Site hosted by Angelfire.com: Build your free website today!

Strona domowa Mariana Sosny                                                                                                          Napisz do mnie

  NOWA ZELANDIA  -  nasza kiwi epopeja 

  część 3    Pierwsze wrażenia                                                       data ostatniej aktualizacji:  10 maja 2001
 

||| Home ||| Kto jest kto ||| Nowa Zelandia ||| Śląskie sprawy ||| Mapa strony ||| 
Nasza kiwi epopeja ||| Dlaczego NZ? ||| Podróż na koniec świata ||| Pierwsze wrażenia ||| Początki stabilizacji ||| Po pięciu latach |||
wrzesień - listopad 1996 

Czas chyba na małą powtórkę z geografii. 
Nowa Zelandia to właściwie dwie duże, wydłużone wyspy w rejonie południowego Pacyfiku po
wschodniej stronie Australii. Są to Wyspy: Północna i Południowa. Od Australii Nową Zelandię oddziela
Morze Tasmana. Ale jest to tylko pozorna bliskość brzegu australijskiego. W rzeczywistości Morze
Tasmana jest tu szerokie na ponad 2000 kilometrów. W Europie  podobna odległość dzieli Londyn od
Moskwy. Blisko, co? 
W Morzu Tasmana i Pacyfiku pływają delfiny, wieloryby, rekiny i można je czasami oglądać nawet z
brzegu. Północna Wyspa jest o wiele bardziej zaludniona niż Południowa. Trzecia część ludności Nowej
Zelandii mieszka w jednym z największych powierzchniowo miast na świecie - w Auckland. Pod tym
względem Auckland przewyższa nawet Londyn i Paryż. Ale stolicą Nowej Zelandii jest Wellington, też
położone na Wyspie Północnej. 
Wyspa Północna to kraina wulkanów, gejzerów, zdarzają się tu trzęsienia ziemi. Wyspa Południowa to
kraina przepięknych widokowo gór, z lodowcami, gór dużo wyższych niż nasze Tatry. Są też tam fiordy,
takie jak w Norwegii. W ogóle przyroda Nowej Zelandii jest wspaniała, środowisko jest czyściutkie, bo
Nowozelandczycy bardzo dbają o przyrodę i nie pozwalają sobie na inwestowanie w szkodliwy dla niej
przemysł. Jest to kraj rolniczy, pasące się owce i krowy, to widok powszechny nawet w centrum prawie
półtoramilionowego miasta, jakim jest Auckland. 

Wracam do naszej relacji. Kiedy podchodziliśmy do lądowania, Nowa Zelandia budziła się ze snu, było dość duże zachmurzenie i zaczynał padać deszcz. Był to koniec zimy. Ale nie było zimno. 

