wrzesień - listopad
1996
Czas chyba na małą powtórkę z geografii.
Nowa Zelandia to właściwie dwie duże, wydłużone wyspy w rejonie południowego
Pacyfiku po
wschodniej stronie Australii. Są to Wyspy: Północna i Południowa. Od
Australii Nową Zelandię oddziela
Morze Tasmana. Ale jest to tylko pozorna bliskość brzegu australijskiego.
W rzeczywistości Morze
Tasmana jest tu szerokie na ponad 2000 kilometrów. W Europie
podobna odległość dzieli Londyn od
Moskwy. Blisko, co?
W Morzu Tasmana i Pacyfiku pływają delfiny, wieloryby, rekiny i można
je czasami oglądać nawet z
brzegu. Północna Wyspa jest o wiele bardziej zaludniona niż Południowa.
Trzecia część ludności Nowej
Zelandii mieszka w jednym z największych powierzchniowo miast na świecie
- w Auckland. Pod tym
względem Auckland przewyższa nawet Londyn i Paryż. Ale stolicą Nowej
Zelandii jest Wellington, też
położone na Wyspie Północnej.
Wyspa Północna to kraina wulkanów, gejzerów, zdarzają się tu trzęsienia
ziemi. Wyspa Południowa to
kraina przepięknych widokowo gór, z lodowcami, gór dużo wyższych niż
nasze Tatry. Są też tam fiordy,
takie jak w Norwegii. W ogóle przyroda Nowej Zelandii jest wspaniała,
środowisko jest czyściutkie, bo
Nowozelandczycy bardzo dbają o przyrodę i nie pozwalają sobie na inwestowanie
w szkodliwy dla niej
przemysł. Jest to kraj rolniczy, pasące się owce i krowy, to widok
powszechny nawet w centrum prawie
półtoramilionowego miasta, jakim jest Auckland.
Wracam do naszej relacji. Kiedy podchodziliśmy do lądowania, Nowa Zelandia
budziła się ze snu, było dość duże zachmurzenie i zaczynał padać deszcz.
Był to koniec zimy. Ale nie było zimno.
Jesteśmy więc w Auckland, jest 7 rano, niedziela. Szukanie swoich bagaży,
ładowanie na wózki, odprawa
paszportowa i celna. No problems. Sympatyczne maleńkie lotnisko w
porównaniu z tymi, które
poznaliśmy w ostatnich dniach. Jeszcze na lotnisku załatwiliśmy miejsce
w motelu Whitakere Lodge
prawie w centrum Auckland. Wymieniliśmy też trochę europejskich pieniędzy
na kiwi-dolary.
Skorzystaliśmy z biletów na lotniskowe bagażówki, przesłanych nam wcześniej
przez firmę z
Amsterdamu i przetransportowaliśmy się do centrum, do motelu.
W motelu znaleźliśmy się dwa ciuty za szybko, bo doba hotelowa zaczynała
się dopiero o 10.00. Pani
recepcjonistka pozwoliła nam zostawić wszystkie nasze bagaże w komórce
obok recepcji, dała nam plan
centrum miasta i zachęciła do porannego spaceru.
Przechodząc niedaleko katolickiego kościoła sprawdziliśmy godzinę
rozpoczęcia mszy św. Okazało się,
że najbliższa rozpoczyna się za 10 minut, skorzystaliśmy więc z okazji
i rozpoczęliśmy pobyt w Nowej
Zelandii bardziej niż oficjalnie. Kościołem okazała się być katedra,
przy której zamieszkuje ksiądz - Polak
- proboszcz polskiej parafii w Auckland. Ale z nim spotkaliśmy się
dopiero tydzień później, na polskiej
mszy odprawianej dla kiwi-polonii. Po mszy odprawiliśmy dalszy
ciąg spaceru, zjedliśmy
śniadanio-obiad w samiuśkim centrum Auckland, dzielnicy, która nazywa
się Downtown. Jest to bardzo
nowoczesna dzielnica: wieżowce, gęsta zabudowa, mnóstwo sklepów
i knajpek, drogich restauracji. Ulice
niezbyt ruchliwe, ale było to niedzielne przedpołudnie (11.00).
Pierwsza niespodzianka: aby przejść na drugą stronę ulicy trzeba przez
przejścia dla pieszych przebiegać.
Światło zielone dla pieszych (najczęściej jest to żółty napis CROSS,
w przeciwieństwie do czerwonego
WAIT) zmienia się w czerwone, kiedy jeszcze nie doszło się nawet do
środka jezdni. Druga
niespodzianka: w centrum nie ma praktycznie żadnych sklepów spożywczych.
