Site hosted by Angelfire.com: Build your free website today!

Strona domowa Mariana Sosny                                                                                                          Napisz do mnie

  NOWA ZELANDIA  -  nasza kiwi epopeja 

   część 2    Podróż na koniec świata                                       data ostatniej aktualizacji:  10 maja 2001
 

|| Home ||| Kto jest kto ||| Nowa Zelandia ||| Śląskie sprawy ||| Mapa strony ||| 
Nasza kiwi epopeja ||| Dlaczego NZ? ||| Podróż na koniec świata ||| Pierwsze wrażenia ||| Początki stabilizacji ||| Po pięciu latach |||
wrzesień 1996

Myślę, że chętnie przeczytacie te kilka, no może kilkanaście, zdań o naszej podróży na antypody. Nie
jest jeszcze zbyt popularne  jeżdżenie na koniec, a właściwie to na początek świata. 

O Nową Zelandię ociera się linia zmiany daty. Tu najwcześniej na świecie wschodzi słońce i rozpoczyna
się dzień. Tu też najwcześniej witamy Nowy Rok, równe dwanaście godzin wcześniej niż ma to miejsce
w Polsce. Różnica czasowa między Polską a Nową Zelandią wynosi równe 12 godzin. Łatwo  więc
te godziny jest przeliczać. Po polskiej wiosennej ( u nas jesiennej) zmianie czasu różnica ta zmniejsza się do 10 godzin. Ale odległość niemalże 23 tysięcy kilometrów zostaje bez zmian. 

