyższego opisu jest w Auckland całe mnóstwo ludzi godnych zaufania. Ludzi odpowiedzialnych i rzeczowych. Uczciwych i chętnych do spotykania się, współpracy i bezinteresownej pomocy. Wartych bliższych kontaktów. 
napisano w sierpniu 2001


Dodatek z lutego 2003:


Aneks napisany w kwietniu 2003:

Te trzy “solidne podstawy polskości w Auckland”, jak napisałem wyżej dwa lata temu, obecnie  są już tylko, niestety, przebrzmiałą historią.
Po zmianie duszpasterza, co jest przecież naturalną, co kilka lat, w katolickim kościele procedura, zabrakło w aucklandzkim środowisku polonijnym lidera, jakim był dotychczasowy proboszcz  polskiej parafii. Nowa miotła, nowe porządki, nowe zwyczaje. Metody nowego, kompletnie niedoświadczonego w pracy z ludźmi na emigracji księdza, który nie ukrywał, że traktuje Auckland jako miejsce zesłania, spowodowały wycofanie swego zaangażowania sporej grupy osób do tej pory niezwykle aktywnych w życiu parafialnym. Nowy ksiądz od razu zaczął od naprawiania wszystkiego co nie powinno było być zmieniane, ostentacyjnie torpedował inicjatywy wychodzące z parafialnej Rady Duszpasterskiej, nie potrafił i nie chciał nawiązać współpracy z ludźmi mającymi trochę odmienne od niego zdanie. Nie chciał rozmawiać, nie chciał się dowiadywać, nie usiłował przekonywać. Według niego w Radzie zasiadali ludzie „niegodni”, w wyniku jego nacisków skład Rady został zmodyfikowany. Ksiądz dobrał sobie członków Rady według własnego uznania, ludzi nie mających własnego zdania lub nie chcących mieć zdania odmiennego od księżowskich oczekiwań. Nie zgadzając się z pełnieniem roli tylko “przytakiwacza” dyktatorskim zapędom księdza ja sam także zrezygnowałem z prac w Radzie, mimo że otrzymałem propozycję kontynuowania bycia jej członkiem. Postanowiłem usunąć się w cień i po krótkim czasie zrezygnowałem też z pelnienia funkcji kościelnego organisty. 
Zaistniała sytuacja nie mogła przyczynić się do cementowania, ani tym bardziej rozwoju , dość konserwatywnego polonijnego środowiska.
Brak chęci księdza do jakiejkolwiek współpracy ze Stowarzyszeniem Polaków (spowodowanej nie tylko jego osobistymi uprzedzeniami) zerwał także nitkę i  tej, do tej pory niezwykle mocnej, polonijnej aktywności. Efektem działań księdza było radykalne zmniejszenie się frekwencji na nabożeństwach w  kościele, a co za tym idzie zmniejszenie przychodów polskiej parafii. Zaczęło już też się mówić o zaniepokojeniu sytuacją aucklandzkiego biskupa. Można było mówić o krachu w polskim kościele w Auckland. Wezwani przez księdza na pomoc w opanowaniu sytuacji przedstawiciele władz Towarzystwa Chrystusowców raz skupili się na przekonywaniu nas o wielkiej gorliwości księdza, innym razem zaś wybrali sobie do spotkania z parafianami termin najmniej dla wszystkich dogodny.  “Władze” dwukrotnie przyjechały z nastawieniem obrony swojego wysłannika, bez najmniejeszej chęci porozmawiania z parafianami. Odniosłem wtedy wrażenie, że placówka w Auckland jest dla nich marginalnym, mało znaczącym punktem na mapie. Wystarczająco odległa od Canberry, wystarczająco odległa od Poznania.
Życie parafialne w Auckland toczy się nadal. Niejako z rozpędu. Nabożeństwa niedzielne nadal są jeszcze odprawiane. Na sobotnie msze przychodzi kilka (o ile przychodzą) osób. Ludzie przyjeżdżają na Ponsonby trochę z przyzwyczajenia, trochę z potrzeby spotkania się z innymi, poplotkować, kupić pączki sprzedawane przez zapobiegliwą parafiankę.  Polska parafia w Auckland z pewnością nie odgrywa teraz żadnej roli w polonijnym życiu w Auckland. Ale myślę, że to się znowu zmieni na korzyść. Jak to w życiu: bywają lata tłuste, po których przychodzą chude… Po nich znowu bywa lepiej. Niekiedy.
 