Ale różnych McDonaldów
i innych podobnych pożeraczy NZ$ co niemiara. Wróciliśmy do hotelu,
recepcjonistka (dzieci nazwały ją
Marylą z Zielonego Wzgórza, tą z powieśći o Ani z tego samego
Wzgórza) patrząc na nasz bagaż
przemyślała co nieco i zaproponowała nie pokój, który mieliśmy zamówiony,
ale apartament, bo pokój
ten, według niej, rzekomo nie jest w stanie pomieścić naszego bagażu.
Przekonaliśmy ją, że naszego
bagażu nie będziemy w całości rozpakowywać, a 50 dodatkowych
NZ$ (na dobę! majątek!!!) wolimy
przeznaczyć na coś innego. Potem przez godzinę przenosiliśmy
bagaże do naszego pokoju.
Pokój ten położony był na trzecim piętrze i wiodły do niego wąskie
schodki na zewnątrz budynku. Pokój,
to mało powiedziane. Był to segment składający się z części mieszkalnej
(kanapa, leżanka, duży stół, 6
krzeseł, telewizor, szafki ubraniowe), części sypialnianej (dwa łóżka,
nocny stolik z telefonem, szafą
ubraniową, w której był umieszczony bojler z ciepłą wodą), części kuchennej
( szafki stojące i wiszące,
lodówka, piec elektryczny, zlewozmywak, czajnik elektryczny i pełne
wyposażenie kuchenne plus kawa,
herbata, mleko, cukier do woli), łazienki (umywalka, prysznic, wc)
i poddasza, na które wychodziło się
po drabinie. Na tym poddaszu były dwa łóżka i szeroki, dwuosobowy fotel.
Całość przypominała nam
nasz segment naszego hotelu w Rynie na Mazurach, w którym spędzaliśmy
niedawne jeszcze wakacje.
Tu, w motelu też było nieźle, jak na wczasach. Codziennie dostawaliśmy
też gazetę i można już było się
od rana przyglądać angielskim napisom. Po powrocie z niedzielnego,
przedpołudniowego spaceru była
kąpiel i drzemka. Ja sam zasnąłem w kolejce do łazienki. Obudziłem
się wielce zdezorientowany. Cała
rodzina spała jak noworodki. Za oknem było szaro, a na zegarku godzina
7.00. I problem: czy to jeszcze
niedzielna 7pm, czy już poniedziałkowa 7am. Po tylu godzinach lotu,
przesuwaniu wskazówek zegara co
chwilę i przekroczeniu linii zmiany daty nasz sen dowolnej długości
mógł mieć uzasadnienie.
Zdecydowaliśmy się z Danusią wyjść na spacer, żeby poszukać możliwości
kupienia kart telefonicznych
w celu zadzwonienia do Polski. Z naszych założeń, że jest jednak godzina
20.00 (8pm) wynikało, że w
Polsce powinna być teraz godzina 10.00 przed południem (i to w dodatku
niedziela). Dobra pora na
wykonanie telefonu informującego najbliższych, że już chodzimy do góry
nogami. Rodzice powinni byli
właśnie wrócić z kościoła. Poszliśmy więc i złożyli meldunek rodzicom.
Połączenie wyszło nam za
pierwszym stukaniem w klawisze automatu telefonicznego przy samej przystani
aucklandzkiego portu
pasażerskiego. Słyszalność normalna, tzn. bardzo dobra. Trzy minuty
rozmowy, podczas której zdążyło
się przekazać tylko kilka podstawowych myśli, kosztowały 10 NZ$. Nie
jest to majątek ale do tutejszych
cen i wydawania kiwi dolarów trzeba będzie się przez jakiś
czas przyzwyczajać.
W poniedziałek, pierwszy roboczy dzień tygodnia, wzięliśmy się za
poznawanie realiów: szukanie
tanich sklepów spożywczych. Próba skontaktowania się z przedstawicielką
amsterdamskiej firmy, która
pomogła nam w wyjeździe, nie udała się z prostej przyczyny: kiwi-businessmani
mają zwyczaj
rozmawiania z interesantami poprzez automatyczne sekretarki. Automat
wyrzuca z siebie mnóstwo
niezrozumiałych słów, coś radzi, o coś prosi, wymienia mnóstwo liczb
(jakieś inne numery telefonów?),
potem brzęczy i rozłącza się. Makabra coś załatwić. Po kilku rozmowach
z sekretarką udało mi się
nawiązać kontakt z naszą opiekunką, która umówiła się na spotkanie
z nami w naszym motelu w środę
o 15.00. Dlaczego nie od razu, dlaczego nie wczoraj, ani dlaczego dopiero
pojutrze nikt nie był w stanie z
nas zrozumieć. Przecież za tę jej opiekę już słono zapłaciliśmy,
czekając na panią J. musieliśmy opłacać
pobyt w motelu. W ramach jej opieki nad nami (zapłaconej przecież)
miała nam ona pomóc znaleźć
mieszkanie.