Jesteśmy więc w Auckland, jest 7 rano, niedziela. Szukanie swoich bagaży, ładowanie na wózki, odprawa
paszportowa i celna. No problems. Sympatyczne „maleńkie” lotnisko w porównaniu z tymi, które
poznaliśmy w ostatnich dniach. Jeszcze na lotnisku załatwiliśmy miejsce w motelu Whitakere Lodge
prawie w centrum Auckland. Wymieniliśmy też trochę europejskich pieniędzy na kiwi-dolary.
Skorzystaliśmy z biletów na lotniskowe bagażówki, przesłanych nam wcześniej przez firmę z
Amsterdamu i przetransportowaliśmy się do centrum, do motelu. 
W motelu znaleźliśmy się dwa ciuty za szybko, bo doba hotelowa zaczynała się dopiero o 10.00. Pani
recepcjonistka pozwoliła nam zostawić wszystkie nasze bagaże w komórce obok recepcji, dała nam plan
centrum miasta i zachęciła do porannego spaceru. 
Przechodząc niedaleko katolickiego kościoła sprawdziliśmy  godzinę rozpoczęcia mszy św. Okazało  się,
że najbliższa rozpoczyna się za 10 minut, skorzystaliśmy więc z okazji i rozpoczęliśmy pobyt w Nowej 
Zelandii bardziej niż oficjalnie. Kościołem okazała się być katedra, przy której zamieszkuje ksiądz - Polak
- proboszcz polskiej parafii w Auckland. Ale z nim spotkaliśmy się dopiero tydzień później, na polskiej
mszy odprawianej dla kiwi-polonii. Po mszy „odprawiliśmy” dalszy  ciąg spaceru, zjedliśmy
śniadanio-obiad w samiuśkim centrum Auckland, dzielnicy, która nazywa się Downtown. Jest to bardzo
nowoczesna dzielnica: wieżowce, gęsta zabudowa,  mnóstwo sklepów i knajpek, drogich restauracji. Ulice
niezbyt ruchliwe, ale było to niedzielne przedpołudnie (11.00). 
Pierwsza niespodzianka: aby przejść na drugą stronę ulicy trzeba przez przejścia dla pieszych przebiegać.
Światło zielone dla pieszych (najczęściej jest to żółty napis CROSS, w przeciwieństwie do czerwonego
WAIT) zmienia się w czerwone, kiedy jeszcze nie doszło się nawet do środka jezdni. Druga
niespodzianka: w centrum nie ma praktycznie żadnych sklepów spożywczych. Ale różnych McDonaldów
i innych podobnych pożeraczy NZ$ co niemiara. Wróciliśmy do hotelu, recepcjonistka (dzieci nazwały ją
Marylą z  Zielonego Wzgórza, tą z powieśći o Ani z tego samego Wzgórza) patrząc na nasz bagaż
przemyślała co nieco i zaproponowała nie pokój, który mieliśmy zamówiony, ale apartament, bo pokój
ten, według niej, rzekomo nie jest w stanie pomieścić naszego bagażu. Przekonaliśmy  ją, że naszego
bagażu nie będziemy w całości rozpakowywać, a 50 dodatkowych  NZ$ (na dobę! majątek!!!) wolimy
przeznaczyć na coś innego.  Potem przez godzinę przenosiliśmy bagaże do naszego pokoju. 
Pokój ten położony był na trzecim piętrze i wiodły do niego wąskie schodki na zewnątrz budynku. Pokój,
to mało powiedziane. Był to segment składający się z części mieszkalnej (kanapa, leżanka, duży stół, 6
krzeseł, telewizor, szafki ubraniowe), części sypialnianej (dwa łóżka, nocny stolik z  telefonem, szafą
ubraniową, w której był umieszczony bojler z ciepłą wodą), części kuchennej ( szafki stojące i wiszące,
lodówka, piec elektryczny, zlewozmywak, czajnik elektryczny i pełne wyposażenie kuchenne plus kawa,
herbata, mleko, cukier do woli), łazienki (umywalka, prysznic, wc) i poddasza, na które wychodziło się
po drabinie. Na tym poddaszu były dwa łóżka i szeroki, dwuosobowy fotel. Całość przypominała nam
nasz segment „naszego” hotelu w Rynie na Mazurach, w którym spędzaliśmy niedawne jeszcze wakacje.
Tu, w motelu też było nieźle, jak na wczasach. Codziennie dostawaliśmy też gazetę i można już było się
od rana przyglądać angielskim napisom. Po powrocie z niedzielnego, przedpołudniowego spaceru była
kąpiel i drzemka. Ja sam zasnąłem w kolejce do łazienki. Obudziłem się wielce zdezorientowany. Cała
rodzina spała jak noworodki. Za oknem było szaro, a na zegarku godzina 7.00. I problem: czy to jeszcze
niedzielna 7pm, czy już poniedziałkowa 7am. Po tylu godzinach lotu, przesuwaniu wskazówek zegara co
chwilę i przekroczeniu linii zmiany daty nasz sen dowolnej długości mógł mieć uzasadnienie.
Zdecydowaliśmy się z Danusią wyjść na spacer, żeby poszukać możliwości kupienia kart telefonicznych
w celu zadzwonienia do Polski. Z naszych założeń, że jest jednak godzina 20.00 (8pm) wynikało, że w
Polsce powinna być teraz godzina 10.00 przed południem (i to w dodatku niedziela). Dobra pora na
wykonanie telefonu informującego najbliższych, że już chodzimy do góry nogami. Rodzice powinni byli
właśnie wrócić z kościoła. Poszliśmy więc i złożyli meldunek rodzicom. Połączenie wyszło nam za
pierwszym stukaniem w klawisze automatu telefonicznego przy samej przystani aucklandzkiego portu
pasażerskiego. Słyszalność normalna, tzn. bardzo dobra. Trzy minuty rozmowy, podczas której zdążyło
