Site hosted by Angelfire.com: Build your free website today!

Strona domowa Mariana Sosny                                                                                                          Napisz do mnie

  NOWA ZELANDIA  -  nasza kiwi epopeja 

    część 4     Początki stabilizacji                                                   data ostatniej aktualizacji:  10 maja 2001
 

||| Home ||| Kto jest kto ||| Nowa Zelandia ||| Śląskie sprawy ||| Mapa strony ||| 
Nasza kiwi epopeja ||| Dlaczego NZ? ||| Podróż na koniec świata ||| Pierwsze wrażenia ||| Początki stabilizacji ||| Po pięciu latach |||
wrzesień - listopad 1996

Dzielnica Auckland, w której zamieszkaliśmy, nazywa  się Henderson i leży w zachodniej części miasta.
Do centrum mamy około 10 minut jazdy samochodem, albo trzy przystanki autobusem miejskim. W
sumie niedaleko. Dzielnica ta jest, jak całe Auckland, bardzo rozległa. Położona na wzgórkach i
zabudowana mnóstwem niskich domków wśród ogródków i trawników. Zielono i kolorowo, bo mnóstwo
tej zieleniny kwitnie.  Z okna, w kierunku zachodnim, widzimy góry Waitakere Ranges, możemy czuć się
jak w Ustroniu. Nawet szkoła, do której chodzi teraz Krzyś nazywa się Rangeview Intermediate School,
co oznacza „szkoła z widokiem na góry”. W kierunku wschodnim, z kolei, widać zatokę Waitemata
Harbour,  centrum Auckland z wieżowcami i budowaną jeszcze wieżą telewizyjną  Sky Tower. Żeby
podziwiać widoki ze strony wschodniej musimy jednak kawałeczek wyjść przed dom, bo nasza dzielnica
też jest pagórkowata. My, akurat mamy widok na góry, inni na morze, a jeszcze inni i góry, i morze. No,
ale nie można mieć wszystkiego na początku. Poza tym do Morza Tasmana (a także Oceanu
Spokojnego) też mamy  tylko kilkanaście kilometrów. 

Nowa Zelandia jest krajem angielskojęzycznym, ale drugim urzędowym, obok angielskiego, jest tu język
maoryski - język Maorysów, rdzennej tutejszej ludności. Stąd wiele nazw jest dla nas trudna do
zrozumienia, bo są to nazwy maoryskie. Kia Ora!  to  maoryskie pozdrowienie, mogące spotkanie
rozpoczynać jak i kończyć. Można użyć tego określenia także do podziękowania komuś za coś. 