W podróż na drugi koniec świata udaliśmy się 4 września 1996 roku po południu. Znaleźliśmy się w
autobusie ATLAS-a i wyjeżdżaliśmy z dworca autobusowego w Wodzisławiu Śląskim. Odprowadzała nas
prawie cała rodzina, krewni i znajomi.  W końcu ktoś musiał pomóc nam ten nasz bagaż do autobusu
wsadzić.  Była też cała klasa Agnieszki z ekonomika w Wodzisławiu z wychowawczynią. Brakowało
chyba tylko orkiestry dętej z Zofiówki  (że też o tym nie pomyślałem). Wielkiej rozpaczy z powodu
naszego wyjazdu jednak nie było widać, ale w końcu nie jechaliśmy na koniec świata to i rozpaczać nie
było powodu. Ciekawsze punkty naszej eskapady oczywiście filmowaliśmy. Będzie co wspominać na stare lata.. Ale wracajmy do naszego autobusu. W Kędzierzynie-Koźlu zmuszeni byliśmy do
przesiadki do innego autobusu. Trzeba było bagaże nasze przełożyć, ale autobus był lepszy od tego w
Wodzisławiu i chyba było więcej wolnego miejsca. Agnieszka, Krzyś i Grzegorz mieli  całe podwójne
siedzenia dla siebie. Szybko zrobili sobie z nich leżenia i z samego przejazdu autobusem niewiele 
pamiętają. Pierwszy dłuższy postój miał miejsce w Zgorzelcu, na przejściu granicznym w mieście.
Ślamazarna obsługa niemieckich służb granicznych zabrała nam prawie dwie godziny. Ale nie było żadnej
kontroli, żadnych pytań ani sprawdzania bagaży. Drugi postój, już na terenie byłych DDR-ów,
spowodowany korkiem na autostradzie, sprawił, że we Frankfurcie wylądowaliśmy nie o 8.15, ale o 9.30.
Nie dziwiła nas zatem nieobecność przedstawiciela naszych przyjaciół BBH, z którymi byliśmy umówieni,
a którzy obiecali się nami we Frankfurcie zaopiekować. Jak się okazało, byliśmy umówieni niezbyt
dokładnie. B. czekała na nas przy wyjściu zachodnim (West) Dworca Głównego, a my byliśmy przy
Dworcu Zachodnim (też West) we Frankfurcie. Po kilkukrotnym, nieudanym dzwonieniu do domu (gdzie
przecież nikogo nie było), udało nam się dodzwonić do B. do pracy  (w międzyczasie zmieniono tam
numery telefoniczne i od szprechającego automatu trzeba było dowiedzieć się jaki jest nowy numer). Ale
długoletnie moje doświadczenie w zagranicznych wojażach pozwoliło na skontaktowanie się  z B. w
pracy (dobrze, że niemieckie sekretarki znają też inne języki). Nie trwało pół godziny i zajechała przed
dworzec Frankfurt (M) West  ciężarówka z B. za kierownicą. Krótko po południu byliśmy już w ich
mieszkaniu wykąpani, nakarmieni i zrelaksowani. Spokojny, samotny popołudniowy trening w piciu piwa
pozwolił na intensywne kontynuowanie tej dyscypliny sportowej do późnej nocy w towarzystwie B. Był
czas na wspominanie dawnych dziejów i wspólnych znajomych. 
Na drugi dzień o 10.30 zabraliśmy się ponownie do tej samej służbowej ciężarówki i B. zawiózł nas na lotnisko. B.,  jako kierowca ciężarówki występuje sporadycznie, na  nasze szczęście nie miał jednak żadnych problemów z wypożyczeniem odpowiedniego pojazdu do przetransportowania naszej rodzinki wraz z przeogromną iloscią bagażu. Dobrze też, że kilka lat temu mieliśmy z Danusią i chłopcami okazję do zwiedzenia i poznania frankfurckiego lotniska, miało to miejsce też właśnie dzięki gościnności BBH. Dzięki temu nie zdziwił nas ogrom i ruch w tym miejscu. 
Jest to miasto w mieście. Oprócz potrzeby zgłoszenia się we właściwym terminalu w siedzibie „naszej”
linii lotniczej (United Airlines) trzeba było jeszcze dostać się do miejsca, w którym można wsiąść do
samolotu. W międzyczasie należało pozbyć się bagażu (jak to dobrze, że ktoś wpadł na pomysł i wymyślił
wózki - nam wystarczyły tylko trzy do przetransportowania wszystkich gratów od samochodu do punktu
ich ważenia i oddania). Po nadaniu bagażu i zabukowaniu miejsc w samolocie (w samolotach dostaje się
przydział miejsc siedzących w chwili nadawania bagażu) B. pojechał do pracy, a my skorzystaliśmy z
chwili wolnej  i wykręciliśmy numer telefonu do rodziców. Była to nasza ostatnia rozmowa telefoniczna
przeprowadzona w Europie. 
Potem odprawa paszportowa, kontrola bagażu osobistego - bomby u nas nie znaleziono, chwila na
oddech w sali odlotów jednego z wielu terminali lotniska we Frankfurcie, przyglądanie się załadunkowi