Druga, wymieniona przeze mnie dwa lata temu, solidna wtedy podstawa polskości w Auckland, też aktualnie wymaga jak najszybszego leczenia. Mowa o Stowarzyszeniu Polaków w Auckland. 
Chorą sytuację w Stowarzyszeniu obserwuje się już od dłuższego czasu. Wynika ona przede wszystkim ze zdecydowanie (za) wysokiej średniej wiekowej jego członków. Od dłuższego już czasu trzon Stowarzyszenia i jego władze stanowią osoby nie młode. Choć niejednokrotnie wielce zasłużone, to jednak często sterane trudami życia, schorowane. Ludziom tym brakuje  sił, chęci i wyobraźni do prowadzenia tak poważnej organizacji jaką jest Stowarzyszenie. Młodzi do działania się do tej pory nie garnęli, a jeśli zresztą nawet, to skutecznie hamowani byli skostniałymi zasadami, destrukcyjną niechęcią przedstawicieli starszego pokolenia i niemożliwością zdziałania czegokolwiek. Na początku lat dziewięćdziesiątych młodzi utworzyli własny Klub Polski, który po kilku latach na skutek niesnasek (emigracyjna polska specjalność) w tajemniczych dla mnie okolicznościach dokonał żywota. 
W Stowarzyszeniu doszło do tego, że od kilku lat tradycją jest problem z wyborem nowych władz. Na każdym dorocznym Walnym Zebraniu nie sposób było wybrać prezesa ani  dziewięcioosobowego Zarządu. Zebrania sprawozdawczo-wyborcze od wielu lat maja charakter nagonki na złapanie i skompletowanie składu organizacyjnej wierchuszki. Uczestnicy tych zebrań z ulgą odbierali fakt, że ktokolwiek zgodził się kandydować i że jest szansa zakończenia zebrania wyborem władz. 
Efekt był taki, że we władzach zasiadały osoby przypadkowe, kompletnie nie nadające się do piastowania organizacyjnych funkcji, nie mające zielonego pojęcia o funkcjonowaniu organizacji tego typu (a co dopiero o kierowaniu nią) lub chorujące po prostu na tytułomanię. W efekcie działalność Stowarzyszenia kompletnie leży, w Domu Polskim nic się ciekawego (ani nieciekawego też nie) nie dzieje. Niektórzy „działacze” usiłowali bądź usiłują wykorzystać organizacyjne stanowiska do załatwiania własnych interesów. Tak było w przypadku pani prezes, kiedy  to kilkunastomiesięczne piastowanie stanowiska potrzebne jej było tylko do uzyskania odpowiedniego wpisu do CV, by móc się nim chwalić po opuszczeniu Auckland.  Jej działanie rozpoczęło się od konfliktu z polskim księdzem, a skończyło na doprowadzeniu do zamknięcia polskiej rozgłośni radiowej w Auckland. W międzyczasie  usiłowała ona jeszcze bardziej poróżnić polonijne środowisko. Robi to zresztą to tej pory spoza granic NZ. 
Istnieje szansa, że coś zmieni się po tegorocznych, majowych wyborach władz Stowarzyszenia. Dotychczasowi działacze zrozumieli, że czas najwyższy przekazać pałeczkę młodszemu pokoleniu. Sami zresztą to niedawno zaproponowali. Pytanie tylko, czy młodzi  zechcą, a potem bądą potrafili przejąć organizacyjne obowiązki. Już bowiem wieść niesie, że do przejęcia władzy szykuja się osoby choć młode, to lubiące być honorowane nienależnymi im tytułami, członkowie Stowarzyszenia choć młodzi, to od lat unikający płacenia składek członkowskich, przedstawiciele „biznesu”, którzy dali się poznać brakiem zwyczaju płacenia zatrudnianym przez nich na czarno nowoprzyjezdnym Polakom.
Także już i inni chętni do objęcia prezesury w Stowarzyszeniu Polaków kręcą się wokół Konsula  licząc na jego poparcie. On sam też goraco zachęca ich do kandydowania. Tyle, że ludzie ci nie są członkami Stowarzyszenia...
Co z tego wyniknie? Czas pokaże...
 