Od  piątego dnia po przyjeździe mieszkamy już w „naszym” nowym mieszkaniu - domu. Jest to jeden z
czterech segmentów domu - szeregowca. Jest to dom typu 2bdr (dwa pokoje sypialnie, living-room,
kuchnia i łazienka). Jest to mieszkanie dwupoziomowe, na dole są dwa mniejsze pokoje, które zajęły
dzieciaki, łazienka, przedpokój i schowek pod schodami. Schody prowadzą na górę bezpośrednio do
pokoju mieszkalnego, z którego wchodzi się do kuchni. Kuchnia jest troszeczkę większa od naszej
dotychczasowej i ma dodatkowo dość duże okno. Z dużego pokoju wychodzi się na balkon usytuowany
w kierunku północno - wschodnim (pod względem nasłonecznienia jest to odpowiednik polskiego
kierunku południowo - wschodniego, bo tu słońce też jest najwyżej w południe, ale wskazuje wtedy ono
kierunek północny!). Cały ten mieszkanio-dom ma ok. 80 m2 powierzchni, o 20  więcej niż nasze M5 w
Polsce. Jest to, jak na tutejsze warunki, mieszkanie zbyt małe dla nas. Nie uchodzi, by rodzina z trójką
dzieci gnieździła się tu na tak małej powierzchni i w dwóch tylko pokojach sypialnych!  Za jakiś czas
trzeba będzie znaleźć coś większego, co najmniej 3bdr. 
Obecne mieszkanie jest jednak dość tanie i będzie nam musiało wystarczyć jeszcze przez jakiś czas.
Musimy funkcjonować tu bardzo oszczędnie, wiadomo. Mieszkanie to  wynajęliśmy w stanie całkowicie
pustym. No, z drobnymi wyjątkami: w pokojach dzieci są wnęki ubraniowe zamknięte normalnymi
drzwiami (wchodzi się do takiej szafy jak do kolejnego pokoju), w łazience jest wanna z kranami i
prysznicem, umywalka i coś w rodzaju zlewozmywaka aluminiowego (można w tym prać), są szafki,
lustra, bojler elektryczny i zasłonka nad wanną, okno i miejsce na pralkę oraz kurki do podłączenia
pralki.  W kuchni są szafki, piec elektryczny, zlewozmywak. Kuchnię od pokoju mieszkalnego oddziela
witryna, też podobna do tej dotychczasowej. W dużym pokoju wiszą ładne, grube, zielono-niebieskie
zasłony. Firan nie było, ale nie wszędzie są tu one używane. Oczywiście Danusia jest z tych co używają i
rychło zawisły one również u nas. W pokojach u dzieci są żaluzje. Podłoga w całym domu, poza łazienką,
kuchnią i fragmentem przy drzwiach wejściowych jest wyłożona grubą, ciepłą i  bardzo jasną wykładziną.
Mamy skrupuły chodzić po niej w pantoflach. Tak to wyglądało na wejściu, kiedy to załatwialiśmy
wynajęcie tego locum. Dzisiaj we wnękach ubraniowych zdeponowane są już wszystkie szmatki (panie
na lewo, panowie na prawo), Pokoje dzieci są już umeblowane. Kupiliśmy im łóżka z materacami, meble
zmajstrowałem sam z tanio kupionych półek, płyt i półproduktów.  Tydzień zabawy w stolarza, malarza i
efekt całkiem przyzwoity. Poczułem się jak młody żonkoś w pierwszym okresie małżeństwa (dotyczy to
niestety tylko tematu urządzania mieszkania). Kupiliśmy też lodówkę i pralkę. Lodówka to właściwie
monstrum - lodówa, taka jak na amerykańskich filmach: wysoka na prawie metr osiemdziesiąt, dwoje
drzwi. Przez prawe wchodzi  się do lodówki a przez lewe do zamrażarki. W sumie 510 litrów
pojemności. Bez tych podstawowych urządzeń nie sposób tu funkcjonować. Dostaliśmy na zakup tych
urządzeń bezprocentową pożyczkę i spłacamy ją w tygodniowych ratach po 11 dolarów
nowozelandzkich. Po jakimś czasie pojawiła się w dużym pokoju rozkładana kanapa, zlikwidowaliśmy
więc nasze małżeńskie materace na podłodze, pozostałe elementy umeblowania pokoju mieszkalnego i
wyposażenia pomogli nam skompletować sądziedzi, bliżsi i dalsi. W naszym nowym domu pojawiły się
już też: materace, pościel, koce, telewizor.  Telewizor  nawet w lepszym stanie niż nasz stary, polski. Od
razu też na drugi dzień  w naszym domu stanęły pierwsze meble: krzesła, duży stół, stoliki pod telewizor i
komputer. Mamy już i komodę z czterema szufladami, biurko, dwie deski do prasowania (jedna to
wygodne miejsce do ustawienia mojego keyboardu - jak to dobrze, że przyjechał tu z nami w stanie też
nienaruszonym), kilka doniczek z kwiatami, cztery skrzynki z kwiatami na balkonie (całkowita zasługa
Danusi, sąsiedzi dziwią się po co kwiaty na balkonie, skoro tyle ich jest wokół domu), taboret przydatny
do pracy z komputerem, elektryczną patelnię do smażenia kotletów dla rodzinki i mnóstwo drobiazgów
przydatnych naszym paniom w kuchni. 
Mamy też BBQ. BBQ (barbecue) jest to kiwi-grill i  jest to podstawowe urządzenie dla kiwusów w
okresie letnim. Wywożą to oni na plażę, na której siedzi się całymi dniami i smaży żarcie. Ponoć nad
Pacyfikiem nie czuć oceanu tylko smażone mięsko. Lato tuż tuż. Sprawdzimy. Wszystkie wymienione
wyżej rzeczy, poza organami i komputerem, dostaliśmy od przyjaznych nam ludzi. My zaś kupiliśmy też
już elektryczny czajnik bezprzewodowy (prąd jest tu właściwie podstawowym i jedynym nośnikiem
energii w domu), odkurzacz, grzejnik elektryczny (zimowe wieczory, czasem i wiosenne też są dość
chłodne i wilgotne, a w mieszkaniach nie stosuje się żadnego ogrzewania), gitarę dla Krzysia (Krzyś jest
cały happy, bo ma prawdziwą Yamahę !) i drukarkę. Jest to nowa drukarka atramentowa EPSON Stylus
820, kosztowała ona zdecydowanie mniej niż w Polsce.  Będzie mi bardzo potrzebna do pisania zgłoszeń,
kiedy już zacznę rozglądać się za jakąś poważną pracą. Na razie testujemy ją w trakcie pisania listów do
Polski. 
Jest tu jeszcze, w Nowej Zelandii, jedno urządzenie, bez którego też nie sposób funkcjonować:
samochód. Na to pożyczki co prawda nie dostaliśmy, ale  w trzecim tygodniu pobytu kupiliśmy z
przywiezionych oszczędności niezłą, choć nie najmłodszą, bo 8 letnią,  toyotę corollę kombi. 