naszego Boeninga 747 (tzw. jumbo jet - największy samolot pasażerski na świecie - zabiera ponad 700
pasażerów i był całkowicie zapełniony !) Samolot typu jumbo jet przypomina w środku duży autobus, a
może bardziej wnętrze wagonu kolejowego. W jednym rzędzie (jeden numer na bilecie dla wszystkich,
np.54) trzy miejsca z  boku przy oknie, cztery w środku i znowu trzy z drugiej strony przy oknie 
(oznakowane ABC, DEFG i HJK). Dlaczego Amerykanie zjedli literkę "I" nie wiadomo. W każdym razie
my wszyscy siedzieliśmy w jednym rzędzie po obu stronach samolotu, czyli okupowaliśmy aż dwa okna,
na lewej i prawej burcie tego latającego słonia. Nasz rządek  siedzeń był tuż za skrzydłami  i bardzo fajnie było patrzeć w czasie lotu na telepiące  się silniki i czekać aż odpadną. Również skrzydła ciekawie w czasie lotu się wyginały i sprawiały wrażenie jakby były z tektury. Nic jednak ze strasznych rzeczy się nie stało i we właściwym czasie wylądowaliśmy na lotnisku O’Hare w Chicago. Po drodze jednak obejrzeliśmy trochę Niemiec z góry, Morze Północne, chmury nad Wielką Brytanią, trochę Grenlandii a potem skręciliśmy w lewo. Nad Kanadą chmury zdecydowanie się rozrzedziły i Kanadę w swej krasie można było podziwiać z góry. Podziwiać naprawdę. Lecieliśmy dość wysoko (ok. 10 kilometrów nad ziemią) i góry pod nami sprawiały wrażenie niezbyt wysokich. Cała Kanada, jaką widzieliśmy, to góry porośnięte lasem, rzeki, stawy i jeziora. Gdzieniegdzie widać było „miasteczko”, pasemka dróg i znowu góry, rzeki i lasy, jeziora. Wielkie Jeziora na swoją nazwę naprawdę zasłużyły. Duże statki na ich powierzchni wyglądały jak
maleńka kreseczka a tafla wody była przeogromna. W podziwianiu tych widoków przeszkadzały ciągle
stewardesy przynosząc bez przerwy coś do picia i  jedzenia. Można było też oglądnąć kilka filmów,
słuchać radia lub pooglądać kilka programów telewizyjnych. Nawet ciekawych. Tak więc te 8 pełnych
godzin lotu przeleciało dość szybko i bez większych niespodzianek. 
Mimo, że z Frankfurtu wylecieliśmy o 13.50 i lecieliśmy 8 godzin to w Chicago była dopiero 16.00. Tu
czekała nas przesiadka do innego samolotu, na którą mieliśmy 2 godziny. W tym czasie należało znaleźć i
pozbierać swój bagaż (wszystko: podręczny i całe 10 sztuk bagażu głównego). Trochę nas to dziwiło, że
główny bagaż nie może być przełożony do drugiego samolotu automatycznie. Sprawa wyjaśniła się, kiedy
okazało się, że czeka nas jeszcze jedna przesiadka: w Los Angeles. Drugi samolot był lotem
wewnątrzamerykańskim i należało po prostu dokonać odprawy celnej osobiście. Nie było z tym jednak
większych problemów i po przejściu przez  odprawę paszportową i celną można było znowu pozbyć się
bagażu głównego (przełożyliśmy go z wózków na taśmociąg i pojechał w  nieznanym dla nas kierunku).
Potem wystarczyło dowiedzieć się skąd odlatuje samolot  do LA, zmienić terminal na lotnisku (lotnisko
wcale nie mniejsze niż we Frankfurcie), znaleźć gate’a United Airlines i wsiąść do właściwego samolotu.
Pomiędzy terminalami na lotnisko O’Hare jeździ ciekawa kolejka szynowa. Coś jak tramwaj, ale bez
obsługi. Po prostu przyjeżdża toto na „przystanek”, otwierają się drzwi, należy wsiąść. Potem toto pędzi
do następnego przystanku, drzwi  się otwierają i tak kilka razy to się powtarza. Oczywiście zagadnąć nie
ma kogo, a wysiąść i tak trzeba. Nam udało się to we właściwym miejscu i trafiliśmy do hali odlotów
United Airlines. Władowaliśmy się do drugiego samolotu, tym razem trochę mniejszego (dwa rzędy po
trzy miejsca z każdej strony) ale za to kompletnie porozrzucani po całym wnętrzu. Mój sąsiad z lewej
(siedzący  od środka przy przejściu) zgodził się na zamianę miejsca z Danusią, tak, że siedzieliśmy my
chociaż razem. Trochę potem żałowałem tej pochopnej zamiany, bo na miejsce z mojej prawej strony
przyszła całkiem niczego sobie skośnooka woman i do tego w króciutkich szortach. No, ale Danusia była
już z lewej strony, a potem nawet przeniosła się do środka wyrzucając mnie na zewnętrzną i z nowej