Noga trzecia: Honorowy Konsulat Rzeczypospolitej. Po piewszym roku intensywnych działań Honorowego Konsula w Auckland wydawało się, że wreszcie ktoś nabrał ochoty na skoordynowanie działań w polskim środowisku. Z inicjatywy Pana Konsula rozpoczęły się spotkania Klubu Literackiego, takze z jego inicjatywy wydał pierwszy numer czasopisma „Krzyż Południa”. Pan Konsul był również znaczącą podporą w działalności polskojęzycznej rozgłośni Radio Polonia. Dzięki jego zaangażowaniu doprowadzono w Auckland do zorganizowania dwóch udanych koncertów polskich arytystów. Z rozmachem ruszyła internetowa strona Konsulatu. Prowadzone były kursy języka polskiego na Uniwersytecie Aucklandzkim, funkcjonowała Szkoła Polska. Organizowano punkty wyborcze w niemalże wszystkich dotychczasowych polskich wyborach i referendach. We wszystkich tych przedsięwzięciach niemały był osobisty wkład Pana Konsula.  Same powody do chwały. I moje gratulacje.
Niestety,  Pan Konsul dał sobą pokierować ludziom niekompetentnym, zawistnym, chcącym siać w środowisku ferment a jednocześnie usiłującym dla własnych celów wykorzystać jego koneksje. Konsul nie zauważył, że ludziom tym daleko od dobrze rozumianych interesów polskiego środowiska w Auckland.  Do grona jego „wielbicieli, sojuszników i popleczników” dołączyli nawet ludzie z policyjnych  kronik kryminalnych.  On sam pewno ciągle z tego nie zdaje sobie sprawy. 
Jaki jest tego efekt? 
Klub Literacki od dwóch lat nie miał ani jednego spotkania. Wydawanie „Krzyża Południa” zakończyło się na pierwszym numerze. Internetowa strona Konsulatu „zawisła” gdzieś  przed laty, wśród linków dopatrzeć się można prywatnej wypożyczalni taśm video, ale o stronie polskiej parafii w Auckland, aktualizowanej regularnie co miesiąc, ani słowa.  Szkoła Polska nie istnieje. Na Uniwersytecie kursów polskich też już nie ma. Polskie Radio definitywnie zamknięto rok temu. Jeśli dodać do tego całkowitą inercję Stowarzyszenia Polaków, to nie ma nawet w tej chwili w Auckland jakiejkolwiek możliwości rozpowszechnienia wśród Polaków ważnych informacji. Konsul też takiej możliwości nie ma.
Pan Konsul jakby się zagubił w swoich poczynaniach, jakby wzięte na siebie obowiązki go przytłoczyły.  Daje się odczuć, że jego rola sprowadziła się tylko i wyłącznie do „reprezentowania”. Przeważnie daleko od Auckland.
Dlaczego nie daje się szansy Polakom mieszkajacym  w Auckland do wzięcia udziału w referendum w sprawie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej?  Czyżby to, zdaniem Konsula, sprawa ta nie była warta zachodu? Czyżby  nie wiedziano, że tym razem oprócz oddanych głosów bardzo ważna dla wyniku jest także frekwencja wyborców? Na niedawnym spotkaniu z polskim Ministrem Spraw Zagranicznych potrafił Pan Konsul zgromadzić spore grono podobno zasłużonych dla tutejszej polonii rodaków. Czy spośród nich nie można było wyłonić kilkuosobowej Komisji Wyborczej? I choć niektórym z nich, dać szanse rzeczywiście się przysłużyć? Jak wiadomo, w poprzednich latach  szereg innych akcji wyborczych w Auckland można było z powodzeniem zorganizować.  
Coś i z tą chwiejącą się, solidną kiedyś, dobrze rokującą, podstawą polskości w Auckland należałoby zrobić... 
Panie Konsulu, czas się ocknąć! Aucklandzka Polonia Pana też potrzebuje!
kwiecień 2003