Do szkoły nasza dzieciarnia poszła dopiero w trzecim tygodniu po przyjeździe, bo na ich „nieszczęście” w
chwili naszego przyjazdu była tu dwutygodniowa wrześniowa przerwa wiosenna (tak, we wrześniu wiosenna !) i szkoły były pozamykane, że nawet formalnego przyjęcia nie było z kim załatwić. 
Zaraz na początku załatwiliśmy sprawy socjalne związane z opieką zdrowotną, zgłosiliśmy się też w takim kiwi-zakładzie energetycznym, żeby móc im płacić za zużytą przez nas energię. Dziesięć minut trwało też załatwienie telefonu, tak więc właściwie od początku mamy też własny telefon w mieszkaniu. Aparat kupiliśmy najtańszy jaki udało się spotkać, za 20 dolarów. Można więc do nas dzwonić. Trzeba wybrać linię międzynarodową 0064 (Nowa Zelandia), potem 9 (Auckland) no i potem już tylko nasz numer. Przed
telefonowaniem warto jednak dowiedzieć się o aktualną taryfę, żeby uniknąć niespodzianek po
otrzymaniu rachunku. 

Pojawił się już kilkakrotnie przedrostek „kiwi”. Tu, w Nowej Zelandii, kiwi (ptak bez skrzydeł!) jest
symbolem, godłem, świętością i wszystkim najbardziej co nowozelandzkie. Nawet te zielone owoce, u
nas też dość popularne (ale potwornie drogie - tu za cenę jednej sztuki u nas kupuje się ich dwa
kilogramy), też nazwano kiwi. Dla odróżnienia w tekście pisanym czy mówionym kiwi ptaka od kiwi
owoców stosuje się tutaj zasadę, że kiwi to ptak (kiwi bird), kiwi owoc zawsze nazywany jest tu z
użyciem dwóch wyrazów: kiwi fruit. W ogóle, do wszystkiego co chce się określić jako nowozelandzkie
dodaje się przyrostek kiwi. Stąd kiwilandia, kiwusy (prawdziwi nowozelandczycy, ale nie rdzenna
ludność, bo to Maorysi), kiwi-busy (linie autobusowe), kiwi-TV (kiwitiwi), można by wymieniać jeszcze i
jeszcze, ale po co, wszystko tu jest kiwi-coś tam. Pomyśleć, że dotychczas pasta do butów kiwi nam się z
Nową Zelandią nie kojarzyła. 

Wspomniałem wcześniej o rdzennej ludności  zamieszkującej Nową Zelandię - o Maorysach. Taka
rdzenna to ona tu nie jest. Przypłynęli z wysp na środkowym Pacyfiku  i zjedli wszystkich miejscowych.
Kiedy przyjechali Europejczycy to nikogo oprócz  Maorysów tu już nie było i uznano ich za rdzennych
Nowozelandczyków. Podobno nie lubią  oni jak im się wypomina ichni apetyt. Na pytanie, czy czasem
nie jedzą oni ludzi wielce się oburzają i zaprzeczają. Mówią, że już nie, ostatniego zjedli wczoraj. A poza
tym trudno się z nimi dogadać. Zresztą trudno tu się dogadać z kimkolwiek, ostatnio zaczynają się też
problemy z dogadaniem się z własną żoną i dziećmi. W końcu jesteśmy już ponad 2 miesiące bez
przerwy razem. Kto to może  wytrzymać ? Mimo wszystko chyba dobrze jednak, że nie gustuję w menu
maoryskim. Grzegorzem już chyba by mi się odbijało. 

Pogoda w Auckland jest bardzo zmienna. Właściwie od samego początku towarzyszyły nam deszcze,
nawet bardzo  ulewne. Ale był to koniec zimy, zawsze tu deszczowej. Podobno w sierpniu, na 31 dni
kalendarzowych padało tu przez 40 dni. Zresztą, we wrześniu, też  trochę popadało. Były to jednak
deszcze raczej przelotne ale dość obfite. Ale pomiędzy deszczami wychodzi słońce i robi się bardzo
ciepło. Te przerwy słoneczne są już coraz dłuższe - w nocy też już nie pada - i zaczęła  się prawdziwa
kiwi-wiosna. Na trawniku przed naszym domem kwitną stokrotki i owocuje cytryna (zrywamy owoce do
herbaty, bo wszyscy wkoło piją herbatę z mlekiem !), zresztą tutaj wszystko kwitnie przez okrągły rok i
po kwiatkach nie rozpoznaje się pory roku. Noce są jeszcze dość chłodne  - trzeba przykrywać się
kołderką (są one dużo cieńsze niż nasze dotychczasowe) albo przytulać do żony (co nie jest niemożliwe).
W ciągu dnia, jeśli słońce schowa się za chmurami, też bywa dość  chłodno i wietrznie. Pacyfik daje o
sobie znać. Wtedy na koszulkę, czy bluzkę z krótkim rękawem trzeba jednak założyć sweterek. Cóż, lato
się jeszcze nie rozpoczęło. Na chodzenie na bosaka, co jest tutaj rzeczą całkowicie normalną i nikogo nie
dziwiącą (nas już też nie) my jeszcze się nie zdecydowaliśmy.