skośnookiej znajomości nic nie wyszło. W takiej sytuacji zająłem się towarzysko stewardesami. W tym
drugim samolocie były one troszeczkę młodsze (tak o około 20 lat) niż piewrszym i bardziej skore do
rozmowy. Krótko po starcie nawet jedna z nich przechodząc niedaleko rozglądała się uważnie i w końcu
spytała o “mister Sosna”. Zdziwiony, że i tu mnie znają, przyznałem się, że to ja. Nie trwało długo -
druga przyniosła mi puszkę z piwem i powiedziała, że to dla mnie i że nie muszę za to płacić. A napoje
alkoholowe są w wewnętrznych liniach amerykańskich płatne. Ale Polacy, zwłaszcza tak przystojni jak
ja, mają chyba szczególne względy. Miłe, co ? Później Anna, bo tak nazywała się stewardesa, która mnie
zaczepiła, przyznała się, że jest Polką od 17 lat mieszkającą w USA i że zainteresowała się nami (jednak
nie mną!) przeglądając listę pasażerów.  Byliśmy jedynymi Polakami na pokładzie. Do samego Los
Angeles lot upłynął nam na rozmowach (Anna nie miała zbyt wiele roboty). Dzieci, rozrzucone w innych
miejscach samolotu też były traktowane przez stewardesy właściwie, korzystając z braku nadzoru
rodzicielskiego zajęły się zawieraniem nowych znajomości. Agnieszka poznała starszego pana
mieszkającego pod Auckland, Krzyś panu ze swojej prawej strony zrobił porządek w windowsach na jego
komputerze notebooku, a od pani z prawej dostał 2 dolary amerykańskie. Grzegorz zaś czarował
czarnoskórą piękność z Melbourne i świata poza nią nie widział. My zresztą też, bo lecieliśmy cały czas
nad chmurami, które zasłaniały nam Amerykę i słynny Kanion Kolorado. Zrobiło się też w międzyczasie
ciemno i nad Los Angeles nadlecieliśmy już po ciemku. I była to najwłaściwsza chyba pora na oglądanie
LA z powietrza. Wrażenie pozostanie nam wszystkim chyba do końca życia. Bezchmurne, czyste niebo
umożliwiło nam oglądanie niesamowicie oświetlonego ogromnego miasta. Miasta aniołów, Hollywood,
Beverly Hills i Disneylandu. Pod nami była Kalifornia. Jedno wielkie Hollywood. To trzeba obejrzeć
koniecznie samemu. Skrawki naszych wrażeń starałem się uwiecznić na taśmie video. Ale wiem, że to nie
to samo. Drugie lądowanie też odbyło się bez niespodzianek, no i byliśmy na wybrzeżu Pacyfiku, po
zachodniej stronie Stanów Zjednoczonych. Był piątek, godzina 20.00 w Ameryce (lecąc w dalszym ciągu
w kierunku zachodnim znowu zgubiliśmy 2 godziny), a licząc po polsku już 5.00 rano w sobotę. Od
wylotu z Frankfurtu minęło 15 godzin, z czego 13 w powietrzu. Na razie liczba lądowań zgadzała się z
liczbą startów. Do następnego startu mieliśmy jednak znowu 2 godziny. 
Znowu poznawanie zakamarków lotniska w LA. Tym razem naszym bagażem zajęli się już pracownicy
lotniska  i nie musieliśmy bawić się w tragarzy. Czas przed zamustrowaniem się  na następny samolot (nie
wiem czy to jest właściwe określenie w lotnictwie cywilnym) wykorzystaliśmy na odświeżenie się w
niechybotliwej  (jak do tej pory) lotniskowej  łazience, pooglądaniu zawartości bezcłowych sklepów.
Chłopcy spali na fotelach w hali odlotów pilnując w czasie snu naszego bagażu podręcznego. Czas
przeleciał jednak szybko i po raz trzeci staliśmy się pasażerami kolejnego samolotu. Tym razem był to
znowu Boening 747 - jumbo jet. Układ miejsc mieliśmy identyczny jak w pierwszym „jj”. Był to przelot
nocny, stewardesy nie przeszkadzały za bardzo w spaniu, ale mimo to kilkakrotnie podawały jedzenie,
kilkakrotnie coś do picia. Wyświetlono też jakieś filmy, puszczano program telewizyjny i radiowy.
Lecieliśmy tym razem 13 i pół godziny bez przerwy. Mimo to troszeczkę się zdrzemnąłem i przespałem
równik. Zresztą było ciemno i lecieliśmy nad chmurami na wysokości 13 kilometrów nad Ziemią.
Temperatura za oknem przekroczyła -60 stopni Celsjusza. Świateł na Pacyfiku nie było widać. 

Nie wiem jak to się stało, że po wylądowaniu w Auckland w dalszym ciągu chodziliśmy nogami po ziemi.
Wszyscy inni zresztą też. A wydawałoby się, że tu na dole globusa chodzi się do góry nogami. Coś z tym
nie tak.  Trzeba będzie to wyjaśnić! 
Podchodząc do lądowania obserwowaliśmy przez okna samolotu to co było pod nami. To była Nowa
Zelandia! Nasza Ziemia Obiecana!