się przekazać tylko kilka podstawowych myśli, kosztowały 10 NZ$. Nie jest to majątek ale do tutejszych
cen  i wydawania kiwi dolarów trzeba będzie się przez  jakiś czas przyzwyczajać. 
W poniedziałek, pierwszy „roboczy” dzień tygodnia, wzięliśmy się za poznawanie realiów: szukanie
tanich sklepów spożywczych. Próba skontaktowania się z przedstawicielką amsterdamskiej firmy, która
pomogła nam w wyjeździe, nie udała się z prostej przyczyny: kiwi-businessmani mają zwyczaj
rozmawiania z interesantami poprzez automatyczne sekretarki. Automat wyrzuca z siebie mnóstwo
niezrozumiałych słów, coś radzi, o coś prosi, wymienia mnóstwo liczb (jakieś inne numery telefonów?),
potem brzęczy i rozłącza się. Makabra coś załatwić. Po kilku „rozmowach” z „sekretarką” udało mi się
nawiązać kontakt z naszą „opiekunką”, która umówiła się na spotkanie z nami w naszym motelu w środę
o 15.00. Dlaczego nie od razu, dlaczego nie wczoraj, ani dlaczego dopiero pojutrze nikt nie był w stanie z
nas zrozumieć. Przecież za tę jej „opiekę” już słono zapłaciliśmy, czekając na panią J. musieliśmy opłacać
pobyt w motelu. W ramach jej „opieki” nad nami (zapłaconej przecież) miała nam ona pomóc znaleźć
mieszkanie. 
Do czasu spotkania z panią J. poznawaliśmy na piechotę centrum Auckland i okolice. Czas chyba, żeby
choć trochę opisać to co widzieliśmy. 
Auckland położone jest na bardzo pagórkowatym terenie i chodzenie, zwłaszcza po centrum, wymaga
sporo wysiłku. Bardzo strome podjazdy i zjazdy sprawiają wrażenie, że chodzi się po górach. Chyba nie
ma tu takich zim jak u nas, bo stromizna dróg zablokowałaby im ruch samochodów po pierwszym
przymrozku. Strach byłoby pomyśleć co tu działoby się po opadach śniegu. Ale podobno czegoś takiego
tu się nie zna i jeździć można bez problemów przez cały rok. 
O tym, że naszych zim chyba tu nie znają, świadczy miejscowa roślinność. Coś niesamowitego! Danusia
chodzi, patrzy i nie może się nadziwić. Mało, że jest tu mnóstwo roślin, których nie zna, to w parkach (a
jest ich mnóstwo nawet w centrum), przed sklepami, koło wieżowców, na balkonach i nawet dachach,
dosłownie na każdym wolnym skrawku ziemi rosną palmy, fikusy, filodendrony, rododendrony i inne
rośliny, które my tylko znamy z doniczek. I to znamy tylko w mikro skali. Fikusy tutaj to drzewa
wielkości naszych dębów, paprocie mają kilkumetrowej wysokości pnie! Obok naszego motelu
spotkaliśmy bananowca z wiszącymi, dojrzewającymi bananami. Zresztą drzewka cytrynowe,
pomarańczowe, grejpfrutowe czy mandarynki z wiszącymi, dojrzałymi owocami to widok normalny.
Dziwi nas tylko, że nikt tego tu nie zrywa, mimo że owoce te są całkowicie jadalne a nawet słodsze od
tych, które kupowaliśmy w Polsce. Dzieciarnia nasza, my zresztą też, korzystamy z tej obfitości
darmowych witamin i połykamy tego mnóstwo. Podobno  reagują w ten sposób wszyscy Polacy, jest to
normalne, ale po jakimś czasie ten apetyt zanika. Czy u nas też - zobaczymy. Nie spotkaliśmy to tej pory
jeszcze rosnących kiwi - owoców. Ale te owoce dojrzewają późną  jesienią i rosną na rozległych
plantacjach, czyli poza miastem.  Kiwi-owoce są jednak w sklepach, jak zresztą wszystkie inne owoce też
(a jest ich nawet bardzo wiele rodzajów), kosztują mniej niż ziemniaki. Ziemniaki też są. 
Spotkanie z panią J. rozwiało nasze złudzenia. Ona wcale nie była od tego by nam choć trochę pomóc.
Zbyła nas w ciągu jednej godziny nie ruszając dupska z krzesła, informując za to, że wszystkiego
możemy się dowiedzieć sami, korzystając z Yellow Pages. YP to tutejsza książka telefoniczna, a
dowiadywanie ma polegać na dzwonieniu gdzie się chce. Jasne stało się dla nas, że opłacając w
amsterdamskiej firmie emigracyjnej zapewnienie nam opieki było prostym wyrzuceniem sporej kwoty
pieniędzy. 
Po spotkaniu z przedstawicielką firmy z Amsterdamu, a właściwie w efekcie tego spotkania, nawiązaliśmy
kontakt z przedstawicielami polonii w Auckland. I od razu trafiliśmy na grupę ludzi tak bardzo
zaangażowanych w pomaganie „nowym”, że do tej pory nie potrafimy wyjść ze zdumienia, że można
bezinteresownie, nawet często dokładając do tego interesu, poświęcać tyle czasu i energii obcym. I
właściwie dzięki nim udało nam się szybko osiągnąć to, co zdobyliśmy do tej pory. Na pewno mielibyśmy
to samo także bez ich pomocy, ale kosztowałoby to o wiele więcej, przede wszystkim pieniędzy i czasu, a
co za tym idzie także nerwów i sytuacji stresowych.  Chwała tym, którzy chcieli nam wtedy pomóc! 

W Auckland  wylądowaliśmy na początku września, kiedy kończyła się zima. Było chłodno i często
padały deszcze, nawet bardzo  ulewne. Ale teraz, w listopadzie, mamy pełnię wiosny, a niedługo zacznie
się upalne lato. Święta Bożego Narodzenia spędzimy na plaży.