Do czasu spotkania z panią J. poznawaliśmy na piechotę centrum Auckland
i okolice. Czas chyba, żeby
choć trochę opisać to co widzieliśmy.
Auckland położone jest na bardzo pagórkowatym terenie i chodzenie,
zwłaszcza po centrum, wymaga
sporo wysiłku. Bardzo strome podjazdy i zjazdy sprawiają wrażenie,
że chodzi się po górach. Chyba nie
ma tu takich zim jak u nas, bo stromizna dróg zablokowałaby im ruch
samochodów po pierwszym
przymrozku. Strach byłoby pomyśleć co tu działoby się po opadach śniegu.
Ale podobno czegoś takiego
tu się nie zna i jeździć można bez problemów przez cały rok.
O tym, że naszych zim chyba tu nie znają, świadczy miejscowa roślinność.
Coś niesamowitego! Danusia
chodzi, patrzy i nie może się nadziwić. Mało, że jest tu mnóstwo roślin,
których nie zna, to w parkach (a
jest ich mnóstwo nawet w centrum), przed sklepami, koło wieżowców,
na balkonach i nawet dachach,
dosłownie na każdym wolnym skrawku ziemi rosną palmy, fikusy, filodendrony,
rododendrony i inne
rośliny, które my tylko znamy z doniczek. I to znamy tylko w mikro
skali. Fikusy tutaj to drzewa
wielkości naszych dębów, paprocie mają kilkumetrowej wysokości pnie!
Obok naszego motelu
spotkaliśmy bananowca z wiszącymi, dojrzewającymi bananami. Zresztą
drzewka cytrynowe,
pomarańczowe, grejpfrutowe czy mandarynki z wiszącymi, dojrzałymi owocami
to widok normalny.
Dziwi nas tylko, że nikt tego tu nie zrywa, mimo że owoce te są całkowicie
jadalne a nawet słodsze od
tych, które kupowaliśmy w Polsce. Dzieciarnia nasza, my zresztą też,
korzystamy z tej obfitości
darmowych witamin i połykamy tego mnóstwo. Podobno reagują w
ten sposób wszyscy Polacy, jest to
normalne, ale po jakimś czasie ten apetyt zanika. Czy u nas też - zobaczymy.
Nie spotkaliśmy to tej pory
jeszcze rosnących kiwi - owoców. Ale te owoce dojrzewają późną
jesienią i rosną na rozległych
plantacjach, czyli poza miastem. Kiwi-owoce są jednak w sklepach,
jak zresztą wszystkie inne owoce też
(a jest ich nawet bardzo wiele rodzajów), kosztują mniej niż ziemniaki.
Ziemniaki też są.
Spotkanie z panią J. rozwiało nasze złudzenia. Ona wcale nie była od
tego by nam choć trochę pomóc.
Zbyła nas w ciągu jednej godziny nie ruszając dupska z krzesła, informując
za to, że wszystkiego
możemy się dowiedzieć sami, korzystając z Yellow Pages. YP to tutejsza
książka telefoniczna, a
dowiadywanie ma polegać na dzwonieniu gdzie się chce. Jasne stało się
dla nas, że opłacając w
amsterdamskiej firmie emigracyjnej zapewnienie nam opieki było prostym
wyrzuceniem sporej kwoty
pieniędzy.
Po spotkaniu z przedstawicielką firmy z Amsterdamu, a właściwie w efekcie
tego spotkania, nawiązaliśmy
kontakt z przedstawicielami polonii w Auckland. I od razu trafiliśmy
na grupę ludzi tak bardzo
zaangażowanych w pomaganie nowym, że do tej pory nie potrafimy wyjść
ze zdumienia, że można
bezinteresownie, nawet często dokładając do tego interesu, poświęcać
tyle czasu i energii obcym. I
właściwie dzięki nim udało nam się szybko osiągnąć to, co zdobyliśmy
do tej pory. Na pewno mielibyśmy
to samo także bez ich pomocy, ale kosztowałoby to o wiele więcej, przede
wszystkim pieniędzy i czasu, a
co za tym idzie także nerwów i sytuacji stresowych. Chwała tym,
którzy chcieli nam wtedy pomóc!
W Auckland wylądowaliśmy na początku września, kiedy kończyła
się zima. Było chłodno i często
padały deszcze, nawet bardzo ulewne. Ale teraz, w listopadzie,
mamy pełnię wiosny, a niedługo zacznie
się upalne lato. Święta Bożego Narodzenia spędzimy na plaży. |